Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Atlantyk. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Atlantyk. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 10 czerwca 2012

Atlantyk - tydzień IX

Dzień 57 - Rano postawiliśmy żagle na motyla i idziemy fordewindem. Ciągle trochę za bardzo na północ ale całkiem szybko, ponad sześć węzłów. Wiatr nie zdechł zupełnie, wbrew prognozie wieje. W ciągu dnia wiatr trochę nawet odkręcił i poszliśmy bardziej na cel. Tak korzystnie wiało, że chociaż to ryzykowne szliśmy na motyla całą noc.

Wachty dłużą się i są męczące ale i tak nic lepszego nie ma do roboty. Fordewind wymaga uważnego sterowania, bo czasem znienacka pojawia się fala, która zaczyna rzucać Selmą i grot, mimo zabezpieczeń może strzelić. A Selma to nie jest plastikowy jachcik tylko stalowa, wielka łódź. Liny i żagle spracowane wokół Hornu i w Cieśninie Drake ledwo wytrzymują obciążenia.

Skończyły się jajka, ostatnie postanowiliśmy przeznaczyć do ciasta, które zrobimy na 'zakończenie' rejsu, które zgodnie z planem miało być jutro. Warunki głodowe, Marcin cały dzień się kręci kombinując co by tu można zjeść. Wielkiego wyboru nie ma - puszki sardynek, puszki z groszkiem i kukurydzą, płatki, resztka mleka w proszku. Marcin nie lubi byle czego, więc kręci nosem niezadowolony.

Marek zrobił na obiad makaron z sosem pomidorowym, zakładaliśmy się z Marcinem, że tak właśnie będzie. Marek zawsze robi to samo, gdy ma wachtę. Nauczył się na tym rejsie ode mnie, jak robić taki makaron i jeszcze naleśniki. Niezwykły przypadek analfabetyzmu kuchennego.

Marek się zmienił od paru dni. Zamyka się w kabinie, nie rozmawia prawie wcale, modli. Widać, że ma dosyć tego rejsu. Tylko w relacjach, które wysyła na stronę Selmy zachowuje swój egzaltowany styl.

My gramy w pokera, żartujemy i jakoś poprawiają się nam humory. Skiper jest załamany wiatrem, jaki mamy ale z drugiej strony szczęśliwy bo takie trudności pozwalają mu wykorzystać w pełni żeglarskie umiejętności. Dostaje marne meteo a potem coś się udaje z tego wiatru wycisnąć.

Powinienem napisać o jeszcze jednej nieogodności, która nas coraz bardziej prześladuje. Obrzydliwa, oślizła wilgoć. Wszystko jest w soli, która błyskawicznie wchłania wilgoć. Gdy świeci słońce jest OK, ale od wieczora,mgdy spada temperatura i zmniejsza pojemność powietrza wilgoć jest wszędzie. Nie w postaci skraplającej się wody ale takiej oślizłej rosy.

Nie dotyczy to tylko przedmiotów na pokładzie ale i pod pokładem. Gdy wsuwam nogi do śpiwora, czuję chłodną, obrzydliwą lepkość, która znika, gdy trochę nagrzeję go swoim ciepłem. W sterówce wieczorem wszystko pokryte jest filmem słonej rosy. Okładka od iPada jest wilgotna a ekran oślizły i tak dalej. Nie da się od tego uciec.

Dzień 58 - W nocy chmury i księżyc w pełni oraz muzyka. Tak mi się przyjemnie jechało, że nie spieszyło mi się kończyć wachty. Chyba nie tylko mnie, bo rano Marcin nie obudził mnie, chociaż stał w deszczu, czego bardzo nie lubi. I nawet nie miał złego humoru, gdy spóźniłem się o kwadrans.

Ocean rano był szary, z nisko wiszącymi chmurami, padało. Bardziej kanał La Manche niż okolice Portugali. Ale potem wyszło słońce. Jakoś zawsze wychodzi.

Ostatnie wachty. Postęp wczorajszy był całkiem niezły ale nawet przy dobrej prędkości zostały nam cztery i pół doby. W czwartek ma wreszcie porządnie wiać ale to już wiele nam nie pomoże. Będziemy w Lizbonie w sobotę wieczorem lub w niedzielę rano.

