niedziela, 10 listopada 2013

Jeden oddech

Woda w morzu ma 30 stopni a powietrze 34, dziesięć metrów od brzegu zaczyna się rafa koralowa na której żyją tysiące kolorowych ryb, można leżeć godzinami w wodzie i obserwować ryby i rybki buszujące wśród wachlarzy morskich. Potem dno gwałtownie opada i już jakieś sto metrów od brzegu znika z zasięgu wzroku, jedyne co widać to błękit wody i ukośne promienie słońca.

Gdy zanurzam się w wodę najtrudniejsze jest pierwszych kilka metrów - zbyt dużo elementów na których trzeba się skupić, brakuje mi doświadczenia i naturalnej lekkości - wyrównanie ciśnienia, sprawdzenie czy nie bolą uszy, cofnięcie języka w głąb jamy ustnej i naciskanie na dziąsła, maska, ułożenie ciała względem liny.

Ale potem, gdy wszystko idzie dobrze, jest dużo łatwiej, w pewnym momencie robi się ciemniej co oznacza, że jestem już kilkanaście metrów pod wodą. Dla mnie to koniec możliwości, włącza się panika, czuje brak powietrza i różne sensacje. Ale gdy odwrócę się głową do góry nagle uspokajam się i orientuję, że mam jeszcze mnóstwo powietrza i mogę zostać kilkadziesiąt sekund obserwując to co dookoła i uśmiechając się.

czwartek, 31 października 2013

Skuter i minimalizm

Ile tak naprawdę rzeczy potrzebujesz? Pozbyłeś się wszystkiego, spakowałeś swoje życie do jednego plecaka i wyruszyłeś w świat. Ale tak naprawdę są to dwa plecaki nie jeden, większy z ubraniami, który można nadać na bagaż bo jeśli nawet zginie to można go łatwo odtworzyć. I drugi z laptopem, iPadem, Kindle, aparatem, ładowarkami, dokumentami, kartami, lekarstwami. Z tego drugiego nie należy spuszczać wzroku.

Z każdą kolejną podróżą oba plecaki robią się coraz lżejsze, nie ma już ciężkiego aparatu i obiektywu, drugich spodni, śpiwora, moskitiery, lekarstw i mnóstwa "potrzebnych" rzeczy, które albo tygodniami są nieużywane albo można kulić na miejscu za grosze. Im lżejszy plecak tym mniej się męczysz, tym łatwiej dojść na dworzec, poszukać w upale dobrego noclegu, przenieść do tańszego hotelu.

Niemniej dalej duży plecak waży 11 a mniejszy 9 kg. Laptop (i tak wersja lekka) jest potrzebny do pracy, iPada zastąpił iPad mini, Kindle pozwala czytać w słońcu i na plaży oraz mieści 1100 książek. Ciężkiego Canona z profesjonalnym obiektywem zastąpił bezlusterkowiec Fuji X100s.

Masz cztery pary szortów Quicksilver bo w upale zmieniasz je często, jak t-shirty. I bokserki do spania, i spodenki do biegania i inne do kąpieli choć kąpać się i biegać możesz w tych samych. Masz cztery cienkie t-shirty Celio, które bierzesz do Azji od zawsze, i jeden kupiony w Kambodży do spania, i dwie podkoszulki bez rękawów i dwa zwykłe t-shirty wzięte na wszelki wypadek i jeden kupiony na pamiątkę na Sumatrze ale niefajny, ze zbyt gęstej bawełny.

wtorek, 1 października 2013

Złoto Acehu

Było mi bardzo dobrze na Pulau Weh, gdzie spędziłem tydzień. Prowadzę sobie w głowie prywatny ranking plaż i wysp, które odwiedziłem w moich podróżach i po paru dniach pobytu Pulau Weh wskoczyła na pierwsze miejsce degradując wyspę Tioman.

Cisza, spokój, błękitna woda, łagodna klimat, idealna temperatura, słodki zapach dżungli, dobre miejsca do nurkowania, mało turystów i mógłbym tak wyliczać dalej. Ale przede wszystkim ludzie na wyspie byli niezwykle spokojni i przyjaźni.

Korciło mnie aby zostać dłużej, może nawet aż do wygaśnięcia wizy, spędzić na wyspie całe cztery tygodnie. Wcale mnie nie ciągnęło do kiepskich dróg i długich godzin w lokalnych autobusach. No ale Sumatra sama się nie zwiedzi, szkoda ominąć taką okazję.

