Pokazywanie postów oznaczonych etykietą bieganie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą bieganie. Pokaż wszystkie posty

sobota, 3 marca 2012

Prawie w raju

- U nas na dzielnicy prędzej w mordę dostaniesz niż taki talerz krewetek za cztery złote - powiedziałem do Remka, który tylko skinął głową połykając kolejną krewetkę w tempurze. Siedzieliśmy w ulicznej restauracji w Kampung Baru, malajskiej dzielnicy Kuala Lumpur, która z grubsza przypomina klimatem Pragę - stare drewniane domki nie pasujące do miasta drapaczy chmur.

Była to bardzo dobra restauracja co łatwo poznać - choć cała ulica pełna była podobnych prostych knajpek i ulicznego jedzenia miejscowi stali po kilkanaście minut aby upolować stolik. Nie było tu turystów, zauważyłem tylko jedną starszą parę, nie szło też dogadać się z kelnerami po angielsku. Ale to jedzenie - tak dobre i dosłownie za grosze. Zjedliśmy więc po talerzu krewetek i po talerzu kalmarów w chilli, ja dodatkowo zjadłem sałatkę i wypiłem sok z ogórka (tak wybrałem sok z ogórka a nie z ananasa lub arbuza) . A wcześniej zaliczyliśmy już w innym miejscu zupę tam-yam z owocami morza, inny talerz krewetek oraz mleko sojowe z lodem.

Malezja jest rajem. Jest tu cała egzotyka, upał, tropikalne deszcze, dżungla, bazary i uliczne jedzenie a jednocześnie autostrady, szybki internet, centra handlowe pełne światowych marek, Starbucks co krok. Może plaż i wysp jest tu mniej niż w Tajlandii ale z drugiej strony kraj ten nie robi wrażenia gigantycznej pułapki na pieniądze turystów. Nikt tu nie żebrze o twoje pieniądze ani nie próbuje ci ich wyrwać z kieszeni - kupisz, nie kupisz po co się ekscytować. Zresztą turystów jest tu znacznie mniej niż w Tajlandii dzięki czemu Malezyjczycy nie mają mentalności górali z Zakopanego.

Jest to kraj znacznie bogatszy niż Polska - średnie zarobki wynoszą tu około czterech tysięcy złotych ale jednocześnie żywność jest tania a benzyna kosztuje dwa złote. To widać zwłaszcza w Kuala Lumpur po ilości centrów handlowych - na jednej ulicy jest ich tyle, że można by nimi obdzielić wszystkie większe polskie miasta. A nie jest to jedyna ulica handlowa w tym mieście.

Jest to kraj muzłumański ale chyba nie bardziej niż Turcja - mają meczety, niektóre kobiety noszą chusty - ale jedocześnie wielokulturowy. Alkohol jest tu drogi ale dostępny a prostytutki nie muszą się kryć - siedzę właśnie w lobby hotelu i cały czas przewijają się ładne dziewczyny w mini idące odwiedzić znajomych. Zapytany wprost nocny recepcjonista rozproszył moje obawy, że jestem tu jedynym cudzoziemcem pozbawionym znajomych. Z drugiej strony nie ma tu widocznych dyskotek i imprezowni dla turystów jak w Tajlandi. Jest spokój.

Malezja jest rajem i dobrze mi tutaj. Przywykłem już do Azji i egzotyki, do wad i zalet. Malezja ma jednak najwięcej zalet, ze wszystkich krajów, które widziałem.

Jedyny problem, jaki dziś odkryłem to że odkąd przyleciałem z Rangunu do Bangkoku przybyło mi kilka kilogramów. W Indiach nie było wielu pokus, za to dużo owoców na każdym rogu, w Birmie nie było prawie niczego poza herbatą i bananami. Gdy tylko wylądowałem w Bangkoku rzuciłem się na mleko i snickersy w Seven Eleven. W Malezji jest jeszcze więcej pokus bo Starbucks (i nie tylko on) jest tu dosłownie na każdym rogu a jedzenie o niebo lepsze niż gdzie indziej.

Z bieganiem jest krucho - gdy mam plażę lub jakieś zielone miejsce staram się biegać ale po miastach nie mam odwagi. Ulice są niebezpieczne a chodniki wąskie, wysokie (pod spodem biegną kanały ściekowe) i nierówne, poza tym powietrze nie jest zbyt zdrowe. Staram się trochę ćwiczyć ale z reguły pokój ledwo mieści łóżko i wolny kawałek podłogi jest luksusem. Ogólnodostępne tarasy są tu rzadkością. A nawet gdy są warunki to często źle śpię i rano nie mogę się zmobilizować.

Czyli ruchu mało (choć przecieź cały czas gdzieś chodzę, nie leżę na plaży ani w pokoju, nie tkwię przed telewizorem) a pokus dużo i widać to po moim brzuchu. Trudno utrzymać zdrowy tryb życia, gdy co chwila jest się w nowym miejscu a jedzenie dookoła stanowi jednocześnie zagadkę i wielką pokusę. Postanowiłem od dziś z tym walczyć.

* * *

Cały czas mam niewyleczoną infekcję w uchu. Czasami wydaje mi się, że mam lekką gorączkę, czasami czuję coś w uchu. Przy wszechobecnej klimatyzacji, upale i zimnej wodzie oraz dodawaniu lodu do wszystkiego nawet antybiotyki, które dostałem w Tajlandii nie pomogły.

