niedziela, 9 października 2011

Kościół jednego dnia

Dziesięć lat temu trafiliśmy do Orvieto pod koniec majowego weekendu. Przenocowaliśmy w hotelu koło stacji kolejowej i wyruszyliśmy zwiedzać wcześnie rano. Jakimś dziwnym trafem wszyscy włoscy i zagraniczni turyści zniknęli i zwiedzaliśmy całkowicie pustą katedrę tylko we dwoje. Do dziś pamiętam, że przemierzając marmurową posadzkę i unosząc w górę głowę czułem iż Bóg jest gdzieś w pobliżu.

W sobotę też wybraliśmy się z Marianną do Orvieto. Tym razem jednak katedra była wypełniona właściwą jak na październik proporcją turystów autokarowych i indywidualnych. Jej bogato zdobiony front i szaro-białe ściany wyglądały odpowiednio potężnie i imponująco. Dla mnie jednak tym razem było tu pusto.

Jeszcze kilka lat temu miałem zwyczaj dosyć regularnego chodzenia do kościoła. Naprawdę odczuwałem taką potrzebę i będąc w kościele miałem poczucie, że Bóg istnieje. Nie że prowadzę z nim jakiś dialog albo, że jakoś szczególnie wysłuchuje moich modlitw ale miałem poczucie jego obecności.

Jeżeli to uczucie gdzieś się zagubiło i osłabło w codziennej gonitwie wystarczyło trafić do odpowiedniego kościoła aby wróciło. O ile kościoły w Polsce, które z reguły przypominają urodą prowincjonalne dworce autobusowe nie przywracały mi więzi z Bogiem o tyle podróż do Włoch z reguły działała. Włócząc się po Toskanii zawsze prędzej, czy później trafiałem do jakiegoś pustego, skromnie wyposażonego romańskiego kościoła w którym msze odprawiane są od tysiąca lat i w którym obecność Boga czuć bardzo blisko. Wracałem stamtąd ze znacznie umocnioną wiarą.

O ile kościoły romańskie, najlepiej odkryte przypadkiem gdzieś na uboczu działały najlepiej to również gotyckie i późniejsze, również te lepiej położone i opisane w przewodnikach, wypełnione turystami przypominały o istnieniu Boga.


W Warszawie tylko bazylika na Szmulkach poprzez swój ogrom, położenie i niepowtarzalny nastrój odprawianych liturgii potrafi zrobić na mnie takie wrażenie. Lubiłem więc, szczególnie w jesienne, mgliste wieczory jeździć tam tramwajem na mszę.

Jednak jakieś półtora roku temu moja potrzeba chodzenia do kościoła osłabła. Jeśli nawet trafiłem na mszę robiła ona na mnie wrażenie kolekcji pustych słów i rytuałów. Cała liturgia stała się dla mnie męcząca. Po prostu straciłem poczucie kontaktu z Bogiem.

Próbowałem to jakoś odbudować, próbowałem chodzić na msze. Podczas poprzedniej wizyty w Molino w lipcu cierpliwie odwiedzałem różne kościoły ale we wszystkich odnosiłem identyczne wrażenie pustki.
Kościół Sant'Angelo wydawał się idealny dla moich potrzeb. Powstał w czwartym wieku na miejsu świątyni Bachusa, gdy mieszkańcy Toskanii wybierali chrześcijaństwo. Raz został przebudowany przez Longobardów w VII w. a ponownie w XI w. i od tego czasu stoi w nienaruszonej formie. Nieduży wiejski kościół do którego w niedzielę schodzą się na mszę okoliczni mieszkańcy wysłuchując liturgii odprawianych przez afrykańskich księży. Ludzie modlą się w tym miejscu do cheścijańskiego Boga od siedemnastu stuleci.

Poszedłem tu na mszę dwa razy w lipcu, poszedłem i dziś ale nadal bez żadnego efektu. W słuchawce telefonicznej, na linii łączącej mnie z Bogiem panuje głucha cisza i straciłem poczucie, że ktoś mnie milcząco słucha. Trochę mi smutno z tego powodu, szczególnie, że zamilkł akurat, gdy go potrzebowałem ale nie potrafię tego zmienić. Robiłem co mogłem a skoro to nic nie dało postanowiłem zaakceptować ten fakt. Nie ma sensu wydzierać się do słuchawki.

Nie oznacza to bynajmniej, że świat wydaje mi się czymś przypadkowy i pozbawiony ładu. Przeciwnie nadal wierzę w jego porządek. Po prostu przestałem wierzyć w katolickiego, owiniętego w białe prześcieradło, brodatego Boga i jego hipsterskiego syna.

Wobec milczenia katolickiego Boga zacząłem posługiwać się pojęciem siły wyższej. Jest to coś znacznie prostszego, co nie ma określonej personifikacji ani nie jest związane z miejscem kultu. Jest po prostu obecne, utrzymuje jakiś ład we wszechświecie i troszczy się o wszystkich a zatem i o mnie.

A zatem moja wiara składa się obecnie z trzech prostych zasad zapożyczonych z motto korporacyjnego Google, jogi i mitingów.

  1. Staram się nie czynić zła
  2. Staram się żyć w teraźniejszości
  3. Siła wyższa zatroszczy się o mnie

Dawniej taki prosty zestaw poglądów pachniałby mi kadzidełkami i New Age oraz wydawał się zbyt mało wyrafinowany. W końcu rozumiałem kiedyś niusanse credo nicejskiego i filioque. A jednak moje bezpośrednie połączenie z Bogiem popsuło się. Czy spowodował to rak, wysoki poziom parathormonu czy może po prostu wypadłem ze stanu łaski? Nie wiem.

Jak na razie moja prosta zastępcza filozofia sprawdza się doskonale. Staram się koncentrować na dniu dzisiejszym, na chwili obecnej zamiast nadmiernie analizować przeszłość lub zapanować nad przyszłością. Na jodze mówią, że trzeba skupić się na tym co robimy obecnie. Na mitingach, że nie należy starać się nie pić przez tydzień, rok lub całe życie, wystarczy dobrze przeżyć dzień i nie napić się dzisiaj. Jeśli nie robię nic złego nie dręczą mnie żadne konflikty wewnętrzne, życie staje się proste i łatwe. I taka prosta filozofia jakoś dobrze działa.