piątek, 11 stycznia 2013

Bez celu

Z Champasak dotarłem do Pakse łodzią w dwie godziny. Znacznie ciekawszy krajobraz ze środka Mekongu niż z okien autobusu i znacznie przyjemniejsza podróż, bez wybojów i niepotrzebnych przystanków. Gdy tylko to możliwe wolę łódź niż bus.

Pakse to spore miasto i - jak na Laos - zagłębie turystyczne, jest tu przejście drogowe do Tajlandii oraz lotnisko z którego latają samoloty do Siem Reap, Vientiane, Hanoi, Bangkoku. Obecność turystów ma pewne zalety - dużo dobrych knajpek i salonów masażu. Wziąłem sobie bardzo przyzwoity pokój w dormie a zaoszczędzone kipy wydałem na godzinny laotański masaż (4,5 dolara). Bardzo egzotycznie, chińskie lampiony świecące na zielone, uspokajająca muzyka i skośnooka masażystka.

Zastanawiam się od kilku dni co robić dalej? Został mi miesiąc. Wietnam i pobyt stacjonarny na plaży, regularny tryb życia, poranny jogging, dobre jedzenie, odpoczynek, lektury? - za tydzień gdy przestanę brać euthyrox moje siły zaczną słabnąć i podróżowanie stanie się męczące. Ale cztery tygodnie nic nie robienia na plaży, gdy tak mało jeszcze widziałem Laosu. Poza tym nie lubię Wietnamczyków, którzy kradzież, oszustwo i nieuprzejmość mają we krwi, w przeciwieństwie do łagodnych i uśmiechniętych Laotańczyków i Khmerów.

Jeżeli mam przekroczyć lądem do Wietnamu to powinienem wziąć autobus z Savanketh do Lao Bao i dalej do Hue. Inne przejścia lądowe, bardziej na północ nie są polecane dla turystów, mniej uczęszczane i lokalne cwaniaki wymuszają tam haracze żądając absurdalnych cen za przejazd.

Może przekroczyć granicę do Tajlandii? Północna lądowa Tajlandia albo przez Bangkok na jakąś wyspę. Tajlandia jest łatwa do podróżowania ale droższa i łatwo tam dotrzeć przez Bangkok z Europy, zatem innym razem.

A może powinienem zawrócić na południe, do Kambodży. Lilly i Miriam tam są, poza tym Kambodża ma morze, plażę, jest tania i przyjemna. A może jednak zostać w Laosie, którego tak niewiele widziałem, kontynuowacć na północ do Vientiane i stamtąd przelecieć do Sajgonu lub gdzie indziej?

W końcu zdecydowałem się pojechać do Tha Khek. Siedem godzin jazdy ale w komfortowych warunkach, niemal pustym autobusem sypialnym, bez kur i mango, bez niepotrzebnych postojów. Miałem dla siebie całą podwójną leżankę, więc mogłem siedzieć lub leżeć obserwując krajobraz za oknem.

Jestem teraz na północ od Savanketh, minąłem szansę na szybki skok do Wietnamu. Tha Khek to spore miasto ale brzydkie, tylko dwie uliczki w centrum, nad Mekongiem mają resztki kolonialnego uroku. Stąd jednak zaczyna się Pętla pięćset kilometrów po bezdrożach, przez pobliskie góry z zapierającymi dech w piesi widokami, Konglor Cave - gdzie rzeka znika na kilka kilometrów w jaskinii, wodospady, gorące źródła. Cool.

Jedyny sposób aby to zobaczyć to wziąć skuter. Autobusów i wycieczek nie ma, wszyscy robią to na bike'ach. Nie jestem zbyt doświadczony motocyklistą ale co robić. Planuję, że zajmie mi to kilka dni. Zobaczymy.

* * *

Skuter to niebezpieczna zabawka, mam jeszcze blizny po upadku ze skuterem w Kambodży. Wówczas nie było to nic groźnego, trochę brudu na drodze i mocno z górki, wyłożyłem się przy niemal zerowej prędkości ale nierówny asfalt porwał skórę. Upadek przy większej prędkości, na gorszej nawierzchni może oznaczać coś znacznie gorszego.

