piątek, 2 września 2011

Cytrynowy radler

Skończyły się wakacje i samochody szczelnie wypełniły wszystkie ulice. Posuwają się w żółwim tempie, wygląda to jak gigantyczny kondukt pogrzebowy. Ja poruszam się alternatywnie rowerem, pieszo, poza godzinami szczytu.

Poszedłem dziś na poranną jogę po dwóch miesiącach wakacyjnej przerwy. Zapach kadzidełka, pomarańczowe ściany sali do ćwiczeń, znajoma rutyna – psów z głową do dołu, świec, relaksu – wszystko to emanuje spokojem i daje poczucie bezpieczeństwa.  Ćwiczenia przypominają, że mam ciało o które trzeba zadbać, rozciągają ścięgna i mięśnie, o których istnieniu nie mam na co dzień pojęcia.

Nie podoba mi się, że zaczął się wrzesień, liście opadają, dni robią się krótkie i chłodne. Potrzebuję teraz słońca aby moje ciało mogło syntetyzować witaminę D i aby odpędzać depresję, potrzebuję ciepłych wieczorów, leżaków na Powiślu i zimnego bezalkoholowego radlera.

Cytrynowy radler stał się tego lata moim znakiem rozpoznawczym. Gdy tylko wkraczam do Powiśla barmanki sypią lód do szklanki i wyciągają radlera z lodówki. To pierwsze lato w moim dorosłym życiu, kiedy nie napiłem się piwa.

Gdy w grudniu zacząłem chodzić na terapię odstawienie alkoholu przyszło mi łatwo, gorzej było z rozmowami z terapeutką. Większość z tego co mówiła nie trafiało do mnie albo wydawało się stratą czasu. To ogromnie irytujące słuchać pouczeń od kogoś, kto nie potrafi nawet dobrze argumentować. Poza tym szybko pojawiło się pytanie, że skoro nie piję i nie sprawia mi to problemu to kiedy będę mógł się napić?

W końcu, gdy wszedłem na godzinę na terapię ukradli mi samochód i uznałem to za dobry pretekst aby zakończyć te męczarnie. Przez parathormon ciągle prześladowało mnie pragnienie, wypijałem już kilka litrów wody dziennie i zimne piwo wydawało się dobrym rozwiązaniem.

I było. Dobrze gasiło pragnienie, czas płynął szybciej a ponieważ miałem dużo wolnego pierwsze piwo mogłem wypić jeszcze przed południem.

Nie piłem dużo – jedno, dwa piwa. czasem sześć. Rzadko byłem pijany.  Nie czułem potrzeby opróżniania każdej butelki, z pogardą omijałem białe wino i różne damskie alkohole, które J. i Klaudia trzymały w barku. Czułem się lżej, zrelaksowany, jak to po piwie ale ani nie byłem agresywny ani nie rozczulałem się nad sobą. Po prostu lubiłem usiąść sobie ze szklanką piwa w dłoni i zamyślić się nad życiem.

Tylko jakoś to nie do końca mi to pasowało. Lekarze już rok wcześniej powiedział mi, żeby z powodów zdrowotnych pić alkohol tylko sporadycznie. A skoro mi szkodzi to czemu codziennie go piję?

Ograniczyłem jedzenie tłustych potraw i poza krótkim okresem wyrabiania nowych nawyków nie sprawia mi to trudności. Jeśli kiedyś będzie okazja to pewnie zjem golonkę lub kiełbasę ale nie myślę o tym codziennie. Kiedy jadę z Pragi na Marymont nie zastanawiam się, gdzie można zjeść kiełbasę po drodze. Czemu z piwem jest inaczej? Czemu coś szepcze mi aby przesiadając się koło Arkadii wstąpić do Bierhalle albo usiąść sobie w Parku Praskim. Czemu choć obiecuję sobie, że dziś nie wypiję piwa mniej więcej co drugi dzień mi się to nie udaje?

To poczucie braku kontroli nad tym drobnym aspektem życia zaczynało męczyć mnie coraz bardziej.  Odbierało mi część przyjemność z beztroskich chwil z kuflem piwa w ręku. Picie alkoholu przestało dla mnie działać, więc musiałem z tym skończyć.

* * *

J. wyjechała dziś na wakacje. Miała zostawić mi pod opieką Tajgę abym nie siedział samotnie ale nie odezwała się. Bardzo dba o to aby nie wykonać żadnego gestu w moją stronę.