Po trzech słabo przespanych nocach w Cameron Highlands w busiku do Kuala Lumpur czułem się fatalnie, ja który nigdy nie miałem choroby morskiej ani lokomocyjnej na krętej drodze czułem się nieswojo. Po przyjeździe znalazłem szybko hotel z w miarę przyzwoitym pokojem w dobrej cenie i poszedłem szukać lekarza.

Google Maps pokazało mi, gdzie jest zagęszczenie lekarzy w pobliżu Chinatown a tam w jednej z klinik wskazali mi drogę do prywatnego szpitala. W szpitalu szybko założyli mi kartę i zapytali, czy nie mam nic przeciwko temu aby przyjął mnie lekarz-kobieta. Nie miałem nic przeciwko bo po pierwsze tak jest taniej a po drugie mniejsza kolejka ale to jednak seksizm.

Pani doktór - około trzydziestki, sądząc po nazwisku i rysach o chińskich korzeniach - wypytała co mnie sprowadza. Powiedziałem jej o uchu i o tym, że przy okazji chciałbym zbadać poziom hormonów tarczycy (i tak musiałem to zrobić w marcu, planowałem w Singapurze ale skoro już jestem w szpitalu). Nie ma problemu, po chwili byłem ze skierowaniem w labolatorium na szóstym piętrze, gdzie pobrali mi krew. Poszedłem na lunch a po półtorej godzinie wróciłem do gabinetu z wynikami.

Wyniki TSH są dobre, to znaczy poniżej normy (0,13) - dokładnie tyle samo ile wprawiło w zadowolenie moją endokrynolog w Warszawie. Prawdę mówiąc zaskakująco regularnie udaje mi się brać euthyrox. Żadnej infekcji badania też nie wykazały, lekarka radziła mi brać paracetamol i porządnie odpocząć. I tyle - konsultacja 80 złotych, testy 120 złotych i trzy złote za rejestrację w szpitalu. Szybciej i taniej niż w Warszawie.

Wróciłem do hotelu ale zużyłem dwie tabletki stillnoxu i jedną tritico aby spokojnie zasnąć. Jakaś końska dawka - normalnie starcza mi pół stilnoxu lub jedna trzecia tritico - ale potrzebowałem wreszcie zasnąć. Spałem do rana ale zostało mi zero tritico i cztery pastelki stilnoxu. Doszukując się na siłę dobrych stron można zauważć, że cztery to o wiele za mało aby popełnić samobójstwo.

Pewne rzeczy dalej mnie niepokoją. Często coś mi drętwieje. Czasem myślę o tym, co mogą wykazać badania po powrocie, czy nie okaże się że dalej mam raka. Albo, że to jednak nie był rak tarczycy ale na przykład przytarczyc. Ale bez porządnych badań to tylko iracjonalne obawy a zatem trzeba je odpędzić i nie martwić się tym.

A zatem jestem w Malezji i jest mi tu dobrze. Jeśli jest jakiś "Like" na fejsie to chętnie będę go codziennie wciskał. Jest egzotycznie, tropikalnie, bezpiecznie, wygodnie. Ludzie są mili, pogodni i spokojni. Jednak fakt, że nie przechodzę gehenny przedwiośnia w kraju nad Wisłą nie oznacza, że w każdym momencie jestem cały czas jakoś nieprzytomnie i maniakalnie szczęśliwy. Mam czasem problemy ze spaniem, gorszy nastój, ponure myśli lub złe wspomnienia lub niepokój o przyszłość. Jestem w Azji a nie w raju. Jeszcze.

 

 

 

piątek, 24 lutego 2012

Langkawi

Poszedłem rano pobiegać po plaży. Przebiegłem ze dwa kilometry, zrobiłem parę ćwiczeń, wróciłem truchtem. Wziąłem porządny prysznic w hotelu i poszedłem na kawę. I gdy siedziałem pijąc kawę i przeglądając Facebooka na moim czole i przedramionach perliło się mnóstwo drobnych kropli potu, jakbym wcale nie wytarł się po prysznicu. Mój organizm dalej walczył o odzyskanie równowagi termicznej.

Langkawi fajne ale plaża na której jesteśmy nie ma klimatu. Mieszanka ośrodków i guesthousów, główna ulica wygląda ja deptak w Niechorzu - knajpy, ciupagi, zdjęcia z misiem. Nie ma bungalowów na plaży tylko betonowe baraki i domki kempingowe. Nie ma też atmosfery bo dominują tu turyści na wczasach, głównie Skandynawowie i młodzi Chińczycy. Nie ma Anglików, więc nie ma barów z futbolem. Nie ma Amerykanów.

Za to sama plaża piękna, szeroka i z białym piaskiem. Podczas odpływu można przejść na sąsiednią wyspę. Przepiękne kolory, zieleń, za plecami strome wzgórza a na morzu zielone wysepki co urozmaica krajobraz. Przeszkadzają liczne skutery wodne i motorówki ciągnące banany i spadochrony. Kurort.

Ceny też są trochę kurortowe, choć nie jest bardzo drogo. Za pokój z klimatyzacją płacimy 75 zł, jedzenie jest do wyboru w różnych cenach. Wczorajszy dzień spędziliśmy na plaży opalając się i nic nie robiąc. Na dziś wziąłem skuter i zamierzamy objechać wyspę dookoła - jakieś 70 km.