Te nadziej zgasły razem z wiatrem. Od południa naprawdę przestało wiać i stanęliśmy w miejscu. Postawiliśmy wszystkie żagle - foka, genuę, grota, bezana i apsla - ale płyniemy dwa i pół węzła zamiast sześciu, które robiliśmy rano. W tym tempie na dopłynięcie w niedzielę nie ma żadnych szans..

Po południu kolejna zmiana, najpierw zwinęliśmy wszystkie żagle i włączyliśmy silnik a po obiedzie postawiliśmy znowu grota i foka na motyla. Idziemy cztery i pół węzła ale głównie dzięki silnikowi. Nie mieliśmy już sił na pieczenie ciasta.

Kolejna nocna wachta z piękną pełnią księżyca, chmury rozeszły się, morze uspokoiło. Słucham głośno muzyki.

Dzień 59 - Od rana wiał wiatr i szliśmy już bez silnika. Gdy wchodziłem na wachtę jechaliśmy 6-7 węzłów w fordewindzie ale, gdy przejąłem ster wiatr zaczął się wzmagać. Zaczęło padać i wszyscy uciekli do sterówki.

Siedziałem za kołem i czułem się, jak pan i władca oceanu. Wiatr oszalał i prędkość jachtu dochodziła do dziesięciu, jedenastu węzłów. Na taki moment czekałem dziewięć tygodni. Szary ocean, pusty po horyzont, fala od rufy, deszcz oraz silny wiatr w plecy. I żagle postawione na motyla. To nie jest nudne pilnowanie steru w pasacie, to jest prawdziwe oblicze północnego Atlantyku. Przyszedł moment na żeglarski time of my life.

W fordewindzie, przy tak silnym wietrze sterowanie jest bardzo trudne. Czasem płynie się z falą w chwiejnej równowadze ale mały błąd lub chwila nieuwagi wystarczy aby jacht stanął bokiem do wiatru i fali i wymknął się spod kontroli. Niekontrolowany zwrot mógłby uszkodzić żagle lub takielunek. Sterowanie wymaga sił i koncentracji. Trudność i wymagana szybkość reakcji rośnie do kwadratu wraz z siłą wiatru. Raz trzeba kręcić silnie sterem, innym razem wszysko zamiera na dziesiątki sekund i czekasz czy jacht posłucha steru czy może przepadnie na fali i poleci w przeciwnym kierunku.

Gdy trochę się uspokoiło zobaczyłem piętnaście metrów przed dziobem stado skaczących delfinów. Było ich kilkaset rozciągniętych w długim maratonie. Pędziły na wyścigi skacząc nad fale i nie zwracając na nic uwagi. Delfiny tak czasem robią i nie wiem, czy jest to jakaś daleka podróż czy zaprawa fizyczna. Na czele płynęły największe i najsilniejsze skacząc wysoko a z nimi ciągnał sznur ogromnego stada rozciągniętego na dobry kilometr. Na końcu płynęły najmniejsze delfiny.

Po wachcie robiliśmy z Marcinem ciasto a potem smażyłem dwa złowione rano tuńczyki. Uczta. Udało się nam znaleźć paczkę chilsów o smaku szynki. Po kilku tygodniach przypominam sobie smak wołowiny.

Dzień szybko minął i oto kolejna wachta. Wieje już od kilku godzin więc fale są wielkie. Godzinę znowu płynąłem fordewindem, spokojniej niż rano ale gdy przygotowywaliśmy się do zwrotu dwa razy ustawiłem jacht za bardzo bokiem do fali. Za pierwszym razem fala rozbiła się o burtę mocząc wszystkich w kokpicie. Miałem mokre włosy i wodę za kołnierzem. Za drugim razem szarpnęło bomem i zerwało kontraszot.

Zrobiliśmy zwrot co przy tych warunkach wymagało pracy wszystkich. To nie jest turystyczna bawaria, tu jest mnóstwo patentów pozwalających pływać w sztormach i znosić gigantyczne obciążenia, więc zwrot przy takim wietrze wymaga wspólnej pracy. Poszliśmy baksztagiem. Ten kurs wymaga jeszcze więcej czujności i szybkiego kręcenia sterem i po kwadransie byłem cały spocony.