Wypożyczyłem kopię hondy wave, w zasadzie jest to honda tylko z gorszymi cześciami. Aby dać radę w górach wziąłem 125 cc, półautomat, kłopot tylko w tym, że od dzieciństwa nie jeździłem dwuśladem bez automatycznej skrzyni. Na szczęście znalazłem prawie nowy skuter, 700 km na silniku co oznacza sprawne hamulce i skrzynię w dobrym stanie. Sympatyczny dwumetrowy Anglik poznany przypadkiem objaśnił mi co może się popsuć (łańcuch).

Zatankowałem, spakowałem tylko to co niezbędne do małego plecka, znalazłem sposób aby umocować plecak na siedzeniu za mną. Gotowy.

Pętlę można robić w zgodzie z ruchem wskazówek zegara albo odwrotnie. Większość ludzi robi ją odwrotnie zaczynając od trudnego terenu a na koniec wracając do Tha Khek sto kilometrów główną drogą. Ja postanowiłem zrobić Pętlę w zgodzie z ruchem wskazówek zegara aby przywyczaić się trochę do skutera.

Zacząłem bardzo powoli, przez pierwsze pięćdziesiąt kilometrów nie przekroczyłem trzydziestki. Po upadku w Kambodży pozostał uraz - nierówna nawierzchnia, reducja, z górki, redukcja, wioska, ludzie, zwierzęta przy drodze, redukcja.

Jechałem drogą 13 - główną drogą krajową łączącą stolicę Vientiane, z południem kraju, Kambodżą i kilkoma przejściami do Wietnamu. Wygląda to jak nasza droga wiejska i to zaniedbana - dziury, brak pobocza, chwilami asfalt znika (roboty) zostaje tylko tłuczeń, po bokach piasek i pył albo wyrwy w asfalcie. Choć jeżdżą nią cieżarówki, autokary i sporo terenowych toyot/leksusów ruch nie jest przytłaczający. Kierowcy wyprzedając trąbią na tyle wcześnie, że można spojrzeć w lusterko i usunąć się na bok. Na szczęście laotańczycy jeżdżą dosyć spokojnie, nie mają instynktu samobójczego, jak kierowcy w Polsce i innych krajach Azji.

Jest to jednak Azja, przy drodze włóczą się kozy i psy, dzieci wracają na rowerach ze szkoły, mnóstwo skuterów we wszystkich kierunkach, małe traktorki. Przepisy traktowane są dosyć swobodnie, gdy droga jest zła nikt się nie waha jechać przeciwnym pasem, jazda pod prąd nikogo nie dziwi bo to najlepszy sposób aby skręcić lub zatrzymać się po przeciwnej stronie. No i jak oni jeżdżą na tych skuterach, jakby się z nimi rodzili - starsze panie, dziewczyny, nastolatkowie, czasem po trzy osoby, rozmawiając przez telefon, trzymając dziecko jedną ręką, czasem więcej niż jedno dziecko.

Sto kilometrów do zjazdu z głównej drogi zajęło mi ze trzy i pół godziny ale powoli oswoiłem się ze skuterem. Ustawiłem lusterka i nauczyłem w nie spoglądać, radzić sobie ze zmianą biegów, ruszać z pobocza bez poślizgu i zwalniać redukując.

Na skrzyżowaniu dróg zatankowałem do pełna, zjadłem zupę i znowu wsiadłem na skuter. Tym razem droga była trochę węższa a po chwili zaczęła piąć się pod górę. Stromo, dziury w drodze, czasami brak nawierzchni, drewniane mostki a dookoła coraz piękniejsze krajobrazy - pionowe skały, jak zęby smoka.

Jechałem bardzo powoli, zarówno pod górę jak i w dół. Chwilami 20 km/h to było za dużo, redukowałem do dwójki i powoli się toczyłem. Fajnie by było składać się na boki w tych ostrych i stromych zakrętach ale wystarczyłby jeden błąd - miałem na sobie szorty i t-shirta, każdy upadek miałby konsekwencje.

Jechałem powoli i stawałem często aby się przyglądać i robić zdjęcia bo krajobrazy dookoła, pionowe, sterczące skały były naprawdę przepiękne.