 

czwartek, 2 lutego 2012

Pagan II

 Czwarty dzień w Pagan. Wstaję rano, koło szóstej, biegam, patrzę na wznoszące się ponad płaskowyż balony, robię zdjęcia iPone. Wracam, biorę prysznic, jem śniadanie i załatwiam swoje sprawy. Przed południem wsiadam na rower i szukam sobie jakiejś świątyni, w której cieniu można posiedzieć, poczytać, popisać lub podrzemać.

Prawdę mówiąc nie ma innego wyjścia. Cztery godziny od południa do czwartej są zbyt upalne aby pedałować w pełnym słońcu. Jedyne co można to schronić się w cieniu a najlepszy, chłodny cień dają odludne światynie.

Przeczytałem biografię Steve Jobsa. Na początku wcale nie chciałem, połowa ludzi na Goa to czytała. Ale, gdy nie mogłem spać w Bangkoku zacząłem czytać i jakoś się wciągnąłem. Powtarzam sobie, że to właśnie robią ludzie na wakacjach - z nudów czytają książki.

Koło czwartej wracam do hotelu, prysznic, drzemka, idę oglądać zachód słońca a potem kolacja i można poczytać przed snem. W dzień jest ponad trzydzieści stopni, nad ranem, gdy biegam około osiemnastu. Czytam, że w Polsce temperatura spada poniżej dwudziestu stopni i jest to odległe i abstrakcyjne zarazem. Muszę sobie na siłę uświadamiać, że jest luty i że uciekłem od zimy.

Remek ciągle tutaj nie dotarł, mija tydzień odkąd się rozstaliśmy i zaczynam się trochę niepokoić. Ale nie jestem sam, znowu spotkałem Sophie, którą poznaliśmy w Kalkucie i która była w naszym samolocie do Birmy, jest też Richard, który mieszkał z nami w zbiorówce w Rangunie. Poznaję też nowych ludzi.

Dziś rano przeniosłem się z mojego drogiego hotelu za dwadzieścia dolarów do połowę tańszego guesthouse, pożyczyłem też tańszy a dużo lepszy rower od właściciela przyjaznej knajpki na przeciwko Pann Cherry Guesthouese. Serwują tam świetną sałatkę z liści herbaty, rybne curry, pastę z nasion soi.

Mam już w Pagan swoje ulubione miejsca. Świątynie i cały krajobraz mi już trochę spowszedniały. Ale to bardzo przyjemny tydzień. Na wszystko jest czas, nie trzeba trząść się w autobusach. Spokojnie, rowerem, w słońcu można cieszyć się tym nierealnym miejscem.

poniedziałek, 30 stycznia 2012

Pagan

Na początku podszedłem do Pagan nieufnie. Dużo turystów - francuskich emerytów, amerykańskiej młodzieży w podróży życia, grupki młodych Japonek - w jednej małej wiosce. W rezultacie ceny wysokie, kursy wymiany niskie, restauracje z pizzą rekomendowane przez LP, stragany, miejscowi oferujący swoje usługi. Za kolację dzień wcześniej na ulicy zapłaciłem 700 khyatów (mniej niż dolara) a tutaj 4300.

Rano zadzwonił budzik ale stwierdziłem, że nie mam ochoty zrywać się aby pobiegać i oglądać wschód słońca. Dopiero po godzinie zwlokłem się aby poczytać na tarasie i wziąć prysznic.

Pierwszym jasnym punktem było śniadanie. Wodnista kawa, sześć grzanek z powidłami, omlet z jednego jajka i dwa banany a na koniec ile chcesz herbaty. Prawdziwa uczta. W Birmie śniadania są wliczone w cenę ale przeważnie to formalność - jajko, tost, banan i coffemix - chemiczny proszek zawierający cukier, śmietankę do kawy i niby kawę - coś w rodzaju naszego mokate.

Poszedłem do recepcji i zamieniłem mój bungalow na pokój - równie duży a nawet jeszcze lepszy w środku ale bez własnej werandy. Trudno, na werandzie wieczorem i tak są głównie komary. 

Usiłowałem też wymienić pieniądze w recepcji i tutaj miłe zaskoczenie. Otóż Birmańczycy nie są zdolni do zrobienia czegoś nieetycznego, nawet jeżeli wymaga tego interes. Recepcjonistka powiedziała mi wprost, że kurs w hotelu jest niekorzystny i wytłumaczyła, gdzie mam pójść aby dostać więcej. Był to mały kantor za restauracją jakieś trzysta metrów od hotelu, którego nigdy bym sam nie szukał ale gdzie cała transakcja przebiegła bezpiecznie i sprawnie. 

Słyszałem podobne historie w Rangunie, od turytów którym pracownicy banku radzili aby nie wymieniali pieniędzy w banku ale na rynku. I jak można z takimi uczciwymi ludźmi budować kapitalizm i wolny rynek?

* * *

Mając w kieszeni gruby plik khyatów wypożyczyłem w hotelu rower za trzy dolary i pojechałem drogą w kierunku Baganu (mieszkam w wiosce Nyaung U, jak większość turystów). I coraz bardziej zaczęło mi się tu podobać.