Żagle Selmy zaczęły się strzępić. Genua miała przetarcia zabezpieczone przez bosmana prowizorycznie szarą taśmą ale po dzisiejszym dniu wszystko wisi w strzępach. Przy grocie odpadają elementy wózka, już trzeci. Normalnie byłby to powód do rozpaczy i troski skippera oraz bosmana ale tym razem usłyszałem tylko - W Lizbonie będą nowe żagle.

W sobotę w Lizbonie będą pokazy w ramach regat Volvo Ocean Race. Po dzisiejszym dniu nie mam powodu any mieć wobec nich kompleksy. Zostało 400 mil.

Jeszcze tylko nocna wachta. Przez pierwszę godzinę musiałem zachować czujność bo wiatr i fala chciały obrócić łódkę i wymusić niekontrolowany zwrot przez rufę ale potem wiatr osłabł. Co jakiś czas fala uderzała o burtę i zalewała mnie. Za plecami miałem jasny księżyc a przed sobą najpierw brzask a potem wschód słońca pomiędzy chmurami. Słońce wschodzi o trzeciej w nocy naszego pokładowego czasu.

Dzień 60 - W zasadzie cały dzień przespałem. Po rannej wachcie zakręciłem się, wlazłem do koi i spałem pięć godzin. Kolejna wachta i znowu nie miałem problemu ze spaniem. Ale nie czułem się chory ani słaby, wiatr osłabł i musiałem odrobić zaległości z dni, kiedy rzucało mną po koi i kołysało.

Sushi. Od kilku dni codzień łapie się kilka tuńczyków, mniejszych niż na południu ale za to różnych gatunków. Jemy je smażone saute, w panierce a ma dosyć smażonej ryby. W końcu zaczynam jeść tuńczyka na surowo, z ryżem, sosem sojowym i chrzanem liofilizowanym. Na początku byłem wstrzemięźliwy ale w Warszawie nawet w Sushi Zushi nie serwują aż tak świeżego tuńczyka. Więc jem i mi smakuje. Sam tuńczyk, nigri albo tatar z tuńczyka.

Od początku rejsu złowiliśmy około 80 kg ryb.

Dzień 61 - Słońce i bezchmurnie. Żagle wiszą smętnie, nie ma wiatru i idziemy na silniku. Do Lizbony coraz bliżej i już nie grozi, że zabraknie paliwa. Wokół coraz więcej statków, na niebie ślady samolotów a dziś widzieliśmy nawet jacht, który szedł pod żaglami równoległym do naszego kursem.

Ocena całkiem już się uspokoił po ostatnich szaleństwach, wygładził, fali prawie nie ma a jeśli się pojawia to bardzo długa. Jest jak na południu, w tropikach tylko powietrze zimne, jak to koło Portugalii.

Uświadamiam sobie, że to już koniec wpatrywania się w błękit i przestrzeń bez kresu. Jutro w nocy będzie widać ląd, będzie zasięg komórki. Tęsknię już do lądu ale powrót z tego zawieszenia do rzeczywistości mnie przeraża.

O północy zostało nam 140 mil, dojdziemy do celu w niedzielę o świcie.

Dzień 62 - Szary dzień, nie tak pogodny, jak wczoraj. Idziemy.

Dzień 63 - Nad ranem przypłynęły delfiny aby się pożegnać. Podpłynęły do nas i pływały długo wokół jachtu. Potem przyszła mgła i płynęliśmy a z niej wynurzały się statki i sieci rybackie.

Potem wpłynęliśmy na Tag i płynęliśmy powoli pod prąd i pływ. Wokół setki jachtów, trafiliśmy na start etapu Volvo Ocean Race. Fajny dzień.

Napisałbym więcej ale siedzimy w stoczni i świętujemy.....

Atlantyk - tydzień VIII

Dzień 50 - Pochmurno, pada i nie wieje. Ale drobna fala idzie w naszym kierunku z zachodu a jeśli powieje to też z tego kierunku. Zbliżamy się do westerlies. Na razie jednak ciągle idziemy na północ zamiast skręcić ku Europie, na wschód. Jeszcze dzień lub dwa. Wszystkich to złości, że nie skręcamy. Do Lizbony już tylko 1300 mil, dziesięć dni.

Selma idzie powoli na silniku bujając się leniwie na boki. Jest szaro i chłodno oraz nostalgicznie, siedzę na pokładzie, patrzę na morze i słucham muzyki. Klimaty wreszcie europejskie a nie tropikalne.