* * *

Północny kraniec Sumatry to Aceh, region który wojną partyzancką niedawno wywalczył sobie autonomię w ramach Indonezji. Kiedyś było to potężne królestwo, które jako pierwsze w Azji Południowo-Wschodniej przyjęło islam a potem przez lata było pomostem w pielgrzymkach do Mekki. Tutaj zatrzymywały się statki z pielgrzymami zanim monsun wypchnął je na otwarty ocean w kierunku Indii i dalej Arabii. Stąd pochodzili też znani i poważani w całym świecie islamskim mędrcy (np. Abd al-Ra'uf z Singkel). Dziś obowiązuje tu szariat, nie ma alkoholu ale nie ma też tłumów turystów i ośrodków wczasowych.

Byłem ciekaw, co zobaczę w Banda Aceh, bo wedle moich informacji ten rejon powinien być fantastycznie bogaty. Przez setki lat Aceh dominował w eksporcie pieprzu z Azji na Środkowy Wschód i do basenu Morza Śródziemnego, w 1585 roku wysyłał na zachód 40-50 tysięcy kwintali przypraw. Ze względu na swoje położenie kontrolował ruch przez cieśninę Malakka, czyli handel pomiędzy Arabią i Indiami a Dalekim Wschodem, przed wszystkim Chinami. A na pielgrzymach - jak pokazuje kariera toskańskich miast wzdłuż Via Francigena - też nieźle się zarabia.

Trzeba wiedzieć, że do połowy XIX w., czyli do czasu wynalezienia broni powtarzalnej i maszyny parowej Europa nie produkowała żadnych towarów, które znajdowały by uznanie na Wschodzie. Aby kupować towary w Azji Europejczycy musieli najpierw wejść w posiadanie czegoś czym można by w Azji płacić, czyli na przykład tkanin lub opium z Indii, niewolników i kości słoniowej z Afryki. Inną alternatywą było płacenie tym, czego w Azji brakowało a co zawsze cieszyło się powodzeniem czyli złotem.

Już Rzymianie narzekali, że za złoto wysyłane na Wschód w zamian za tkaniny i przyprawy można by utrzymać dziesięć dodatkowych legionów. Pieprz występuje w 349 z 468 przepisów w De Re Coquinaria, jedynej zachowanej książce kucharskiej z czasów rzymskich. W czasach późnego średniowiecza sytuacja pogorszyła się o tyle, że w Europie zaczęło kończyć się złoto (wyczerpały na przykład bogate złoża na Dolnym Śląsku). Pamiętajmy, że złoto płynęło tylko w jedną stronę bo Wschód nie miał czego kupować w Europie.

Sytuację uratowało odkrycie Nowego Świata i bogatych źródeł złota oraz srebra. Większość tego, co przywoziły przez Atlantyk do Europy hiszpańskie galeony szybko trafiała do Azji, jako zapłata za luksusowe towary. Portugalczycy a potem Holendrzy usiłowali opanować źródła produkcji przypraw a następnie zmonopolizować handel nimi, odnieśli nawet sukces w przypadku cynamonu, gałki muszkatałowej i goździków ale w przypadku najważniejszej przyprawy, generującej większość przychodów - pieprzu przejęcie rynku nie udało się.

Ocenia się, że Europejczycy w najlepszych latach opanowali 10-20 proc. rynku pieprzu. Europa zresztą nigdy nie generowała wielkiego popytu, ogromna większość trafiała do krajów arabskich i Indii. Aceh aktywnie podgryzał europejskich konkurentów organizując wyprawy, które niszczyły plantacje pozostające poza jego kontrolą.

Aby utrzymać swoją pozycję Aceh musiał dysponować sprawną flotą i faktycznie, stąd właśnie wywodzi się słynna Malahayati, jedyna w nowożytnych czasach kobieta admirał. Na przełomie XVI i XVII w. toczyła ona bitwy z flotami Portugalii i Holandii, aż Holandia została zmuszona do zawarcia pokoju a obserwująca te wydarzenia Anglia postanowiła wybrać drogę traktatów.

Aceh naturalnie sprzymierzył się z najpotężniejszym państwem muzłumańskim tego okresu, czyli z Turcją, która kontrolowała w tamtym okresie Egipt i Arabię. Turcja dostarczała technologii wojskowej, specjalistów a nawet wysyłała flotę, która interweniowała po stronie sojusznika.