Bagan powstał w XI wieku, jako stolica pierwszego birmańskiego imperium. Dziś nic tu już nie ma, żadnego miasta, pozostało za to około trzech tysięcy pagód rozrzuconych na sporym płaskowyżu o powierzchni czterdziestu dwóch kilometrów. Pomiędzy nimi rozciąga się sawanna, piaszczyste drogi, wyschnięte doliny strumyków. Jest to jedno z trzech takich takich miejsc w Azji, drugim jest Angkor Wat (które zobaczę za miesiąc) a trzecie jest gdzieś w Indonezji (następnym razem).

Kiedy już trochę przejechałem główną drogą i odbiłem na południe zacząłem powoli wchłaniać zen tego miejsca. Słońce świeci mocno ale upał nie obezwładnia, klimat jest suchy, jazda rowerem bardzo przyjemna, choć rower raczej prosty i czasami grzęźnie w piaszczystej drodze. W każdej chwili można usiąść w chłodnym cieniu pagody albo na małej platformie, które Birmańczycy budują w cieniu drzew, poleżeć, poczytać albo podrzemać.

Pagód - jednych wielkości sporej katedry, innych małych jak kapliczki - jest tyle, że starczy ich dla wszystkich, większość turystów przyjeżdża tu na dwa, trzy dni, bierze powóz konny lub busa i objeżdża najciekawsze miejsca z przewodnikiem. Wystarczy trochę odbić w bok aby mieć coś wyłącznie dla siebie.

Wygląda to nierzeczywiście. Wyobraźcie sobie, że pierwsi Piastowie zamiast wnijać słupy w Odrę i kombinować jak podzielić Polskę na dzielnice zabudował teren równy powierzchnią dzisiejszej Warszawie gotyckim katedrami i kaplicami w liczbie trzech tysięcy. No może nie gotyckimi - Birmańczycy nie potrafili budować tak strzeliście, ceglane mury są grubsze, wyższe budynki stoją na podwyższeniu, plan jest kwadratowy - przypomina to bardziej bizantyńskie bazyliki.

Pagody stoją teraz opuszczone, roztaczając ten dziwny klimat, który można poczuć w San Galgano w Toskanii - Bóg już tutaj nie mieszka. Jeżdżę z miejsca na miejsce rowerem, po łagodnych pagórkach mijając powozy zaprzeżone w bawoły i ludzi pracujących sierpem w polu, słuchając muzyki z iPhone.

Bardzo się cieszę, że mam tutaj aż sześć dni.

środa, 11 stycznia 2012

Plaża

Na plaży prawie wszyscy czytają książki, więc zawieranie znajomości jest łatwe. Prawie wszyscy czytają Slum Dog Milionaire, Shantaram lub biografię Steve Jobsa. Pożyczyłem na chwilę Paragraf 22 od dwóch Amerykanek, które z tego powodu nazwałem siostrą Duckett i siostrą Cramer. W domku na przeciwko mieszka Dominik, Korsykanin, który cały czas wertuje Lonely Planet South India i blada Angielka, która uskarża się, że jej zimno.

Ustalił się pewien porządek w naszym beach barze przy zajmowaniu leżaków - Amerykanie po prawej, my w środku a grupka imprezujących Anglików zajmuje miejsca po lewej. Koreanki po jednym dniu przestały przychodzić na plażę - siedzą na tarasie domku wpatrując się w ekrany iPhone a do kompanii dołączają po zachodzie. Choć jesteśmy dwadzieścia lat starsi od wszystkich w grupce po prawej nas zaakceptowali, gdy okazało się, że jesteśmy prawdziwymi bakpakerami, nasza podróż potrwa kilka miesięcy i wybieramy się do Birmy.

Siostry Duckett i Cramer pdróżują już razem od kilku miesięcy a siostra Duckett wcześniej przez rok uczyła angielskiego w Koreii Południowej, więc w Azji jest już prawie dwa lata. Obie skończyły dobry uniwersytet, chętnie wdają się w rozmowy ale chodzą wcześnie spać i nie dają wyciągać nigdzie wieczorem. Konsekwentnie odmawiają częstowane marijuaną przez Anglików.

- We are so lame - śmieje się siostra Cramer swoim niskim głosem.

Dominik jest w Azji pierwszy raz i na razie od listopada podróżuje po Indiach. Jest przystojny, mówi po angielsku niezgrabnie z francuskim akcentem, przez rok mieszkał w Stanach i doskonale zna się na amerykańskim futbolu. Z tego powodu, gdy do nas dołączył dziewczyny stoczyły pojedynek o jego względy.

Zmarźnięta Angielka zdecydowanie odrzuca moje sugestie, że mogą to być symptomy malarii. Ona też zjeździła całe Indochiny i Indie.

Ledwie jednak ustalił się jakiś porządek, zdążyliśmy się poznać i wymienić historie a już nasze kółko zaczęło się rozpadać. Po pierwszej niedzieli po nowym roku plaża zaczęła pustoszeć, grupka Anglików po lewej najpierw zmalała a potem zastąpiły ich całkiem cztery rozrywkowe Rosjanki. Dominik nie mógł wymienić biletu i zostać dłużej, więc wyruszył zwiedzać Keralę, Angielka postanowiła, że musi coś jeszcze zobaczyć przed powrotem do domu i tylko Amerykanki będą okupować leżaki jeszcze przez tydzień.

