poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Gniew bogów

Poszedłem dziś zapisać się do Instytutu Onkologii. Nie chciało mi się, wymyślałem sobie preteksty aby to odłożyć takie, jak że przecież muszę porozmawiać z kimś, coś załatwić i to jest ważne. Ale pojechałem tam i i tak niewiele z tego wynikło bo trzeba mieć skierowanie oraz w sprawie tarczycy to w czwartki.

Ludzie ciekawie reagują, gdy mówię, że mam raka. Jedni pytają czy jest złośliwy. Inni sugerują, że trzeba powtórzyć badania bo mogli coś pomylić w laboratorium albo że jeszcze nic nie wiadomo bo nie byłem jeszcze u onkologa. Innymi słowy dużo wyparcia i zaprzeczenia. Są też próby pocieszania, że będzie dobrze. To prawda, można to - mam nadzieję - wyleczyć ale nie jest to zdrowa sytuacja. I nie podoba mi się, że będą mi coś wycinać.

W dodatku dociera do mnie, że z wielu spraw, które miały się dobrze skończyć w ciągu ostatnich miesięcy żadna się jeszcze nie skończyła dobrze. Praca, pieniądze, związek z J., alkohol, zdrowie każda z tych sytuacji miała być okazją  do zmian na lepsze. Więc cieszę się na te zmiany i czekam na nie ale one się po prostu nie dokonują na razie. Nie ma szczęśliwego finału, są tylko kolejne kryzysy, które przyćmiewają poprzednie.

Przypomniał mi się odcinek “Rzymu”, w którym niewolnik i Oktawian ukrywają atak epilepsji Cezara bo choroba świadczyłaby w oczach ludu, że bogowie mu nie sprzyjają. Nie pojmuję boga w taki sposób ale wszystko to co się stało świadczy, że bogowie naprawdę przestali mi sprzyjać.

Na przykład rozpaczałem, że ukradli mi moją ulubioną hondę co teraz wydaje się drobną niedogodnością. Niemniej zawsze miałem samochód, przeważnie służbowy, przez ostatnie dwanaście lat. Po prostu zawsze coś było. Gdy mieszkałem z J. mieliśmy trzy samochody służbowe w domu (w tym dwa J., za ponad ćwierć miliona każdy) i starą hondę civic. Nigdy nie myślałem nawet, że samochód mogą ukraść a do hondy włamali się w listopadzie bez powodzenia a w końcu ukradli ją w lutym. Z powodu sytuacji w pracy nie mogłem już w to miejsce kupić następnego służbowego. A ponieważ J. ma moje pieniądze nie stać mnie aby kupić sobie prywatny. A nawet jakbym miał pieniądze to wydanie ich na samochód nie byłoby rozsądne w perspektywie braku pracy i chorobie. Więc nie mam samochodu co jest czasami kłopotliwe a w dodatku cierpi mój prestiż.

Ale to tylko drobny przykład i wcale nie najważniejszy. Lubiłem swoją hondę, szkoda jej ale to tylko przedmiot. Chodzi raczej o to, że przez długi czas żyłem w świecie w którym samochody były oczywistością i nigdy ich nie brakowało. Po prostu były, benzyna do nich była za darmo a jak coś się stało to były do dyspozycji inne – zastępcze, z firmy. I to się skończyło. Nagle i nie wiadomo dlaczego. Koniec. Nie ma.

To samo dotyczy związku z J. Każdy związek ma swoje kryzysy. Seks jest czasem lepszy a czasem słabszy. Remont domu, pieniądze, moja praca, jej praca, jej kłopoty ze zdrowiem. Ale ludzie w naszym wieku nie rozstają się tak łatwo. Czasem oddalają się od siebie ale są ze sobą bo wiedzą, że nie jest łatwo trafić na kogoś dobrego w tym świecie. Ja naprawdę ją lubiłem a to co mnie ujmowało to, że ona była dobrą osobą – dla mnie, dla innych. Taką osobą życzliwą światu. A przy tym mądrą, zaradną. Nie kłóciliśmy się choć w wielu sprawach mieliśmy inne zdanie.

Więc to, że się rozstaniemy, że jej uczucie do mnie wygaśnie tak całkowicie. Że nie odda mi pieniędzy zdając sobie sprawę, że są mi potrzebne. Że potraktuje mnie jak sprzęt domowy, który się popsuł i trzeba go zastąpić nowym. Że będzie powtarzać, że czuła się przy mnie głupia i że nie okazywałem jej czułości. Trzy lata temu byliśmy parą ludzi, którzy mają za dużo wszystkiego – mieszkań, zarobków, pracy, samochodów, którzy radośnie i trochę bezmyślnie wydają pieniądze w restauracjach, na wakacje i na zakupy. Po to są pieniądze. Parą, która nie musi martwić się o przyszłość i która jest pogodzona z życiem, jakie ma. Rok temu byliśmy parą, mającą różne problemy zewnętrzne ale trzymającą się razem. A teraz nie ma nas. Szybko poszło.

No i tak samo zdrowie. Zaczęło się od tego, że czułem dziwny smak, zaczęły krwawić mi dziąsła więc poszedłem do dentystki. Dziś wiem, że wysychała mi śluzówka. Potem zacząłem unikać seksu co tłumaczyłem sobie nadwagą i brakiem kondycji. Potem zauważyłem, że często sikam, później, że dużo piję. Urolog nic mi nie pomógł. W końcu wymyśliłem, że pewnie mam cukrzycę (brak seksu i ciągłe pragnienie). Potem schudłem co uważałem za zasługę diety i aktywności fizycznej. Diabetolog wykluczyła cukrzycę ale rozsądnie znalazła podwyższony poziom parathormonu. USG wykazało małe guzy na przytarczycach, które z reguły są niegroźne. A teraz ma raka.

Ciągłe pragnienie (w spokojny dzień wypijam około siedmiu litrów płynów, w upał znacznie więcej) doprowadziło do częstego picia piwa a ponieważ okazji i chęci nie brakowało gdy już zapragnąłem przestać pić to okazało się, że nie umiem. Więc trafiłem na miting AA. I nie przeczę mam różne pijackie mechanizmy myślenia i w sumie dobrze mi robią te spotkania. Ale z popijania piwka i rozkoszowania się winem albo kolorowymi drinkami alkohol stał się dla mnie śmiertelną substancją sięgnięcie po którą w chwili słabości stwarza ryzyko dla życia.

Jak to się stało? Jak trafiłem tu gdzie jestem? I co się jeszcze wydarzy?