Nie całkiem bo najpierw zauważyłem, że bandera dziwnie pożółkła a potem, że każda kropelka deszczu ma żółtawe jądro. To chyba pył znad Sahary.

Dzień 51 - Marek jest niepocieszony, że wszyscy mamy w uszach słuchawki. On by chciał abyśmy wieczorami grali na gitarze i śpiewali szanty oraz snuli morskie opowieści. A my nie pasujemy do książkowych wyobrażeń żeglarskiej braci, nie milczymy ale rozmawiamy mało. Choć po miesiącach podróży znudziły mi się wszystkie piosenki w iPhone wolę muzykę i swoje myśli.

Próbowałem wymienić się z Marcinem - iPhone na iPoda ale on ma podobną muzykę a to czego nie znam nie podoba mi się. Wyczytałem już wszystko łącznie z instrukcjami obsługi. Nuda mnie dobija.

Zapytałem Marka, czy nadawałby się na samotnego żeglarza a on odparł, że to strata czasu. Zgadzam się, samotne żeglarstwo nie wydaje mi się wyczynem, o wiele trudniej płynąć tygodniami z małą grupką przypadkowych osób.

Dzień 52 - Wieczorem zaczęło trochę wiać a w nocy wiatr obrócił się na zachodni. Wreszcie zmieniliśmy kurs i idziemy wprost do Lizbony. Zostało jakieś dziesięć dni.

Humory lepsze, szczególnie że na obiad była dorada złowiona pod koniec wczorajszgo dnia.

Płyniemy z wiatrem, czyli w baksztagu a to ma wady. Po pierwsze z wiatrem i falą nie czuje się prędkości, więc wydaje się że płyniemy wolno. Po drugie buja niemiłosiernie na boki, nie da się spać w koi ani na ławce w kokpicie. Po trzecie sterowanie jest trudne, wymaga uwagi i ciągłego kręcenia sterem.

Mało jem, nie mam apetytu. Rybę żułem bez smaku, podobnie naleśniki, które Marek nauczył się robić na śniadanie. Ale parę dni jeszcze wytrzymam. Myślę już o lodach i owocach w Lizbonie.

Dzień 53 - Mieliśmy pędzić do Lizbony i nic z tego nie wyszło. W nocy, gdy wyszedłem na wachtę już świtało ale wiatr się obrócił i nie dawało się utrzymać kursu na cel. Nocny postęp mizerny. Padało.

Zmieniliśmy hals. Nie było to łatwe, bo zaciął się roller genuy, która mocno pracowała w baksztagu i Troll poszedł go poprawić. Pójście na dziób na fali nie jest przyjemne, w takich chwilach podziwiam go. Widziałem tylko odblask czołówki na żaglu a nie chciałem zgubić skipera w odmętach.

Po dwóch godzinach postawiliśmy jeszcze grota ale wszystko na nic. Wiatr zdechł i trzeba było włączyć silnik na cały dzień. Skręciliśmy na północ znowu szukając wiatru. Przynajmniej przestało rzucać mną na boki w koi i mogłem się wyspać.

Wieczorem szliśmy znów na żaglach, zaczynało padać i nadchodziła chmura. Graliśmy pod pokładem w pokera a wachtę przy sterze miał Marek. I przestraszył się, zaczął bać tak, że Artur musiał go zastąpić. Nie wiadomo czego się bał, pod pokładem nie było czuć nawet kołysania. Może samotności, deszczu i nadchodzącego szkwału?

Chyba ciężko przeżywa swoją porażkę. On najbardziej idealizuje morze, najwięcej się wszystkim zachwyca, najwięcej czytał, tworzy legendę tego rejsu dla znajomych w wysyłanych codziennie relacjach, robi setki zdjęć. Z jednej strony każdemu może osłabnąć psychika, nigdy nie wiadomo kiedy zakumulują się wszystkie przeciwności. Z drugiej myślę, że nie ma po co pływać na siłę, że za dziesięć lat nie będę szukał przygód na morzu.

A pogoda coraz gorsza. Słońce pali, gdy jest ale dużo chmur, pada i naprawdę chłodno. Wieczorami chłód wdziera się też pod pokład. Wróciły sztormiaki, kalosze, spodnie i polary. Wszystko to rekompensuje jasne światło księżyca na wodzie i wczesny świt.