Mamy zatem kraj, który przez dwa tysiące lat prowadził bardzo dochodowy eksport przyjmując w zamian głównie złoto, w ilościach idących w tysiące ton. Wyobraźnia podsuwa, że powinien być fantastycznie bogaty, w sposób przekraczający wszelką wyobraźnię.

Banda Aceh nie sprawia wrażenia stolicy bajecznie bogatego sułtanatu. Ot azjatyckie miasteczko, jak wiele, budynki niewysokie, dwupiętrowe, żadnych wieżowców. Ma to dobrą i zła stronę - dobrą bo wiatr od pobliskiego morza oczyszcza powietrze i nie czuje się spalin i smogu jak w innych miastach, gorszą bo jak na miasto dwustutysięczne jest dosyć rozległe.

Środek miasta wyznacza imponujący i piękny meczet ale powstał on pod koniec XIX w. Obok wielki bazar. Ale gdzie są pałace? Gdzie domy bogatych kupców? Gdzie rynek, mury obronne, budynki publiczne wznoszone aby pokazać sobie i światu bogactwo i potęgę? Dzielnice rzemieślników i ich warsztaty produkujące luksusowe przedmioty zbytku?Jeśli, jak podpowiada wyobraźnia, miasto utrzymywało ożywione kontakty ze Środkowym Wschodem i Chinami to powinno importować stamtąd architekturę.

Nie zrażony nieszczególnym wyglądem miasta postanowiłem udać się do muzeum. W Melacce, która po przeciwnej stronie cieśniny przez wieki stanowiła konkurencję Acehu znajduje się czterdzieści muzeów, które opiewają historię i wielkość miasta. Nawet fontanna w centrum handlowych w Melace wyłożona jest płaskorzeźbami pokazującymi historyczną wielkość w czasach podróży admirała Zheng He.

W Aceh Museum otwarty jest jeden pawilon, w którym odbywa się sezonowa ekspozycja na temat islamu na Sumatrze. Kilka zdjęć miejscowych meczetów, ciekawych ale chyba robionych komórką bo w powiększeniu wyglądają na rozmazane i słabej jakości. Kilka starych egzemplarzy Koranu, parę kamieni nagrobnych. Ze złota tylko dwie bransolety i jeden diadem. Do tego wszystkie opisy wyłącznie po indonezyjsku a może acehańsku?

Chcę obejrzeć stałą ekspozycję ale nagle wszystko okazuje się być zamknięte. Pracownicy gdzieś zniknęli. Chyba sjesta i nie przyszło im do głowy aby mi o tym powiedzieć. Nie pozostało mi nic innego, jak pójść kupić sobie bilet na autobus i też coś zjeść.

Jestem jednak uparty, zresztą w LP wyraźnie jest napisane, że muzeum jest ciekawe, dysponuje kolekcją broni i sztuki Acehu. Wracam więc koło drugiej czekam, może uda się coś jeszcze zobaczyć.

Z autobusiku, który wjechał na teren muzeum wysypuje się gromadka dzieci w towarzystwie kilku nauczycielek. Jedna z nich podchodzi do mnie i pyta skąd jestem? Czy mogę zwiedzić muzeum razem z nimi aby dzieci mogły trochę poćwiczyć angielski? Dziewczynki są bardzo speszone, chłopcy jeszcze bardziej. Z zadawaniem pytań po angielsku nie idzie im za dobrze ale chętnie robią sobie ze mną zdjęcia smartfonami. Europejczyk ciągle stanowi tu atrakcję.

Zwiedzam drugi raz wystawę, z której (przez brak zrozumienia opisów) nie rozumiem wiele. Potem okazuje się, że drugi pawilon jest otwarty. Wchodzę i rozczarowanie - kilka zdjęć z przełomu wieku, parę sztuk broni, kopie kilku listów wymienianych z tureckim sułtanem, trochę przedmiotów codziennego użytku. Niewiele, prawie nic. Ten kraj ma tak fascynującą historię a tak niewiele można tu zobaczyć.