Skończył się sezon, ceny wynajmu domków spadły, zniknęli wczasowicze a zostali podróżnicy, którzy jak my mierzą czas podróży w tygodniach. Słońce pali jak dawniej ale gdzieś na morzu był sztorm i woda zrobiła się chłodniejsza a co najdziwniejsze znów śpię w śpiworze zimowym. Ostatniej nocy mój termometr zanotował czternaście stopni a nasz domek to budowla z płyty pilśniowej i bambusa. Myślałem, że gdy dotrzemy w tropiki zacznie się wieczne lato i wyrzucę śpiwór oraz część ciepłych polarów. Wcale się na to nie zapowiada.

I choć wcale nie mamy na to ochoty i nawet myśleliśmy aby polecieć prosto z Goa do Bangkoku nadszedł czas aby ruszyć w drogę. Z żalem pożegnaliśmy plaże i palmy i wsiedliśmy w dalekobieżny autobus do Bombaju. Remek kręci nosem ale ja chcę zobaczyć miasto w którym mieszka szesnaście milionów ludzi.

* * *

Czas na plaży zaczął biec coraz szybciej. Pierwszy dzień po przyjeździe wlókł się niemiłosiernie, ostatni gdy opalaliśmy się już częściowo spakowani minął nie wiadomo kiedy. Coraz więcej czasu upływało mi na leżaku, na słońcu, na słodkiej nudzie i nic nie robieniu.

Prowadziłem tu obrzydliwie zdrowy tryb życia. Wstawałem przed ósmą aby pobiegać i popływać w morzu, potem jadłem ogromne śniadanie z jajkami i owsianką. Opalałem się, pisałem, piłem kilka szklanek soku z papayi (witamina E). Zjadałem humus z pitą na lunch i wielki kawałek tuńczyka albo coś wegetariańskiego na kolację. 

Po pięciu dniach tak higienicznego trybu życia miałem tak tego dość, że kupiłem sobie coca-colę i snickersa. Poszliśmy oglądać mecz Manchester City vs. Manchester United, dookoła wszyscy pili piwo a ja zamówiłem red bulla i było już ze mną źle, potrzebowałem czegoś niezdrowego. Na szczęście Anglicy poczęstowali nas skrętami i humor mi się poprawił.

środa, 23 listopada 2011

Nuda i cierpienie

Dunbar znowu leżał na wznak, bez ruchu, wpatrzony szklanym wzrokiem w sufit. Pracował nad przedłużeniem sobie życia. Osiągał to przez uprawianie nudy.
- Gotów jestem nawet przyznać, że w ten sposób życie wydaje się dłuższe...
- Jest dłuższe...
- Jest dłuższe... Jest dłuższe...? No dobrze, jest dłuższe gdy wypełniają je okresy nudy i cierpienia - zgodził się Clevinger niechętnie. - Ale komu zależy na takim życiu?
- Mnie - odpowiedział Dunbar.
- Dlaczego?
- A masz coś lepszego?

* * *

Trzy doby spędziłem w zamknięciu, leżąc na szpitalnym łóżku. Wybrałem pokój bez telewizora, nie wziąłem laptopa z mobilnym internetem ani iPada ani nawet gazet. Miałem ze sobą dwie książki – Terzaniego “Powiedział mi wróżbita” oraz Góralczyka “Złota ziemia roni łzy”. Przeczytałem obie.

O dziwo najbardziej dłużył mi się pierwszy dzień w zamknięciu, gdy najwięcej się działo. Koło 9:30 przewieźli moje rzeczy do izolatki a o 11:00 dostaliśmy kapsułki z jodem. Kapsułki podaje lekarz okutany w ołowiany fartuch a zaraz po moim przejściu przez drzwi rozterkotał się licznik Geigera. A potem już nic się nie dzieje – salowe zostawiają posiłki na korytarzu i pukają w drzwi, lekarze i pielęgniarki dyżurne raz na dobę wsuwając głowę pytają, czy dobrze się czuję.  Poza tymi wydarzeniami można robić co się chce w ramach swojego pokoju.

Mogłem czytać, mogłem wpatrywać się w sufit albo patrzeć, jak zapada zmrok za oknem. Mogłem otworzyć okno i patrzeć na pociągi albo w drugą stronę na opustoszały parking. Nie doznałem żadnej iluminacji ani nie przemyślałem swojego życia na nowo. Zgodnie z przewidywaniami siedzenie z własnymi myślami nie było łatwe bo myśli uparcie odpływały w kierunku mojej wewnętrznej pustki, która dopominała się o uwagę. Jednak zaglądanie w nią nie przekraczało pewnej granicy, po pierwszym dniu czas zaczął płynąć szybciej a ja więcej czytałem a mniej myślałem.

wtorek, 11 października 2011

Chrypka

Wszyscy szukali dziś moich spodenek do biegania, które zaginęły po praniu. Okazało się, że wiatr je porwał razem ze spinaczem i zaniósł na górę na tarasy z oliwkami.

Bieganie jest tu bardzo przyjemne. Po pierwsze rano w naszej dolinie panuje chłodek a gdy się z niej wybiegnie na otwarty teren słońce zaczyna przygrzewać. Po drugie zamiast biegać bez celu w górę drogi, jak to robiłem w lipcu zacząłem biegać w dół do lokalnego sklepiku. Boże, co ja bym dał aby mieć taki sklepik koło domu. Samych gatunków tuńczyka jest tu więcej niż w Bomi, Almie i Piotrze i Pawle razem. A ile gatunków fasoli i kaszy.