Zapas paliwa się kończy, więc musimy liczyć na wiatr. Jeśli nie będzie pomyślnych wiatrów albo będzie cisza możemy płynąć jeszcze dwa tygodnie. Po dniu dzisiejszym nadzieje na dopłynięcie w przyszły czwartek rozwiały się. Może dojdziemy w sobotę ale raczej w niedzielę.

Dzień 55 - No i stało się. Wiatr słabł od kilku godzin a wreszcie osłabł na tyle, że właśnie włączyliśmy na noc silnik zużywając resztki naszego zapasu ropy. Prognoza mówi o kilku dniach ciszy. Kłopot w tym, że benzyny starczy nam na dwieście, trzysta mil a pozostało nam 850 mil.

Mam trochę satysfakcji. Przez trzy tygodnie, gdy płynęliśmy na północ, północny zachód powtarzałem, że lepiej iść na południowy wschód, krótszą drogą po przekątnej, bliżej Kanarów. W odpowiedzi słyszałem, że tak jest lepiej bo takie dostajemy instrukcje z lądu, gdzie drugi kapitan śledzi mapy pogody. I że to co straciliśmy łatwo nadrobimy, gdy znajdziemy wiatr.

Wyrównanie tego co straciliśmy odpadając na zachód zajęło nam trzy i pół dnia a silnego wiatru nie zyskaliśmy. Plus idąc bardziej na wschód (gdzie faktycznie słabiej wieje statystycznie) mieliśmy szansę dotankować na Kanarach. Nie wspominając o możliwości kupienia świeżego jedzenia, co by radykalnie zmieniło nastroje.

Innymi słowy moja nawigacyjna intuicja i wiedza z geometrii (przekątna trójkąta jest zawsze krótsza od sumy pozostałych ramion) okazały się trafne. Oraz wiedza, że długoterminowe prognozy są zbyt niepewne aby opierać o nie strategię. Szli byśmy przez pasy ciszy ale mieli paliwo i żywność.

Ale nie ma co triumfować, nigdy nie wiadomo z góry jak będzie.

Gorzej, że jestem po prostu bardzo już zmęczony rejsem. Obrzydliwe jedzenie, to że jadam mało, brak snu i nuda oraz wszystkie inne uciążliwości sprawiają, że nie mam sił. Poza wachtami leżę i bezmyślne czytam swoje książki techniczne albo nic nie robię. Sielanka zamieniła się w udrękę.

Szkoda mi czasu, który tu tracę. Nie żałuję tego, że popłynąłem ale perspektywa tkwienia tu jeszcze kilka dni nie jest już fajna. Potrzebuję lądu i paru dni aby zregenerować siły. Wytrzymam do końca ale bez przyjemności. Marcin i Marek też mają dosyć a sądzę że Troll oraz Artur też robią dobrą minę bo muszą.

850 mil jakie zostały to niewiele w skali tego co przepłynęliśmy ale dla niejednego jachtu to byłby cały, spory rejs. Zajęłoby to nam siedem dni przy dobrym wietrze. Albo dziesięć przy słabym. Bez paliwa możemy też tkwić tu dwa tygodnie i więcej.

Dziś po południu zasugerowałem aby iść na Azory. Nadłożylibyśmy osiemdziesiąt mil i ze dwie doby ale mieli paliwo i jedzenie. Ale nim okaże się, że to dobry pomysł będzie za późno, będziemy za daleko i bez paliwa.

Dzień 56 - Jest pełnia. Mimo wszystkich niedogodności fajnie siedzi się za sterem w nocy, samotnie obserwując czarne morze i zalany światłem księżyca horyzont. Słucham sobie muzyki na środku oceanu i bardzo mi się te chwile podobają.

Lepiej się czuję, odczułem znowu przypływ sił. A raczej kolejny raz udało mi się zmobilizować. Przestało mi zależeć kiedy dopłyniemy. Nie ma to dla mnie wielkiej wagi, nie śpieszy mi się do domu.

Przebywanie tutaj, odciętym od świata ma swoje dobre strony. Zacząłem czytać te rozdziały swoich książek, które dotąd pomijałem a mam czas, więc dokładnie analizuję przykłady i kod szukając czegoś ciekawego. Dziś niespodziewanie opanowałem metody faktoryzacji i wyszukiwałem dla nich zastosowania, wczoraj bawiłem się analizą zespoloną.