Ogółem jednak, krótki pobyt w Banda Aceh jest przyjemny. Ludzie, nie spotykający wielu turystów są tu niezwykle mili. Trudno się z nimi porozumieć, nawet w podstawowych sprawach ale kontakty są bardzo sympatyczne. Wszyscy się uśmiechają serdecznie i szczerze. Tylko jak mam się dowiedzieć, co stało się ze złotem? Na pocieszenie pozostała mi kawa Aceh Gold.

czwartek, 26 września 2013

Cortona - Pulau Weh

Wiodłem życie pełne przyjemności, aż pewnego dnia powróciło stare pragnienie aby odwiedzić dalekie kraje i obce ludy, podróżować pomiędzy wyspami i z ciekawością oglądać rzeczy mi nieznane.

Przygody Sindbada Żeglarza

* * *

To była daleka podróż z leżaka w Toskanii aż tutaj. Pociąg ruszył ze stacyjki w Terontoli a ja patrzyłem przez okno i zastanawiałem się kiedy znowu zobaczę bar w Pergo, Cortonę i toskańskie krajobrazy.

W Rzymie było 26 stopni, słonecznie i ciepło. Pogodni ludzie nosili ciemne okulary i krótkie rękawy. W Warszawie autobus 148 wiózł mnie z lotniska na Grochów przez Ursynów, Stegny i Gocław. Było zimno, deszczowo, za oknem szare klocki bloków upstrzone reklamami, do autobusu wsiadali ludzie z zaciętymi twarzami pogrążeni we własnych myślach.

Sześć dni w szpitalu, czyli dobrze znana rutyna. Najpierw zastrzyki, które pomieszały mi w poziomie hormonów, potem mała dawka jodu promieniotwórczego i trzy dni w izolatce. To bardzo fajny szpital, czysto, miło, uprzejmie, jest wi-fi. Jedzenie jak zawsze fatalne ale wychodziłem na pizzę (gdy nie byłem w izolatce) oraz Dżoana przywoziła mi szarlotki. Miałem za to wyjątkowo niewygodne łóżko, skrzypiące i zapadnięte.

W izolatce nie ma wielu możliwości, można tylko albo stać w oknie albo siedzieć lub leżeć na łóżku. Pierwszy dzień głównie drzemałem. Czytałem książkę, głowa mi opadała i oczy się zamykały. Ale drugiego dnia po południu wróciły mi siły za to zaczął boleć kręgosłup i pośladki. Ile można leżeć na skrzypiącym łóżku z zapadniętym materacem? Musiałem leżeć na łóżku bo dni były chłodne i mogłem wytrzymać tylko przykryty kocem.

Pod koniec pobytu w szpitalu cała moja dobra forma nabyta w Toskanii ulotniła się. Kręgosłup i pośladki bolały, ścięgna pod kolanami poprzykurczały się. To oczywiście też wpływ zastrzyków z tyroksyny ale czułem się słaby, obolały i bez kondycji.

Wszystko to jednak zakończyło się dobrze. Scyntygrafia i USG nie wykazały żadnych śladów czegoś niepokojącego. Po dwóch latach od operacji przestałem żyć w cieniu raka. Cieszę się bardzo, bardziej niż to okazuję.

Ostatni dzień w Warszawie, ostatnie sprawy do załatwienia, ostatnie, improwizowane w pośpiechu spotkania z przyjaciółmi. Spray na komary, soczewki, kosmetyki. Zamówiona maska do nurkowania z optycznymi szkłami nie dotarła na czas. Telefon z nieznanego numeru - w sprawie biletu. Zmienił się port docelowy - w Medan zamknięto stare lotnisko i otwarto nowe - oczywiście, wiem o tym z internetu - wystawią mi bilet z nowym numerem.

Rano w niedzielę na Okęciu mój boarding pass nie chce wyjść z maszyny. Idę do ręcznej odprawy - wszystko się zgadza, numer biletu, jestem na liście, widać moje miejsce w samolocie ale "system" nie pozwala wydrukować moich boarding passów, nawet tylko pierwszego odcinka LOT-em do Paryża. Robi się nerwowo, samolot już za chwilę a mnie odsyłają od boarding desku do kasy i z powrotem. Nikt nie jest w stanie wydrukować mojego passu i nikt nie wie, jak to rozwiązać.

W końcu, w ostatniej chwili dostaję pass i pędzę do samolotu. W Paryżu odstałem znowu w kolejce do boardingu ale tam "system" działał i pass-y na kolejne dwa odcinki wydali mi bez mrugnięcia okiem. Luksusowy dwupiętrowy airbus Malaysian, dobre jedzenie, miła obsługa i mam szczęście bo w zapełnionym samolocie obok mnie dwa miejsca pozostały wolne, miałem trzy fotele tylko dla siebie. Mimo tego i mimo dobrego systemu rozrywki dwanaście godzin lotu jakoś się wlokło.

