czwartek, 26 września 2013

Cortona - Pulau Weh

Wiodłem życie pełne przyjemności, aż pewnego dnia powróciło stare pragnienie aby odwiedzić dalekie kraje i obce ludy, podróżować pomiędzy wyspami i z ciekawością oglądać rzeczy mi nieznane.

Przygody Sindbada Żeglarza

* * *

To była daleka podróż z leżaka w Toskanii aż tutaj. Pociąg ruszył ze stacyjki w Terontoli a ja patrzyłem przez okno i zastanawiałem się kiedy znowu zobaczę bar w Pergo, Cortonę i toskańskie krajobrazy.

W Rzymie było 26 stopni, słonecznie i ciepło. Pogodni ludzie nosili ciemne okulary i krótkie rękawy. W Warszawie autobus 148 wiózł mnie z lotniska na Grochów przez Ursynów, Stegny i Gocław. Było zimno, deszczowo, za oknem szare klocki bloków upstrzone reklamami, do autobusu wsiadali ludzie z zaciętymi twarzami pogrążeni we własnych myślach.

Sześć dni w szpitalu, czyli dobrze znana rutyna. Najpierw zastrzyki, które pomieszały mi w poziomie hormonów, potem mała dawka jodu promieniotwórczego i trzy dni w izolatce. To bardzo fajny szpital, czysto, miło, uprzejmie, jest wi-fi. Jedzenie jak zawsze fatalne ale wychodziłem na pizzę (gdy nie byłem w izolatce) oraz Dżoana przywoziła mi szarlotki. Miałem za to wyjątkowo niewygodne łóżko, skrzypiące i zapadnięte.

W izolatce nie ma wielu możliwości, można tylko albo stać w oknie albo siedzieć lub leżeć na łóżku. Pierwszy dzień głównie drzemałem. Czytałem książkę, głowa mi opadała i oczy się zamykały. Ale drugiego dnia po południu wróciły mi siły za to zaczął boleć kręgosłup i pośladki. Ile można leżeć na skrzypiącym łóżku z zapadniętym materacem? Musiałem leżeć na łóżku bo dni były chłodne i mogłem wytrzymać tylko przykryty kocem.

Pod koniec pobytu w szpitalu cała moja dobra forma nabyta w Toskanii ulotniła się. Kręgosłup i pośladki bolały, ścięgna pod kolanami poprzykurczały się. To oczywiście też wpływ zastrzyków z tyroksyny ale czułem się słaby, obolały i bez kondycji.

Wszystko to jednak zakończyło się dobrze. Scyntygrafia i USG nie wykazały żadnych śladów czegoś niepokojącego. Po dwóch latach od operacji przestałem żyć w cieniu raka. Cieszę się bardzo, bardziej niż to okazuję.

Ostatni dzień w Warszawie, ostatnie sprawy do załatwienia, ostatnie, improwizowane w pośpiechu spotkania z przyjaciółmi. Spray na komary, soczewki, kosmetyki. Zamówiona maska do nurkowania z optycznymi szkłami nie dotarła na czas. Telefon z nieznanego numeru - w sprawie biletu. Zmienił się port docelowy - w Medan zamknięto stare lotnisko i otwarto nowe - oczywiście, wiem o tym z internetu - wystawią mi bilet z nowym numerem.

Rano w niedzielę na Okęciu mój boarding pass nie chce wyjść z maszyny. Idę do ręcznej odprawy - wszystko się zgadza, numer biletu, jestem na liście, widać moje miejsce w samolocie ale "system" nie pozwala wydrukować moich boarding passów, nawet tylko pierwszego odcinka LOT-em do Paryża. Robi się nerwowo, samolot już za chwilę a mnie odsyłają od boarding desku do kasy i z powrotem. Nikt nie jest w stanie wydrukować mojego passu i nikt nie wie, jak to rozwiązać.

W końcu, w ostatniej chwili dostaję pass i pędzę do samolotu. W Paryżu odstałem znowu w kolejce do boardingu ale tam "system" działał i pass-y na kolejne dwa odcinki wydali mi bez mrugnięcia okiem. Luksusowy dwupiętrowy airbus Malaysian, dobre jedzenie, miła obsługa i mam szczęście bo w zapełnionym samolocie obok mnie dwa miejsca pozostały wolne, miałem trzy fotele tylko dla siebie. Mimo tego i mimo dobrego systemu rozrywki dwanaście godzin lotu jakoś się wlokło.