Płyniemy, choć raz wolniej raz szybciej. Zmieniamy halsy, szukamy wiatru. W tej chwili idziemy na północ bo tak akurat wieje choć korzystniejszy byłby dla nas kurs ENE. W półwietrze znosi nas trochę na wschód ale tylko trochę. Możemy się miotać tak całymi dniami, ocean jest duży.

Ale nieoczekiwanie przebyta droga na cel wyszła całkiem przyzwoicie. Zostało 720 mil. Może sześć dni wystarczy?

 

Atlantyk - tydzień VII

Dzień 43 - Płyniemy szybko i w dużym przechyle. Duże fale i silny wiatr, może nie sztorm ale jest z 6B i takiego morza nie pamiętam od czterdziestek na południu. Co pewien czas wali w nas wielka fala przetaczając się też przez pokład.

Mało kto wie, jak uciążliwy jest taki przechył. Oprócz przechyłu na prawą burtę o jakieś 35-40 stopni, Selma buja się na fali do przodu i do tyłu. A co pewien czas wstrząsa nią potężne zderzenie z falą - jakbyśmy zderzyli się z pociągiem. Trudno ustać na nogach bo nagły przechył zbija z nóg. Trudno coś zanieść - na przykład herbatę z kuchni na pokład.

Leżenie w koi jest torturą, podobnie jak na ławeczce w kokpicie. Leżę jak w trumnie, nawet nie w koi tylko wciśnięty w deski boazerii pokrywającej boczną ścianę kabiny. Ale co pewien czas wali w nas fala i wówczas i tak podskakuję.

Gdy leżę na materacu przyklejony do niego plecami wstrząs uderzenia wystarcza aby oderwać plecy od materaca i trochę przesunąć. W takiej chwili organizm automatycznie usztywnia mięśnie pleców broniąc się bezskutecznie, stąd ból kręgosłupa.

Ale płyniemy szybko nawet zarefowani. Selma płynie sama w bajdewindzie, więc wachty ograniczają się do obserwacji. Kłopot w tym, że pasat znosi nas na zachód, na ocean, oddalając od Lizbony.

Dziś czytałem książkę o Hornie, bardzo fajną. O historii odkryć, plemieniu, które tam żyło i o pływaniu w tamtych warunkach. Przy okazji wyczytałem, że wszyscy kapitanowie co tam pływali, mieli problemy z psychiką,

No właśnie, nasz skiper nie tylko nie je z nami ale dziś przerwał mi robienie obiadu dla wszystkich aby zrobić sobie jajka sadzone. Dziwne to. Drugi raz pod rząd tak się zachował.

W nocy ratowałem ryby latające. Wpadają na pokład i słyszę, jak przerażone trzepoczą skrzydłami umierając. Zapalam czołówkę i próbuję im pomóc ale nie zawsze mogę dosięgnąć z kokpitu a przy tym przechyle większe wychylenie to ryzyko, że polecę do oceanu i nikt nie zauważy tego w nocy. Ale niektóre ryby udaje mi się wypchnąć z powrotem do wody, inne zabiera kolejna fala.

Dzień 44 - Wiatr troszkę osłabł ale warunki podobne, jak wczoraj. Zimno, coraz zimniej, w kokpicie trudno wytrzymać w t-shircie i szortach, zresztą co pewien czas wpada tam fala. Fale są nadal bardzo duże.

Nie oczekuję cudu ale jesteśmy koło Wysp Zielonego Przylądka, na wysokości Senegalu, to niby są tropiki a wiatr zimny i słońce za chmurami. Południowy Atlantyk był dużo bardziej przyjazny.

Żeglarsko ten rejs jest OK, nie za dużo roboty przy żaglach a fajnie się płynie ale drobne niedogodności i brak jedzenia psuje nastrój. Każdy już liczy dni do Lizbony ale to jeszcze daleko.

Teraz, gdy pod pokładem duszno widać wady Selmy. To dzielny jacht i świetnie żegluje ale po sezonie nie wszystko tu działa.

Mamy zbiornik szarej wody, czyli szambo ale jego wywietrzniki zostały wyprowadzone do przedziału silnika. Stamtąd też są wywietrzniki ale nieszczelne. W dwóch miejscach - przy samym wejściu do sterówni i koło zejściówki - śmierdzi okropnie. Problem w tym, że jak się chce mieć powietrze na wachcie nocnej a nie siedzieć w kokpicie ryzykując zalanie i zmarźnięcie siedzi się w wejściu, gdzie śmierdzi.