Przesiadka w Kuala Lumpur i po krótkim locie ląduję w Medan na Sumatrze. Wiza indonezyjska bez problemu, bagaż o dziwo też doleciał pomimo całego tego zamieszania. Oddycham z ulgą parnym, gorącym powietrzem.

Lotnisko nowiutkie i pachnące, czynne od kilku tygodni. Rozmachem znacznie przerasta Okęcie, razem z budową lotniska doprowadzono z miasta szybką kolej wybudowaną przez Koreańczyków.

Medan mi się nie spodobał. Hałaśliwie, brzydkie, zatłoczone azjatyckie miasto, parno, żadnych przyjaznych miejsc. Na dzień dobry rykszarz próbuje mnie oszukać żądając 40 dolarów za przejazd do hotelu. Zostawiłem żartownisia na środku ulicy ignorując jego wołania ale jakoś zniechęciłem do pozostania w tym mieście. Mimo pobytu w szpitalu a potem długiego lotu czułem się na siłach by jechać dalej.

Kupiłem sobie kartę SIM i kazałem kolejnemu rykszarzowu (ten był uczciwy i sympatyczny) zawieść mnie na miejsce, z którego odjeżdżają autobusy do Aceh na północy Sumatry. Zdążyłem tylko zjeść przy ulicy nasi goreng (kluski z sosem) i już siedziałem w autobusie do Banda Aceh.

Z Medan do Aceh jadą autobusy luksusowe bez przystanków (10h), autobusy pospieszne (12h) oraz ten którym ja jechałem - stary, trochę zdezelowany ale chętnie zabierający wszystkich po drodze. Przez pierwsze cztery godziny ciągle jechaliśmy przez przedmieścia Medan, jednopasmową drogą biegnącą przez gęsto zabudowany teren i zapełnioną ciężarówkami oraz skuterami. Potem trochę się rozluźniło i nasz autobus zaczął nawet wyprzedzać pojedyńcze ciężarówki.

Zasypiałem, budziłem się, sprawdzałem na Google Maps gdzie jesteśmy i znowu zasypiałem. Mijały godziny a my posuwaliśmy się naprzód bardzo powoli. Nie martwiłem się tym, z obliczeń wychodziło mi że zaraz zapadnie zmrok i wolałem dojechać do celu nad ranem niż w środku nocy. Autobus był zdezelowany ale bardzo przyjazny - fotele były wygodnie odchylone, miejsca na nogi dużo, klimatyzacja dmuchała bardzo dyskretnie zamiast zamrażać na kość, na oparciach foteli wisiały sprane koce na wypadek, gdyby zrobiło się zimno a lokalne muzyka była spokojna i niezbyt głośna. Podróżowałem już w znacznie gorszych warunkach. I o dziwo mimo godzin spędzonych w samolocie i autobusie nie czułem się wykończony.

W Banda Aceh byliśmy po czwartej nad ranem, dwie godziny przed świtem. Nie było sensu szukać hotelu. Rozsądek mówił aby poczekać na dworcu do świtu ale dałem się namówić i wciąść na becak. Jeżeli ktoś by mnie zapytał kiedy się boję to właśnie w takich sytuacjach, gdy nieznany człowiek na skuterze wiezie mnie nie wiadomo dokąd przez puste ulice wymarłego nocą miasta. Jedzie o wiele za szybko, wykonując gwałtowne manewry, kolanami przytrzymuje mój duży plecak i próbuje ze mną rozmawiać a ja z tyłu trzymam się uchwytu staram nie poddawać panice.

Wszystko dobrze się skończyło. Dojechaliśmy do wymarłej przystani promowej, poczekałem aż zrobiło się jasno, pojawili ludzie, wypiłem kawę i kupiłem bilet na pierwszy prom na Pulau Weh. Na promie drzemałem a po wyjściu z przystani znowu opadli mnie kierowcy becak. Wynegocjowałem dobrą cenę i wskoczyłem na tylne siodełko skutera. Po chwili tego żałowałem, myślałem że mamy przed sobą kawałek a okazało się że do Ipoih jest trzydzieści kilometrów przez całą wyspę i góry. Te szalone zakręty, strome zjazdy na których jechaliśmy o wiele za szybko.

