niedziela, 20 stycznia 2013

Pięć dni w autobusach

Przez pięć dni jechałem autobusami z Laosu do Wietnamu. Oczywiście nie jednym ciągiem ale moje życie upływało w rytmie autobusu.

Po oddaniu skutera w Tha Khek wskoczyłem do autobusu do Savanketh licząc, że złapię stamtąd nocny autobus do Hue w Wietnamie. Ale nie było nocnego autobusu, była tylko noc, bankomat który nie chciał mi wypłacić pieniędzy i przydworcowy hotel. Podobno Savanketh ma ładną postkolonialną architekturę ale nie w okolicach dworca.

Rano wsiadłem w dzienny autobus do Hue, w wersji VIP, czyli sypialnej. Autobus toczył się powoli przez wiejski krajobraz omijając dziury w drodze - Laotańczycy chyba obawiają się interwencji bratniego Wietnamu bo droga do jednego z ważniejszych przejść granicznych jest pełna pułapek.

Po drugiej stronie granicy i gór, w Wietnamie od razu wszystko wygląda gorzej. Góry są bardziej strome, pochmurno i pada, zimno. Ludzie są ponurzy i chciwi. Wietnam.

Wietnam ma 11 razy większą gęstość zaludnienia niż Laos i to definiuje różnicę w krajobrazie i zachowaniu mieszkańców. Każdy kawałek terenu albo zamieszkują ludzie albo zajęty jest przez uprawy bo na wąskim terenie między stromymi górami a morzem trzeba wyżywić 90 milionów ludzi. To akurat się Wietnamczykom udaje, jedzenie jest dobre, powszechnie dostępne i trzy razy tańsze niż w Laosie. Gdzie tylko spojrzeć wyrasta jakaś babcia sprzedająca zupę, stoisko z kanapkami, lub Com, czyli lokalna restauracja z zupą Pho.

Ale mnogość ludzi w Wietnamie oznacza też bezwzględną konkurencję pomiędzy nimi i nienasyconą chciwość. Na widok pieniędzy Wietnamczyków ogarnia amok. W Laosie, Kambodży ludzie są życzliwi i uśmiechnięci a w Wietnamie uśmiechu nie uświadczysz. Pierwsze czego się uczysz po przybyciu do Kambodży i Wietnamu to "jak się masz?" i "dziękuję" - Okum, Kop czai - tam te słowa są potrzebne co chwila a za całą resztę wystarcza uśmiech i gesty.

Do dziś nie wiem, jak powiedzieć dziękuję po wietnamsku - sądzę, że takie zwroty grzecznościowe nie istnieją w ich prymitywnym słowniku. Bo większość Wietnamczyków to prostacy bez ogłady, typowi wieśniacy chciwi i bez manier. Nie lubię ich i w sumie żałuję, że nie zostałem w Laosie albo Kambodży.

W końcu, po jedenastu godzinach kołysania się w autobusie dotarłem do Hue. Cały dzień nic nie jadłem, więc zaraz po znalezieniu hotelu dosłownie dwa kroku od wejścia usiadłem przy plastikowym stoliku aby zjeść zupkę Pho Bo. Była taka jak trzeba - z limonkami, liśćmi anyżku, kiełkami. Nie jest tak źle w tym Wietnami - pomyślałem.

Hue - dawna stolica Wietnamu - rozczarowała mnie. Pałac cesarski to duży teren z kilkunastoma barakami w różnym stanie, nie mam tam nic magicznego, poza tym miasto jak każde inne. Wietnamskie miasta mają tę zaletę, że dużo się dzieje - ludzie, skutery, sklepy, dobry i tani street food, dobra kawa - po Kambodży i Laosie to pewien szok. Ale szybko mi się znudziło, każdy chce ci tu coś sprzedać.

Wieczorem, koło dziewiątej gdy szedłem do hotelu wietnamczycy zamykali swoje sklepy i stragany, rano o siódmej, gdy wyszedłem poszukać kawy ci sami ludzie otwierali sklepiki. I tak siedem dni w tygodniu. Trzeba im przyznać, że są pracowici.

Kolejny autobus zabrał mnie do Hoi An - dawnego portu handlowego z klimatycznymi małymi uliczkami. Wysiadłem z autobusu, przeszedłem się w poszukiwaniu hotelu i doszedłem do wniosku, że jest to miejsce na kilak godzin a nie na cały dzień.

Lubię stare chińskie maista handlowe, jak Penang albo Melakę ale Hoi An - choć ma urocze chińskie domy - to disneyland. Tłumy turystów, każdy dom zamieniony na restaurację lub sklep, w którym sprzedaje się liczne pamiątki co zabija autentyczność. W sumie jest tu tylko kilka uliczek, więc można to obejść w trzy godziny.

Zamiast zostać na noc kupiłem bilet do Mui Ne. Mam dosyć autobusów, podróżowania, odnajdywania się w nowych miejscach - chcę plaży, chcę być w jednym miejscu.

Autobus - kolejny sypialny - ruszył z Hoi An o szóstej wieczorem i o czwartej trzydzieści w nocy wysadził nas w Nah Trang. Cztery godziny oczekiwania na kolejny autobus i sześć godzin jazdy do Mui Ne. Pod koniec miałem już dosyć autobusów na długi czas ale za to wreszcie zrobiło się gorąco, wyszło słońce i widziałem wiatr wzbijający fale na morzu.

I oto jestem. Na trzy tygodnie osiadłem w mekkce kitesurferów Mui Ne - kurort, tłumy Rosjan, ktorzy stanowią 90 proc. turystów ale słońce i plaża. Miesiąc przed pójściem do szpitala odstawiłem euthtyrox co oznacza, że mój metabolizm spowolni, zacznę dużo spać i gorzej się czuć. Najwyższy czas aby osiąść w jednym miejscu, mieć swój kawałek plaży, słońce i nic do roboty.