Wszystko jest tu smaczne, ekologiczne i okoliczne z małym wyjątkiem ciasteczek przeznaczonych dla zamieszkujących licznie okolicę Brytyjczyków. Panie robią też na miejscu kanapki wedle życzenia, z czym się chce - serem, prosciutto, focaccią. I wszyscy są uśmiechnięci, zrelaksowani i chętni aby zamienić parę słów.

Biegnę więc 2,5 km do sklepiku, kupuję 10 deko cantuccini z migdałami oraz mleko i biegnę z powrotem. W niedzielę pobiegliśmy z Grzegorzem do Pergo aby kupić cornetto na śniadanie. Jakże przyjemnie, trucht, słońce i coś dobrego do kawy po powrocie.

piątek, 7 października 2011

Rok 1988

To musiało się stać - po dwóch dniach słońca i temperatur powyżej 27 stopni nadeszły deszcze. Formalnie nawet burza bo raz zagrzmiało a dopiero potem lunęły strugi wody. Pierwsze deszcze w Toskanii od lipca. W końcu mamy październik i wilgotne powietrze znad morza zaczyna napływać na ląd.

Deszcz zastał nas przy podcinaniu oliwek na tarasach. Drzewka oliwne wypuszczają pędy od samej ziemii co jest stratą energii z punktu widzenia produkcji oliwy. Więc wziąłem toporek a Marianna sekator i próbowaliśmy wytłumaczyć oliwkom, jak mają rosnąć. Ale deszcz nas przegonił.

Tymczasem Birma trafiła w tym tygodniu na czołówki gazet a wszystko w związku z wstrzymaniem budowy tamy Myistone. Na birmański rząd sypią się pochwały ze strony Ameryki i Indii. The Economist zamieścił dziś duży artykuł i komentarz na temat zmian w Birmie.

Poprzedni rząd trzymał się blisko Chin bo tylko Chiny go tolerowały i wspierały militarnie, politycznie i finansowo. Dlatego - wobec bojkotu Zachodu wpuścił do kraju chińskie inwestycje.

czwartek, 15 września 2011

Endorfiny

Rano poszedłem pobiegać. Co prawda GPS zwariował ale zrobiłem standardową trasę,  jakieś 5,5 km w dobrym czasie. Wczoraj byłem na jodze, przedwczoraj biegałem i zrobiłem jakieś 28 km na rowerze. Potrzebuję endorfin, potrzebuję silnego ciała.

Z badań przed operacją wynika, że mój cholesterol spadł z 213 w maju rok temu, do 169 (w czerwcu było już tylko 177). Ważę 81,5 kg a zatem o piętnaście mniej niż w listopadzie, gdy w Kołobrzegu zważyłem się w hotelu i poszedłem biegać nad morze.  Od czterech miesięcy nie wypiłem kropli alkoholu, nie jem też prawie mięsa. Wiele zmian na lepsze w dość krótkim czasie i to nie licząc zmian w mojej głowie. Kiedyś byłem ciagle zły na siłę wyższą, że tak mało dostaję – szacunku, dóbr, poczucia bezpieczeństwa. Teraz jestem znacznie bardziej zadowolony z tego co mam.

Bylem wczoraj u endokrynologa, tej od witaminy D. Oczywiście najeżyła się, zaczęła używać łacińskich zwrotów i też powołała się na jakieś badania. Kiedy już ją uspokoiłem, uzasadniła logicznie zastosowaną terapię ale między wierszami tego co mówiła zrozumiałem, że nie ma pomysłu co z moim parathormonem i poziomem wapnia. Może operacja pozwoli uzyskać dodatkowe dane do diagnozy.

Poradziła mi abym bardziej się martwił rakiem i wrócił do niej za pięć tygodni. Oczywiście martwię się ale sam rak nie daje żadnych objawów, pierwsze będę miał jutro, gdy obudzę się już bez tarczycy. Tymczasem parathormon na co dzień robi mi krzywdę, nawet pomijając sikanie i wypłukiwanie wapnia z kości to ciągłe zmęczenie, poczucie splątania, niemożliwość koncentracji na niczym nie pozwala mi normalnie funkcjonować.

Tak czy inaczej, jak mówi stare przysłowie, gdy idziesz na operację to sprzątnij w kuchni i wyrzuć śmieci. Wczoraj do późnej nocy słuchałem muzyki. Mam około 60 GB mp3, więc ciągle znajdowałem coś czego jeszcze warto posłuchać.

* * *

J. nie dzwoni, twierdziła że wyjeżdża na tydzień na tanie wczasy z Groupona ale chyba wyjechała na dwa tygodnie, zgodnie z tym co mówiła mi Olga. I pewnie niekoniecznie po taniości, w końcu należy się jej coś od życia. Kłamała bo inaczej trudno byłoby jej uzasadnić, czemu nie ma dla mnie pieniędzy. Żałosne.

poniedziałek, 12 września 2011

Chcę odzyskać moje życie

Na Google Maps inaczej to wyglądało i coś mi się pomyliło. Szukając przychodni poszedłem za strzałkami “Wałbrzyska cmentarz”. Ale to nie była właściwa droga więc zawróciłem i pobiegłem w przeciwnym kierunku. I tak byłem spóźniony.

