wtorek, 15 stycznia 2013

Bez drogi

Trzeci dzień jazdy był krótki ale bardzo przyjemny. Do Tha Khek zostało 120 kilometrów, z tego 88 bez dróg co teoretycznie można by zrobić w jeden dzień. Ale po co się spieszyć?

Wstałem rano i zużyłem cały zbiornik gorącej wody na prysznic. W końcu płacę tu 12 dolarów, nie płaciłem tyle za hotel od czasu Siem Reap. Było zimno, spałem we wszystkich ciuchach, łącznie z bluzą, którą kupiłem poprzedniego wieczora. Wygląda jak prawdziwy Lonsdale i może nawet taka jest, choć kosztowała tylko 5 dolarów. Zresztą co jest prawdziwe?

Potem poszedłem na bazar, który dopiero budził się do życia. Mieli tam całkiem dobre pączki, kupiłem aż pięć i popiłem laotańską kawą.

Lak Sao wygląda - patrząc na to, jak ubrani są ludzie - bardziej jak Nepal niż Indochiny. Jest strasznie zimno - wiatr ze wschodu przechodzi przez wysokie góry na granicy z Wietnamem i spada na dolinę lodowaty. Zacząłem marzyć o powrocie nad ciepłe morze w Wietnamie.

Usiadłem w lokalnej knajpce i pijąc kawę zacząłem robić zdjęcia skuterom przejeżdżającym główną ulicą. Nieodmiennie mnie fascynuje ta azjatycka kolorowa różnorodność i fantazja w przemieszczaniu się skuterem.

Przyszła grupka Laotańczyków na śniadanie, azjatyckie śniadanie czyli noodle soup - wodnisty rosół z kluskami, do tego surowy groszek, chilli, świeże liście anyżku i limonka. Zaczęliśmy rozmawiać i robić sobie zdjęcia, pokazali mi jak doprawiać noodle soup - jedna z przypraw pachnie po prostu, jak gówno - już wiem skąd ten zapach czasami - ale nie jest taka zła w smaku.

Wróciłem do hotelu i posiedziałem w Internecie wrzucając zdjęcia. Czekałem aż słońce będzie wyżej i trochę się ociepli ale słońce chowało się za chmurami. Gdy w końcu ruszyłem przez chwilę było tak zimno, że wahałem się czy nie wrócić na bazar w miasteczku i nie kupić sobie kurtki albo czy chociaż nie założyć drugiego podkoszulka.

Początek mojej trasy prowadził ruchliwą drogą bez nawierzchni, ze strasznymi koleinami. Każdy pojazd wzbija tumany kurzu. Nie było jednak tak źle, podskakiwałem na koleinach ale nie traciłem kontroli nad skuterem. Jechałem przez wioski, brudne od kurzu wzbijanego przez pojazdy ale pełne machających rękami dzieci.

Droga prowadzi w kierunku szeregu tam i wielkiej hydroelektrowni, jeździ nią mnóstwo ciężkich maszyn i pick-upów, więc Laotańczycy mają powody aby polepszyć drogę i wylać ją asfaltem. I tak się dzieje, po kilkunastu kilometrach fatalnej drogi przez dżunglę i niewielką przełęcz dojechałem do obszaru robót drogowych.

Tu droga była szersza, widać było rozrytą dżunglę i pracujący ciężki sprzęt. Na razie jednak nie poprawiało to sytuacji - koleiny były jeszcze głębsze i do tego piasek po koła. Dopiero po kilkunastu kolejnych kilometrach wjechałem na gotową drogę, prawie gotową - podłoże z tłucznia, na nasypie ale jeszcze bez asfaltu.

Jechało mi się świetnie, nabrałem pewności w panowaniu nad skuterem, pokonywanie tych przeszkód sprawiało mi frajdę. Paryż-Dakar jest dla mięczaków. Czasem zwalniałem aby podziwiać krajobraz a czasem dla frajdy przekręcałem manetkę.

Teren się zmienił - dookoła drogi pełno było rozlewisk z uschniętymi drzewami, pewnie efekt spiętrzenia wody przez tamę. Wyglądało to trochę, jak Mazury. Po czterech godzinach (45 km) dojechałem do betonowego mostu przez szeroką rzekę.

