poniedziałek, 6 lutego 2012

Powrót do Rangunu

 Autobus dzienny wydawał się złym pomysłem, szczególnie że dostałem ostanie miejsce - na środku w ostatnim rzędzie. Podróż przebiegła jednak bardzo dobrze, autobus przez kilka godzin był pusty a gdy się zapełnił dostałem dwa miejsca przy oknie dla siebie. Moi sąsiedzi i obsługa byli dla mnie mili (byłem jedynym Europejczykiem), częstowali mnie betelem, ziarnami słonecznika i bimbrem (odmówiłem).

Mogłem wyglądać przez okno (wszystkie inne okna były zasłonięte przed słońcem) i patrzeć, jak krajobraz robi się z suchej i pylistej sawanny coraz bardziej zielony a zieleń coraz bardziej soczysta. To ostatnia szansa aby przyjrzeć się temu pięknemu krajowi.

Większość drogi przebiegała po autostradzie Mandalay - Rangun, więc z dziesięciu godzin podróży większość obyła się bez wybojów. Jedyną niedogodnością były znowu puszczane głośno soap opery i początkowo dojmujący chłód z klimatyzacji. Ale w miarę, jak słońce prażyło coraz bardziej klimatyzacja z tortury zamieniła się w błogosławieństwo.

Kiedy przed kilkunastoma dniami przyleciałem do Rangunu to miasto budziło moje obawy. Nie było wiadomo co nas tu czeka, dziwne sytuacje z wymianą pieniędzy, dziwne ceny, dziwne jedzenie. Teraz to jak drugi dom - wiem, gdzie i co zjeść, wiem ile co kosztuje, wiem gdzie bezpiecznie wymienić dolary, wiem jak się poruszać autobusem i taksówką.

 * * *

Powinienem napisać coś o Birmie i Birmańczykach ale nie czuję się na siłach. Na początku po przyjeździe człowiek jest w nieustającym szoku - wszyscy się uśmiechają do Ciebie, ty odwzajemniasz uśmiech, chodzisz tak cały czas uśmiechając się do ludzi i dobrze się z tym czujesz. I czujesz, że - w przeciwnieństwie do Tajów, którzy uśmiechają się fałszywie do twojego portfela - uśmiech, ich zainteresowanie tobą i grzeczność płyną z serca.

Birmańczycy są bardzo grzeczni, uprzejmi i spokojni. Człowiek czuje się tutaj bezpiecznie, nie musi nerowowo pilnować swoich rzeczy, nie musi mieć się na baczności aby nie zostać oszukanym. Owszem zdarzają się nieporozumienia ale przeważnie z powodu trudności w komunikacji - większość Birmańczyków zna po angielsku tylko kilka słów, myli liczebniki, wymawia słowa niewyraźnie.

Drugi zachwyt to pagody, stupy, świątynie. Pisząc to siedzę na tarasie z panoramą Rangunu i widzę oświetloną wieczorem pagodę Shwegadon, która wygląda jakby złoty statek kosmiczny wylądował w centrum miasta. Wszędzie mijam złote pagody, czasem duże, czasem całkiem malutkie. Podziw budzi, że Ci biedni ludzie, często mieszkający w malutkich, drewnianych chatkach tyle czasu, energii i pieniędzy wkładają w budowę i pielęgnację setek tysięcy pagód i posągów Buddy.

Po trzecie wszędzie widać mnichów w szafranowych szatach, w każdym wieku od małych dzieci do staruszków. Gdy rano idą boso ze swoimi misami zbierając jałmużnę człowiek myśli, że to bardzo mądra religia. Gdyby mnichów było zbyt wielu, lokalna społeczność nie mogłaby ich wyżywić. Gdyby mnisi oderwali się za bardzo od społeczństwa nie dostawaliby jedzenia i nie mogliby przetrwać.

Po jakimś czasie wszystko powszednieje, kolejne pagody, kolejne uśmiechy ludzi, widok kolejnych mnichów. Trzeba sobie przypominać przez chwilę, że to co tutaj widzę wszędzie dookoła jest czymś niezwykłym i że już za parę godzin AirAsia przeniesie mnie z nierealnej krainy do banalnej rzeczywistości Tajlandi.

