poniedziałek, 10 czerwca 2013

D.

- Poszłyśmy razem kupić buty ale kupiłyśmy jakieś drogie kosmetyki, ile ona wydała na to pieniędzy - emocjonowała się Dżoana - I jakie ma bmw. To moja nowa przyjaciółka, znamy się od niedawna więc masz być dla niej miły i zachowywać przyzwoicie - dodała.

I tak właśnie, dzięki Dżoanie poznałem D., która okazała się bardzo ładną, bystrą i elegancko ubraną dziewczyną po trzydziestce. Siedzieliśmy we trójkę, piliśmy herbatę, żartowaliśmy. Beztroskie popołudnie w galerii handlowej, na zakupach i rozmowach o niczym. Miło spędzony czas.

Przez krótki moment, gdy Dżoana poszła za coś zapłacić zostaliśmy z D. sam na sam i rozmowa przeszła z żartów na poważne tematy. Tylko na moment ale wydawało mi się, że dostrzegłem jakiś smutek, jego cień.

Ale kto by doszukiwał się smutku w atrakcyjnej kobiecie, która ma wszystko - karierę z pierwszej ligi, świetny samochód, eleganckie ubrania, dobre kosmetyki i nowego męża. Jeśli dostrzegasz smutek to jest on na pewno tylko kokieterią, dodatkowym wymiarem, który ma za pogłębić perspektywę.

Minęło parę tygodni i Dżoana zadzwonił do mnie późno wieczorem. Dżoana nie jest osobą, która płacze i się roztkliwia, tylko była bardzo zła.

- Po co ona to zrobiła, dlaczego nic nie powiedziała, dlaczego nie dawała jakiś sygnałów - mówiła do słuchawki. - Przecież ona miała wszystko, wszystko, mogła mieć każdego faceta, była ładna i mądra i spełniona. Jeśli chciała w ten sposób zwrócić na siebie uwagę, to zrobiła to w idiotyczny sposób. Bo od teraz wszyscy zaczną o niej zapominać.

D. powiesiła się na kaloryferze w łazience.

To była bardzo długa rozmowa. Jednocześnie uspokajałem Dżoanę i broniłem decyzji D. Mówiłem, że czasami człowiek nie widzi wyjścia i że każdy ma prawo dokonać takiego wyboru. Życie jest dalekie od ideału, nie spełnia naszych oczekiwań i czasami cierpienie jest nie do zniesienia. Wówczas lepiej jest odejść niż żyć nadzieją, że kiedyś ból przeminie.

To była długa i zimna jesień, krótkie dni, szare niebo, dużo padało. Wyszedłem ze szpitala po badaniach kontrolnych, które miały być tylko formalnością i potwierdzić, że jestem zupełnie zdrowy. A jednak lekarze coś znaleźli i kazali mi wrócić w lutym aby znowu wziąć pełną dawkę promieniowania.

Diagnoza sama w sobie była zaskoczeniem i złą wiadomością. W dodatku w szpitalu dostałem zastrzyki niwelujące dawki hormonów a z wysokim poziomem TSH wiąże się podły nastrój. Do tego ta szarość za oknem, brak słońca. I wszystko szło nie tak, nie było nadziei, nie było szans na ratunek.

Ten miesiąc przed wylotem do Sajgonu przeżyłem w transie, załatwiałem sprawy, dużo spałem, siedziałem przed komputerem, snułem po mieszkaniu. Przestałem biegać i chodzić na jogę, ciągle marzłem, straciłem energię i chęć do życia.

To, że nie zrobiłem sobie krzywdy zawdzięczam Dżoanie, która po tej naszej rozmowie w jakiś sposób zrozumiała w jakim jestem stanie. I codziennie rano i wieczorem dzwoniła aby sprawdzić, czy jeszcze żyję i wciągnąć mnie w kolejną długą rozmowę o niczym. Inwestowała w to tyle energii, że byłoby mi głupio ją zawieść.

Jeszcze w samolocie do Sajgonu czułem głównie zmęczenie życiem i brak nadziei. Perspektywa podróży nie pobudzała mnie, tak jak zwykle. Znalazłem sobie hotel, powłóczyłem trzy dni po mieście a potem ruszyłem na Phu Quoc. Nagle wszystko zaczęło się układać - było przyjemnie ciepło, chaos i egzotyka Sajgonu zaczęły oszołamiać zmysły, jedzenie było dobre a mnie czekały dwa miesiące zimy spędzone w Azji. Dotarłem na wyspę i rozłożyłem się na leżaku pod palmami. Przez pierwszy dzień tylko leżałem, słuchałem muzyki i patrzyłem na falujące może.

A potem niespodziewanie pomyślałem o D. i o tym, że ona już nigdy nie trafi w takie miejsce jak to. Dalej zgadzałem się z wszystkimi argumentami za tym, aby zrezygnować z życia, gdy cierpienie staje się nie do zniesienia. Ale może zamiast wybierać samobójstwo po prostu uciec, gdzieś gdzie świeci słońce i można patrzeć na morze?