Mogłem jechać dalej ale po co się spieszyć, była trzecia godzina, więc do Tha Khek i tak nie zdążę a szeroka, spiętrzona rzeka (z rozlewiskiem wygląda bardziej jak jezioro) i stojące nad nią bungalowy wyglądały bardzo zachęcająco. Zostałem więc na noc.

Właściciel gesthouse miał gości "ważnych ludzi z Vientiane z rządu i policji" co oczywiście oznaczało imprezę. Laotańczycy są bardzo zrównoważonymi ludźmi - zawsze serdecznie zapraszają aby do nich dołączyć ale nie są nigdy namolni i męczący. Flamandka i Holenderka oraz Francuz Vincent siedzieli z gospodarzami na werandzie a ja z parą Hiszpanów przy ognisku.

Hiszpanie backpakerzy to odrębna kategoria ludzi - nie są jak inni skoncentrowani na odhaczaniu kolejnych atrakcji, wolą rozkoszowć się życiem. Ci mieli gitary, gorącą czekoladę, ciasteczka a zamiast jechać dalej następnego dnia wybierali się na ryby.

Siedzieliśmy wpatrując się w płomienie i słuchając hiszpańskich gitar, które nic sobie nie robiły z dochodzącego z werandy karaoke. Oraz kibicowaliśmy Vincentowi, który próbował zaciągnąć do łóżka młodziutką Laotankę.

Był z tym pewien kłopot - dziewczyna nie mówiła ani po angielsku ani po francusku ale z dugiej strony nie trzeba wielu słów aby okazać swoje intencje. Lao są dosyć konserwatywni, w każdy gesthouse wisi regulamin, który zabrania posiadania nielegalnych substancji (narkotyków i broni) oraz przyjmowania gości w pokoju i występków przeciw laotańskim obyczajom.

Zrobiło się późno i Vincent był trochę sfrustrowany brakiem porozumienia i tym, że jego zabiegi odnosiły połowiczny efekt a dziewczyna odrzucała zdecydowanie jakieś próby publicznych afektów. W końcu poleżał trochę na ławce koło ogniska i poszedł do swojego bungalowu. Kilkanaście minut później, jakiś drobny cień przemknął przez podwórko i uchylił drzwi jego bungalowu.

* * *

Ostatni dzień był bardzo przyjemny. Wstałem rano, zjadłem dobre śniadanie - na tym pustkowiu mieli świeżo pieczone croissanty i niezłą kawę - i ruszyłem w drogę. Świeciło słońce ale powietrze było zimne, mimo to rozpędzałem skuter do 50 km/h aby się trochę obudzić.

Pierwsze pietnaście kilometrów prowadziło ubitą drogą bez asfaltu, dobrze się nią jechało, czwartego dnia na skuterze nabrałem pewności i bawiłem wchodzeniem w zakręty oraz przyspieszaniem pod górę na zredukowanym biegu. Zmiana przełożenia, balansowanie ciałem i unikanie dziur stały się automatyczne, nie musiałem się na tym koncentrować, mogłem podziwiać krajobraz i cieszyć jazdą.

Kolejne kilka kilometrów prowadziło stromo w dół ostrymi zakrętami. Jednak wbrew moim obawom droga była wyłożona świeżym asfaltem na betonowym podłożu. Zredukowałem do trójki i zsuwałem się powoli w dół obserwując okolicę.

Wreszcie wyjechałem na drogę prowadzącą po płaskim dnie doliny otoczonej piaskowymi wzgórzami - Ha Long Bay na lądzie. Zostało 45 km, droga była w miarę szeroka i choć prowadzi do granicy ruch nie był wielki. Rozpędziłem się i dojechałem do Tah Khek lekko po dwunastej.

Nagle znowu zrobiło się ciepło, dwie bluzy i długie bojówki zaczęły przeszkadzać. Oddałem skuter, odebrałem paszport, zjadłem Tom Kha (w tajskiej restauracji, Tajlandia jest przecież po drugiej stronie Mekongu) i wziąłem prysznic. Było wcześnie, nie ma powodu aby zostać na noc w Tha Khek, które tak naprawdę jest większą wioską, jeśli mi się uda złapię nocny autobus i rano będę w Wietnamie.