* * *

Wszystkie hotele dla cudzoziemców są zapchane do granic możliwości, wszyscy chcą zobaczyć Birmę przed wielką zmianą, nim pochłonie ją komercja. W telewizji widać mnichów uwalnianych z więzień, za sześć tygodni wybory, w wielu miejscach widać wywieszone otwarcie portrety Aung San Suu Kyi i jej ojca, pierwszego lutego rząd pozwolił na swobodny obrót walutą. Mimo to Birmańczycy nie rozmawiają otwarcie o polityce z cudzoziemcami.

Z powodu perspektywy zniesienia sankcji i napływu kapitału khyatt umacnia się, rok temu za dolara płacono 1400 khyattów, potem tysiąc, obecnie około ośmiuset. Przez trzy tygodnie naszego pobytu dolar staniał z 826 do 800 khyattów. Birma to ostatni wielki rynek zamknięty z powodu sankcji dla światowego kapitału, bez McDonalda, Starbucksa, L'Oreala i innych. A Birmańczycy to 60 milionów ludzi, prawie 1 proc. światowego rynku, chętnych aby dołączyć do społeczeństwa bezmyślnej konsumpcji.

Na razie sklepy w Rangunie pełne są towarów z Chin ale sądząc po ich zaopatrzeniu widać, że birmańscy konsumenci pilnie śledzą co jest chic na świecie. Na razie nie mają za dużo pieniędzy ale to kraj prawie tak bogaty, jak Norwegia lub Rosja - ma gaz, ropę, heroinę, szmaragdy i świetne położenie na skrzyżowaniu szlaków handlowych z Indii do Chin, atrakcje dla turystów. Podobno niedaleko na południe od Pagan ropa jest ciągle tak płytko pod ziemią, że można ją czerpać wiadrem.

Rząd właśnie tworzy pierwszą specjalną strefę ekonomiczną, na południu w Dawei, do którego konsorcjum tajlandzkich firm buduje nową autostradę. Oprócz fabryk ma tam być kompleks turystyczny, który zagospodaruje dziewicze wyspy i wybrzeże podobne do położonej niedaleko na południe tajskiej wyspy Phuket odwiedzanej przez pięć milionów turystów rocznie.

Firmy z Azji i nie tylko dostają kolejne koncesje na wydobycie ropy z szelfu. Firmy z Indii rozbudowują port w Sittwe chcąc uczynić z niego okno na świat dla odciętych od reszty Indii stanów północno-wschodnich. A w hotelach w Rangunie widać mnóstwo 'turystow', którzy rozglądają się za możliwościami robienia biznesu i szukają kontaktów. Wszyscy czują, że za chwilę wydarzy się to co dwadzieścia lat temu w Europie Wschodniej.

Prawdę mówiąc jestem pesymistą co do losu tego kraju. W najlepszym wypadku pogrąży się w konsumpcji, oderwie od korzeni religii i stanie drugą Tajlandią. Z jednej strony to dobrze, ci sympatyczni ludzie zasługują na godne życie, z drugiej trochę żal.

Jednak ten kraj ma 138 mniejszości narodowych, w tym kilka, które walczą o autonomię od kilkudziesięciu lat. To recepta na nową Jugosławię albo raczej nową Libię. 

Na zachodzie mieszkają Araukanie, dwumilionowa mniejszość muzłumańska, potomkowie dawnego dumnego królestwa, pozbawioną przez reżim ziemii i praw obywatelskich. I są tam złoża gazu z gazociągiem idącym do Chin. Który ambitny polityk nie zacznie marzyć o autonomii i niezależności?

Podobnie na południowym wschodzie, wzdłuż granicy z Tajlandią, gdzie mieszkają Monowie i Karenowie. Ci drudzy od sześćdziesięciu lat (dłużej niż Organizacja Wyzwolenia Palestyny) walczą o niepodległość, nawet teraz trwają aktywne walki z armią Birmy. Po drugiej stronie granicy, w obozach dla uchodźców w Tajlandii mieszka ich kilkaset tysięcy. A na tamtejszym szelfie kontynentalnym jest ropa.

Na północnym wschodzie jest kraina Shan, którzy spokrewnieni są z ludnością południowych Chin. Te tereny są trudno dostępne i słabo kontrolowane przez Birmę, która musiała im przyznać sporą autonomię. I jest to światowe centrum produkcji heroiny, dostarczające ponad 250 ton rocznie.