Przesiadka w Kuala Lumpur i po krótkim locie ląduję w Medan na Sumatrze. Wiza indonezyjska bez problemu, bagaż o dziwo też doleciał pomimo całego tego zamieszania. Oddycham z ulgą parnym, gorącym powietrzem.

Lotnisko nowiutkie i pachnące, czynne od kilku tygodni. Rozmachem znacznie przerasta Okęcie, razem z budową lotniska doprowadzono z miasta szybką kolej wybudowaną przez Koreańczyków.

Medan mi się nie spodobał. Hałaśliwie, brzydkie, zatłoczone azjatyckie miasto, parno, żadnych przyjaznych miejsc. Na dzień dobry rykszarz próbuje mnie oszukać żądając 40 dolarów za przejazd do hotelu. Zostawiłem żartownisia na środku ulicy ignorując jego wołania ale jakoś zniechęciłem do pozostania w tym mieście. Mimo pobytu w szpitalu a potem długiego lotu czułem się na siłach by jechać dalej.

Kupiłem sobie kartę SIM i kazałem kolejnemu rykszarzowu (ten był uczciwy i sympatyczny) zawieść mnie na miejsce, z którego odjeżdżają autobusy do Aceh na północy Sumatry. Zdążyłem tylko zjeść przy ulicy nasi goreng (kluski z sosem) i już siedziałem w autobusie do Banda Aceh.

Z Medan do Aceh jadą autobusy luksusowe bez przystanków (10h), autobusy pospieszne (12h) oraz ten którym ja jechałem - stary, trochę zdezelowany ale chętnie zabierający wszystkich po drodze. Przez pierwsze cztery godziny ciągle jechaliśmy przez przedmieścia Medan, jednopasmową drogą biegnącą przez gęsto zabudowany teren i zapełnioną ciężarówkami oraz skuterami. Potem trochę się rozluźniło i nasz autobus zaczął nawet wyprzedzać pojedyńcze ciężarówki.

Zasypiałem, budziłem się, sprawdzałem na Google Maps gdzie jesteśmy i znowu zasypiałem. Mijały godziny a my posuwaliśmy się naprzód bardzo powoli. Nie martwiłem się tym, z obliczeń wychodziło mi że zaraz zapadnie zmrok i wolałem dojechać do celu nad ranem niż w środku nocy. Autobus był zdezelowany ale bardzo przyjazny - fotele były wygodnie odchylone, miejsca na nogi dużo, klimatyzacja dmuchała bardzo dyskretnie zamiast zamrażać na kość, na oparciach foteli wisiały sprane koce na wypadek, gdyby zrobiło się zimno a lokalne muzyka była spokojna i niezbyt głośna. Podróżowałem już w znacznie gorszych warunkach. I o dziwo mimo godzin spędzonych w samolocie i autobusie nie czułem się wykończony.

W Banda Aceh byliśmy po czwartej nad ranem, dwie godziny przed świtem. Nie było sensu szukać hotelu. Rozsądek mówił aby poczekać na dworcu do świtu ale dałem się namówić i wciąść na becak. Jeżeli ktoś by mnie zapytał kiedy się boję to właśnie w takich sytuacjach, gdy nieznany człowiek na skuterze wiezie mnie nie wiadomo dokąd przez puste ulice wymarłego nocą miasta. Jedzie o wiele za szybko, wykonując gwałtowne manewry, kolanami przytrzymuje mój duży plecak i próbuje ze mną rozmawiać a ja z tyłu trzymam się uchwytu staram nie poddawać panice.

Wszystko dobrze się skończyło. Dojechaliśmy do wymarłej przystani promowej, poczekałem aż zrobiło się jasno, pojawili ludzie, wypiłem kawę i kupiłem bilet na pierwszy prom na Pulau Weh. Na promie drzemałem a po wyjściu z przystani znowu opadli mnie kierowcy becak. Wynegocjowałem dobrą cenę i wskoczyłem na tylne siodełko skutera. Po chwili tego żałowałem, myślałem że mamy przed sobą kawałek a okazało się że do Ipoih jest trzydzieści kilometrów przez całą wyspę i góry. Te szalone zakręty, strome zjazdy na których jechaliśmy o wiele za szybko.

W końcu skuter stanął, zapłaciłem a kierowca wskazał mi głową, gdzie mam dalej iść. Po 46 godzinach w drodze byłem na miejscu. Na wyspie Pulau Weh na północnym skraju Sumatry.