Smród, brak jedzenia i nuda. Nie tego się spodziewałem.

Dzień 45 - Bardzo miły dzień. Od rana, gdy tylko wstałem świeciło słońce, przechył się zmniejszył wyraźnie. A w południe zabrzęczała wędka i złowiliśmy ponad metrową makrelę. Wreszcie jest co jeść, wszystkim humory się poprawiły. Nawet Marek, uczulony na rybę, zapewnia że się cieszy i że gdyby mógł toby jadł.

Marek mimo, że jest z nas najstarszy stał się maskotką rejsu. Ma wielki brzuch i nie jest wysportowany, z trudem porusza się przy przechyle. Więc mimo chęci, chłopcy prawie nigdy nie biorą go do pracy przy żaglach. Jest trochę głuchy, więc nie zawsze wie o czym mówimy. Przy sterze też nie zawsze sobie radzi, narażając się na uwagi Trolla.

Mimo, że jak opowiada pływał dużo na Bałtyku (a może dlatego) oraz zna wszystkie dziwaczne żeglarskie słówka zupełnie nie pojmuje nawigacji. Dla mnie od dziesięciu dni jest oczywiste, że będziemy spóźnieni, wie to też Marcin i Artur a kilka dni temu przyznał oficjalnie Troll. Patrząc na naszą pozycję, kierunek i logikę wiatrów (pasat, strefa ciszy, wiatry zachodnie) oraz osiągane prędkości widać to, jak na dłoni. Marek tymczasem miał bilet na samolot dwa dni po planowanym przybyciu i uparcie twierdził, że wszystko się uda. Dziś wreszcie się poddał i zaczął zmieniać rezerwację.

Marek jest bardzo ugrzeczniony, mówi cały czas proszę i przepraszam, co nie pasuje do naszego bezpośredniego stylu. Traktuje siebie poważnie, więc dotykają go niektóre moje docinki.

Od kilku dni jedziemy w pasacie i Selma sama utrzymuje kurs, przy pomocy bezana. Ster na zewnątrz jest zablokowany aby nie przeszkadzał. Marek załada pełen rynsztunek - spodnie i kurtkę, kalosze, chustkę, ciemne okulary, oraz uprząż. Przypina się przy sterze - nie ma AŻ takiego przechyłu i siedzi tam patrząc na morze. Czasem robi sobie zdjęcia. Przeżywa wielką morską przygodę.

Wygląda, jak miś na Krupówkach, my w tym czasie chodzimy w szortach i t-shirtach. Więc Artur zaczął sobie robić nim zdjęcia, jak z misiem. Marek oczywiście pojął, że żartujemy jego kosztem i się obraził.

Wygląda na to, że Marek marzył o morskiej przygodzie, czytał, przygotowywał się teoretycznie. Ale chyba inaczej to sobie wyobrażał. Jest romantykiem i jest dziecinny, krzyczy wołając nas na pokład i pokazuje na niebie chmury w kształcie mamuta i Królika Bugsa.

Dzień 46 - Znowu przywiało i wrócił przechył. Nuda. Dzień bez wydarzeń, ryba na śniadanie, obiad i kolację.

Skiper znowu założył czarne okulary i nie odzywa się do nikogo, nawet do bosmana. Cały czas gwiżdże albo wybija takt palcami. Jest w nim tyle napięcia, że można je fizycznie wyczuć. Nie ukrywa też, że z trudem znosi nasze towarzystwo. Żegluga w pasacie nie jest ani wymagająca ani męcząca. On, jako jedyny ma mejlowy i sms-owy kontakt ze światem a mimo tego ma objawy depresji. Boję się aby nie podciął sobie gardła, jak FitzRoy.

Zbliżamy się do zwrotnika Raka. Cały czas idziemy na północ ale też na zachód i bliżej mamy na Karaiby niż do Lizbony. Nieźle wywiało nas na ocean. Będziemy tak szli chyba aż do strefy wiatrów zachodnich i tam dopiero odbijemy na wschód.

Wszyscy liczą i mówią tylko o tym, gdzie jesteśmy i ile jeszcze zostało. Cały czas. Ale jakby nie liczyć ciągle zostają trzy tygodnie rejsu.

