czwartek, 8 września 2011

Kaletnik

Ze trzy miesiące temu poszedłem do kaletnika, który przebił mi w pasku trzy dziurki. Pomogło ale nie na długo. Spodnie znów ze mnie spadają i albo je co w chwilę podciągam albo muszę trzymać w ręku idą. Ubrania rozmiaru 32 też zrobiły się za duże i chyba bardziej pasuje mi teraz rozmiar 30. Siedemdziesiąt sześć centymetrów to miałem w pasie przed maturą. Kurczę się szybciej niż pokrywa lodowa na biegunie. Nowych ubrań nie ma sensu kupować bo nie wiadomo, w jakim rozmiarze wyląduję za kilka miesięcy – gdzieś pomiędzy S a XL.

Poszedłem więc do kaletnika załatwić sprawę radykalnie, zabrałem ze sobą trzy paski. Po przymiarkach zdecydowaliśmy się na siedem dziurek, po złotówce za każdą, dziesięć dla równego rachunku.

Kaletnik jest staruszkiem, który nie ma wiele zajęcia. Przesiaduje w małej dziupli bez okien, którą dzieli z naprawą RTV. Gdy jest ciepło może otworzyć drzwi na ulicę ale to niewiele daje bo poza widokiem na szpitalny mur nic się tutaj nie dzieje. Uliczka jest senna i wymarła nawet w ciągu dnia. Więc cieszy się z każdego klienta nawet takiego po złotówce za dziurkę.

Gdy już załatwiliśmy interesy kaletnik wręczył mi paski i zapytał:

- No i co u Pana słychać? Jak Pan się czuje? – tonem autentycznej ludzkiej ciekawości jakże dalekim od “PIN i zielony proszę. Dziękujemy i zapraszamy ponownie”.

Nie zdecydowałem się na opowiadanie co u mnie, więc porozmawialiśmy o pogodzie, katastrofie samolotu i innych sprawach. Wracając postanowiłem poszukać w garderobie innych pasków.