* * *

- W czym mogę pomóc?

- Chcę odzyskać moje dawne życie.

Chirurg spojrzał na mnie nie rozumiejąc ale z zainteresowaniem.

- Chcę być prezesem, mieszkać w willi na Żoliborzu, mieć szybki samochód, chcę móc się znów napić piwa, kochać się z kobietami, mieć dużo pieniędzy, nie mieć raka.

- Ma Pan ze sobą jakieś badania? Niech mi Pan opowie o wszystkim.

Więc opowiadam o tej całej komedii omyłek z diagnozowaniem moich przytarczyc przez rok. O tym, że leczono mnie już masażami kręgosłupa, płynem do płukania ust, miluritem, viagrą i że na koniec endokrynolog chciał mnie otruć witaminą D. I o tym, jak mały gruczoł o istnieniu którego nie miałem pojęcia zmienił moje życie. Jak zacząłem pić dużo piwa, dużo sikać, być wiecznie zmęczonym i straciłem ochotę na seks. I co z tego wynikło.

Kiwa głową ze zrozumieniem, przegląda wyniki biopsji, rezonansu, analizy. Kręci nosem na opisy, wygląda że rozumie o co chodzi. W końcu zaczyna coś pisać w komputerze.

- Ma Pan wszystkie badania. Mógłbym Pana zoperować jutro ale mam już wpisane trzy inne operacje. W czwartek?

Może być czwartek. Lekarz wykonuje krótki telefon i wypisuje skierowanie do szpitala. Dostrzega szkic.

- A kto to Panu rysował?

Inny chirurg.

- I tam chcą Pana zoperować? Bardzo przyjemne miejsce.

- Doskonałe. Ale wynik operacji zależy podobno nie od miejsca tylko od doświadczenia chirurga – odpowiadam.

Uśmiecha się.

- Ktoś Panu mówił, co będzie potem? Dostanie Pan dawkę jodu, po pół roku zrobimy kontrolną scyntygrafię. Usunę panu tarczycę, więc będzie trzeba dobrać dawkę lekarstw.

- A przytarczyce?

-Nie ma potrzeby ich usuwać, chyba że znajdę coś niepokojącego.

- Wiem, że to nie są negocjacje – mówię, co znowu wywołuje uśmiech na twarzy chirurga.

- I będę mógł gdzieś wyjechać pod koniec roku?

- Oczywiście, może Pan na Święta pojechać gdzieś, gdzie jest ciepło.

- Myślałem o tym aby pojechać na kilka miesięcy do Azji. I tak kończą mi się umowy.

Rozmawiamy sympatycznie  i na koniec mówię:

- Żartowałem. Nie chce mojego dawnego życia. Nie chcę spieszyć się rano do biura, wolę pójść na jogę. Schudłem szesnaście kilo, rano przebiegłem sześć kilometrów i miałem lepszy czas niż w ogólniaku. Pierwszy raz od dziesięciu lat mam cholesterol w normie. Życie na trzeźwo też ma swoje dobre strony.

No i jestem umówiony na operację.

niedziela, 28 sierpnia 2011

Niedziela

Klucze od domu wkładam do lodówki. zostawiam zapalony gaz lub zapomina, że coś gotuję i nawet włączony minutnik nie pomaga. Staje się to niebezpieczne. Próbuję sobie znaleźć jakieś zajęcie ale ani przeglądanie wiadomości, ani praca ani oglądanie telewizji nie wzbudzają mojego zainteresowania. Z tego powodu mam za dużo czasu sam dla siebie co nie robi mi dobrze. Na szczęście Czarek wczuwa się w moją sytuację, w niedzielę znów wyciągnął mnie na rower a potem wpadł po południu posiedzieć ze mną. Jego towarzystwo sprawia, że trzymam fason.

Namawia mnie też abym naciskał na J. w sprawie pieniędzy, więc zadzwoniłem do niej wczoraj gdy siedzieliśmy w kawiarni. Ale usłyszałem, że nie ma pieniędzy i na razie nic mi nie odda. Nie czuję się z tym dobrze.

Zacząłem czuć coś w gardle poniżej tchawicy podczas przełykania i gdy trzymam lekko pochyloną głowę. Na początku myślałem, że to autosugestia ale wrażenie nie znika. Możliwe, że guzy się powiększają, minął prawie miesiąc od biopsji i nie wiadomo w jakim tempie rosną. Utrudnia mi to czytanie na leżąco i w fotelu, czyli mój ulubiony sposób spędzania czasu. I niepokoi.

Sobotni upał, wypita coca-cola lub stres (albo wszystko naraz) uruchomiły parathormon i diurezę. To fajne słowo diureza, eleganckie ale w moim wypadku nie ma w tym nic eleganckiego. Podczas badania pod nazwą dobowa zbiórka moczu wysikałem 5,5 litra w ciągu 24 godzin a był to spokojny, chłodny dzień. W gorsze dni wypijam koło dziesięciu litrów płynów a wysikuję pewnie siedem.  Można z tym żyć ale co chwila rozglądam się za czymś do picia lub miejscem, gdzie można się wysikać. Męczące.