W końcu skuter stanął, zapłaciłem a kierowca wskazał mi głową, gdzie mam dalej iść. Po 46 godzinach w drodze byłem na miejscu. Na wyspie Pulau Weh na północnym skraju Sumatry.

piątek, 6 września 2013

Toskania - lato 2013

Ludzie tacy są w gruncie rzeczy nieszczęśliwi ponieważ bardzo samotni. Owszem, szukają innych i nawet zdaje im się, że w jakimś kraju czy mieście już znaleźli sobie bliskich, już nawet poznali i wszystkiego się o nich dowiedzieli, ale któregoś dnia budzą się i nagle czują, że nic ich z nimi nie łączy, że mogą stamtąd natychmiast wyjechać, bo raptem widzą, że pociągnął ich i olśnił jakiś inny kraj.

Tak na dobre do niczego się nie przywiązują, nie zapuszczają głęboko korzeni. Ich empatia jest szczera, ale powierzchowna. Pytanie, który ze znanych krajów najbardziej im się podoba, wprawia ich w zakłopotanie - nie wiedzą co odpowiedzieć. Który? W jakiś sposób - wszystkie, w każdym jest coś ciekawego. Do którego kraju chcieliby jeszcze wrócić? Znowu zakłopotanie - nigdy nie zadawali sobie takich pytań.

Na pewno chcieliby wrócić na drogę, na szlak. Być znowu w drodze - oto, co im się marzy.

Ryszard Kapuściński, Podróże z Herodotem.

Kolejne lato spędzam w Toskanii. Po trudnej wiośnie i pełnym zamieszania lecie od trzech tygodni wreszcie całe dnie przesiaduję na leżaku ciesząc się słońcem, upałem, ciszą dyskretnie podkreśloną szumem cykad i widokiem na Cortonę.

Dni znikają nie wiadomo gdzie. Rano wstaję powoli, potem jogging do baru w Pergo, kawa, pasta, kolejna kawa. Siedzę, cieszę kolejnym słonecznym porankiem i obserwuję ludzi wpadających na poranną kawę - miejscowych i cudzoziemców. Potem jogging z powrotem, kilka pozycji jogi na macie - rozciąganie, relaks, cieszę się chłodem i spokojem poranka. Prysznic i jest już jedenasta i trzeba się spieszyć, słońce za godzinę zacznie oświetlać leżak nad basenem a przedtem trzeba poczytać co się wydarzyło na świecie.

Potem robi się gorąco, promienie słońca padają bezpośrednio na leżak, czytać już się nie da można co najwyżej poopalać. A gdy słońce już mi dokuczy przychodzi czas aby się schować na zacienionym patio albo w kuchni. Powoli zbliża się pora pranzo, czyli lunchu. Po jego zrobieniu i zjedzeniu koniecznie trzeba się zdrzemnąć.

Gdy słońce trochę zacznie słabnąć można wrócić na leżak albo iść na spacer, na przykład na lody na rynku w Cortonie - to najlepsze lody na świecie. Na Piazza Signorelli miejscowi mają swoją ławeczkę, w porze aperitifu siedzą i patrzą na krążących turystów. A ja siedzę na nagrzanych schodach Palazzo Comunale i obserwuję zarówno Włochów, jak i turystów.

Bardzo przyjemnie jest mieszkać na głuchej, toskańskiej wsi z dala od ludzi, gdzie co noc przychodzą pod dom dziki a w zimie wilki a jednocześnie po kwadransie spaceru pod górę móc napić się dobrej kawy, zjeść lody i obejrzeć obrazy Luca Signorellego i Fra Angellico. Bardzo zen.

Koło szóstej słońce chowa się za wzgórzem i zaczyna robić chłodno. Przyjemnie jest siedzieć na leżaku, czytać książkę, patrzeć na ciemniejące niebo i słuchać cykad albo muzyki sączącej się przez otwarte okna i mięko wypełniającej całą dolinę. Wieczór nadchodzi po ósmej i wtedy czas na kolację, siedzenie przy lampce ustawionej na stole i pracę na laptopie. I oto kolejny dzień minął ale jutrzejszy będzie podobny.