Zaczęło się robić późno, było już koło czwartej a zostało mi ponad 50 km do celu. Z opisów nie wynikało czy ostatni odcinek do Konglor Cave ma asfalt czy nie. Jeśli nie, jeśli będzie kiepska droga to wiele nie przyspieszę i zastanie mnie zmrok. To by nie było bezpieczne ani fajne.

Na szczęście wyjechałem znowu na równinę, droga przez stromą przełęcz była już za mną a ostatnie 40 km, w bok do jaskinii okazało się wąskim ale równy asfaltem przez małe wioski. Chwilę po zachodzie dotarłem na miejsce. Jestem sam jeden w laotańskiej wiosce, mam przyzwoity bungalow i zjadłem kolację. Żaden wyczyn, pokonałem 212 km ale jestem dumny z siebie.

Jest chłodno, jestem już daleko ma północ i wedle WeatherPro w nocy temperatura spada do 14 stopni, w górach może jeszcze bardziej. Wyciągnąłem bojówki i mój superlekki polar Quicksilvera.

* * *

Wstałem nieśpiesznie, zjadłem śniadanie (dużo laotańskiej kawy i taki sobie omlet) i ruszyłem w stronę jaskinii. Okazało się, że do Konglor jeszcze siedem kilometrów, wybrałem jeden z pierwszych i mniej popularnych guesthouse.

Jaskinia z początku niezbyt mi przypadła do gustu. Nie da się robić zdjęć, za ciemno. W łodzi stoi woda, trzeba wysiadać aby sforsować progi i płytsze miejsca, 200 metrów idzie się przez salę pełną podświetlonych stalaktytów a łódź opływa to rzeką dookoła.

Potem jest lepiej bo płynie się naprawdę długo, siedem kilometrów, rzeka jest szeroka choć płytka, jaskinia ogromna, w świetle latarek widać sklepienie. Chwila przerwy i powrót.

W drodze powrotnej ogarnęło mnie wrażenie, że cała ta drewniana, chybotliwa łódź płynąca w ciemności jest jak łódź Charona przepływająca Styks. Cisza, ciemność bez blasku gwiazd, niejasne kształty, woda tuż za niską burtą, łódź płynąca w nieznane, fantastyczne sklepienie nad głową. A więc tak wygląda podróż na drugą stronę.

Wszystko to trwało ze dwie godziny, potem snowu wsiadłem na skuter. Jechało mi się dziś pewniej, lepiej i szybciej. Nie było bardzo stromych zjazdów, jeden tylko ale spokojnie sobie radziłem wrzucając dwójkę, puszczając manetkę gazu i zsuwając się powoli.

Jednak, nawet gdy słońce zaczęło świecić było zimno, przy większej prędkości nawet przenikliwie. Sporą część dnia jechałem w polarze. Pod koniec dnia, gdy dojeżdżałem do celu zrobiło się przenikliwie zimno. Jestem blisko Annemitów, góry dookoła i wieje przenikliwy wiatr. W dodatku mój tyłek niemal od początku dnia dawał do do zrozumienia, że siedzenie skutera nie jest komfortowe.

Jechałem powoli bo zaplanowałem sobie krótszą trasę na dziś a poza tym nie miałwm powodu aby się spieszyć. Zrezygnowałem z robienia zdjęć bo panoramy mi nie wychodzą ale zatrzymywałem się często aby się porozglądać, pomachać do dzieci, przepuścić krowy albo psy, dolać paliwa.

Pięknie tu. Doliny wypełnione z wioskami i polami ryżowymi otoczone pionowymi ścianami gór. Strome przełęcze przez które idzie droga. Połączenie uroku i egzotyki. Zawsze marzyłem aby pojeździć na skuterze po takiej właśnie okolicy.

Dojechałem do Lak Sao - blisko granicy z Wietnamem. Typowe pograniczne miasteczko, skrzyżowanie dwóch głównych dróg, ta do granicy ma asfalt, druga nie. Kurz, pył, stragany, bazar, sznur samochodów i skuterów. Ziąb okrutny. Znalazłem pokój w porządny hotelu, wszedłem pod gorący prysznic, poszedłem do kramów na bazarze coś zjeść.

Jutro ruszam drogą, która przez 82 km nie ma asfaltu, idzie przez góry. Zobaczymy, jak mi pójdzie.