niedziela, 21 sierpnia 2011

Niedziela

Klapki Quicksilver, szorty i sandały, które kupiłem na wyprzedażach w ubiegłym tygodniu będą musiały poczekać. Podobnie, jak planowanie podróży i kupowanie biletów. Rozpocząłem pisanie aby poćwiczyć przed kilkumiesięczną podróżą do Azji – Indie, Indochiny. Chciałem wrzucać zdjęcia ludzi z egzotycznych miejsc i dzielić się trafnymi ale w gruncie rzeczy banalnymi obserwacjami turysty w odległym zakątku świata. Przesłanie miało być mniej więcej takie – po zawirowaniach w życiu  osobistym i zawodowym, wyleczony z uciążliwej dolegliwości nasz bohater docenił kruchość życia i carpe diem – udał się w egzotyczną podróż w kierunku słonecznych plaż i uśmiechniętych ludzi.
Po raz pierwszy w tym roku wydałem pieniądze na ubrania. Sporą część moich dochodów pochłania spłacanie kredytu, który wziąłem w grudniu aby dać J. pieniądze na dokończenie remontu nowego domu. Śniło mi się dziś nad ranem, że stałem pod oknem jej nowego domu na Żoliborzu, stałem a w środku odbywała się jakaś impreza i słyszałem znajome głosy. Obudziłem się z poczuciem odrzucenia, które emanowało z tego snu.
Rano pobiegłem wzdłuż rzeki daleko za Most Gdański, w sumie 5,5 km i dobrze mi się biegło. Ale wracając pod samym Mostem Śląsko-Dąbrowskim chciałem wbiec ze ścieżki na betonową ostrogę aby posiedzieć na słońcu i popatrzeć na oświetlone wschodzącym słońcem Stare Miasto. Zaraz po wbiegnięciu na beton potknąłem się i upadłem na mieszankę potłuczonych butelek, piasku i betonu. Starte kolano, starty łokieć, otarcie na dłoni. Trochę jak parabola całego mojego życia ostatnio.
Muszę uważać, bo w moich kościach jest mało wapnia i większy upadek grozi połamaniem.
Wczoraj zaczęło do mnie docierać co się naprawdę oznacza, że mam raka. Przez dobę byłem w szoku i tak naprawdę starałem się zachowywać, jakby nic się nie stało. Zrobiłem omlet, pozmywałem, poszedłem na zakupy, na obiad upiekłem pstrąga, chciałem popracować. Myślałem – trudno nie myśleć – ale nie docierało do mnie. Wieczorem przyznałem sam przed sobą, że nic mi się nie chce. Zacząłem zdawać sobie sprawę z konsekwencji. To nie będzie banalny zabieg, tylko długotrwale leczenie, co komplikuje sytuację finansową, plany związane z pracą, planowaną podróż do Azji.

piątek, 19 sierpnia 2011

Rozmiar 32

W środę kupowałem sobie w Quicksilver szorty-bojówki i wcisnąłem się w rozmiar 32. Jeszcze niecały rok temu nie mogłem się zmieścić w 36 i musiałem kupować 38. Waga konsekwentnie pookazuje poniżej 84 kg. (było 96 kg.).
Mogę przebiec ponad 3 km bez zadyszki, choć gdy stanę powoli zaczynają się pojawiać kropelki potu. Lubię biegać, cieszę się kolejnymi rekordami odnotowanymi przez RunKeeper.  Gdy w weekend snuję się po domu i ciśnienie mi spada zakładam szorty i idę pobiegać. Biegam rano, zaraz po kawie – staram się nie myśleć czy warto – ważne aby wyjść za drzwi. Czerpię z tego biegania dużo siły i satysfakcji. Choć nad Wisłą brakuje mi Lasku, który zapraszał do biegania dwieście metrów od domu. Tutaj biegam po ścieżce, Parku lub bulwarach i jest bardziej miejsko, samochodowo i hałaśliwie.
Podobnie, jak  z bieganiem dumny jestem z porannego ważenia się a teraz też z rozmiarówki ubrań. Dziś poszedłem do Cottonfielda i znów wszedłem w 32. Przyjemnie. Patrzę sobie na ludzi, widzę grube łydki, piłkę pod koszulką, wałki tłuszczu pod łopatkami i myślę sobie, że też taki byłem. Widać to na zdjęciach z ubiegłorocznych wakacji. Ledwo chodziłem, przysiadałem (najlepiej w restauracjach), brzuch leżał mi na kolanach i rozpinał guzik na brzuchu w koszulach, które pamiętały lepsze czasy. Spodnie nie mogą znieść rozciągania przecierały się i pękały w kroku.
Gdyby ktoś wtedy powiedział mi, że schudnę 12 kilogramów, że  wrócę do wagi sprzed dziesięciu i więcej lat, że przebiegnięcie kilkuset metrów na przystanek będzie przyjemnością nie kończącą się łapaniem oddechu uznałbym to za mało realne.  Nie przyszło to samo i oczywiście choroba ma w tym swój wielki udział ale dobrze mi z tą wagą i z odzyskaną kondycją. Zbieram dziś słodkie owoce tego dnia pod koniec listopada w Kołobrzegu, gdy po dniu jedzenia i nocy picia wszedłem na wagę w łazience i poszedłem biegać wzdłuż morza. Potem było biegówki w Lasku, bieganie w zimie, wyplute płuca po 700 metrach, rozkładanie dwóch kilometrów na trzy odcinki z przerwami, czytanie Men’s Fitness, rower. Ale jestem tu gdzie jestem i jest fajnie.