Pierwsza połowa września to najlepsza pora roku w Toskanii, niebo jest błękitne bez jednej chmurki, temperatura nie przekracza 32 st., nie ma już nieznośnych upałów, wieczorem i rano jest orzeźwiający chłód a powietrze jest przejrzyste i widoki przepiękne. Letnie upały już się skończyły a jeszcze nie nadeszła pora jesiennych deszczy.

Bardzo mi tu dobrze, bardzo spokojnie. Cieszę się ciszą, toskańskim słońcem, smakołykami - serami, oliwą, cantuchini, lodami, espresso - trochę nadużywam tych przyjemności. Trzy tygodnie minęły nie wiadomo kiedy i pozostał już tylko tydzień.

A za dwa tygodnie będę już na Sumatrze i Toskania pozostanie odległym wspomnieniem. Słodkie lenistwo i dolce far niente się skończą i życie zacznie toczyć się w rytmie kolejnej podróży. Już niedługo.

poniedziałek, 10 czerwca 2013

D.

- Poszłyśmy razem kupić buty ale kupiłyśmy jakieś drogie kosmetyki, ile ona wydała na to pieniędzy - emocjonowała się Dżoana - I jakie ma bmw. To moja nowa przyjaciółka, znamy się od niedawna więc masz być dla niej miły i zachowywać przyzwoicie - dodała.

I tak właśnie, dzięki Dżoanie poznałem D., która okazała się bardzo ładną, bystrą i elegancko ubraną dziewczyną po trzydziestce. Siedzieliśmy we trójkę, piliśmy herbatę, żartowaliśmy. Beztroskie popołudnie w galerii handlowej, na zakupach i rozmowach o niczym. Miło spędzony czas.

Przez krótki moment, gdy Dżoana poszła za coś zapłacić zostaliśmy z D. sam na sam i rozmowa przeszła z żartów na poważne tematy. Tylko na moment ale wydawało mi się, że dostrzegłem jakiś smutek, jego cień.

Ale kto by doszukiwał się smutku w atrakcyjnej kobiecie, która ma wszystko - karierę z pierwszej ligi, świetny samochód, eleganckie ubrania, dobre kosmetyki i nowego męża. Jeśli dostrzegasz smutek to jest on na pewno tylko kokieterią, dodatkowym wymiarem, który ma za pogłębić perspektywę.

wtorek, 28 maja 2013

Nie jestem tam, gdzie miałem być

Dziś rano, gdy szedłem na jogę skrajem Ogrodu Krasińskich małe audi z podwarszawską rejestracją prowadzone przez jakąś dziewczynę skręciło z Marszałkowskiej w Świętojerską i wepchnęło się przed dużego opla. Rozdrażniony kierowca opla, zaspany z powodu wczesnej pory i padającego deszczu w ostatnim momencie przyhamował a potem głośno zatrąbił.

Uświadomiłem sobie, że już od dwóch lat nie muszę jechać rano samochodem do pracy, przy padającym deszczu i sfrustrowany denerwować się tym, że inni kierowcy nie okazują mi szacunku, wpychają, tworzą korki. Mogę za to a właściwie chcę wstać wcześnie i spędzić półtorej godziny praktykując jogę. Zamiast tego co muszę robię to co chcę. Ale prawdę mówiąc, wyobrażałem to sobie inaczej.

Wczoraj byłem na czyszczeniu zębów i pani higienistka cały czas mówiła do mnie:

- Proszę rozluźnić mięśnie, proszę tak nie zaciskać szczęki - ponad dwa lata chodzenia na jogę, regularnego biegania, aktywności fizycznej, spędzania zimy w słonecznych miejscach, unikania życiowych stresów a ja ciągle zaciskam zęby u dentysty, spinam mięśnie siedząc na kanapie lub leżąc w łóżku, zgrzytam zębami. Nie mam żadnego powodu aby odczuwać napięcie, nic mi nie zagraża, niczego mi nie brakuje ale ja ciągle nie jestem zrelaksowany. Ciągle za dużo myślę, nawet wtedy gdy staram się aktywnie zrelaksować i ciągle jestem myślami gdzie indziej, w przeszłości lub przyszłości zamiast być w danym miejscu i czasie.

Powiedziałem o tym Rafałowi - mojemu nauczycielowi jogi - a on roześmiał się mówiąc, że stres, który nagromadził się w ciele przez czterdzieści lat nie opuści go wcale tak szybko.

- To ile jeszcze czasu potrzeba? - zapytałem.

- Umrzesz zrelaksowany - roześmiał się Rafał.