Dzień 47 - Nic nie jadłem cały dzień. Nie chciałem. Czuję się gorzej z każdym dniem i jestem już całkiem pewny, że to kwestia wody ze zbiornika. Nie mam problemów żołądkowych, po prostu czuję się zatruty. Piję tylko soki i colę ale z konieczności niewiele. Woda jest jednak też w jedzeniu, bo wszystko na niej gotujemy.

Na szczęście dziś skończył się pierwszy zbiornik wody i przeszliśmy na drugi. Mniej śmierdzi i może nie jest tak toksyczna. Wieczorem odważyłem się na herbatę z cytryną.

Zbiornik jest stalowy, nigdy nie czyszczony a w tym przechyle wykorzystywaliśmy go do dna spijając na koniec wszelkie śmieci. Na równiku temperatura w zbiornikach przekraczała 30 stopni, więc bakterie miały raj.

Pod pokładem śmierdzi nie tylko z zęzy i wywiewów. Nie działa wyciąg nad kuchenką i każde gotowanie lub smażenie zostawia ślad także w naszych kabinach. Ten wszechobecny smród doskwiera mi coraz bardziej.

Dzień 48 - Dziś rano przecięliśmy Zwrotnik Raka. Żegnajcie ostatecznie tropiki, witaj lodowata Północy.

Pasat powinien wygasać ale wiatr wieje z tego samego NE, tylko mniej równo. Chmury i naprawdę chłodno. Wracają skarpety, długie spodnie i śpiwory.

Ciągle idziemy szybko na północ, ile jeszcze? Wszyscy czekają aż wiatr się zmieni i zwrócimy się wreszcie na wschód. Dziś skończył nam się olej i mąka. Na obiad była cieciorka z moich prywatnych zakupów w Ushuaia. Zaprowiantowanie Selmy przed tym rejsem to żenada.

Marek skarżył mi się dziś, że nikt z nim nie rozmawia. Przy okazji zapytałem go, jaka była jego motywacja do tego rejsu. Taka sama jak moja - ciekawość, chęć zobaczenia Atlantyku, skonfrontowania wyobrażeń z rzeczywistością, chęć pożeglowania aż do kresu możliwości. Jest inaczej niż w książkach i niż myślałem. Kto pływa tylko wakacyjnie, w Chorwacji lub Grecji nie zrozumie tego.

Problemem nie jest żeglowanie, brak sił czy żywioły ale brak dobrego jedzenia, zatruta woda, smród, skomplikowane stosunki międzyludzkie na małej przestrzeni, poczucie zamknięcia. Do tego dochodzi poczucie zawieszenia, izolacja od świata, nuda, brak lektur. Oraz bezmiar oceanu, którego pokonanie trzeba liczyć w tygodniach.

Są i ciekawe strony tej sytuacji. Normalnie umysł przeżuwa ponownie niedawne wydarzenia. Tutaj jednak żadnych wydarzeń nie ma, więc w wolnych chwilach moje myśli błądzą po ostatnich kilkunastu latach mojego życia. Przemyślałem i ułożyłem sobie na nowo już nie tylko jakieś ważne związki, pracę i inne zdarzenia ale wracają do mnie takie epizody oraz szczegóły wydarzeń o których całkiem zapomniałem.

Najpierw przychodzą do mnie, gdy siedzę bezmyślnie na przykład na wachtach a potem wracają w snach. Na początku wiele w tym było koszmarów ale teraz zaczęły częściej wracać dobre wspomnienia, pozytywne emocje.

Sytuacje, które oceniałem jako przegrane, do których wolałem nie wracać, jawią mi się bardziej różnorodnie. Niespodziewanie dla samego siebie doszedłem do wniosku, że miałem bardzo ciekawe i udane życie.

Dziś nad ranem śniło mi się, że spacerowałem z Kasią B. - moją największą miłością. To był piękny sen ale dziwny, bo jeśli nawet myślałem o niej, to nigdy nie śniła mi się.

Podobno życie staje przed oczami w ułamku sekund przed śmiercią. To raczej bzdura bo mnie staje przed oczami od siedmiu tygodni i jeszcze nie skończyłem.

Gdy wyruszaliśmy z Ushuaia żyłem w przekonaniu, że jestem chory i umrę. Ale potem zacząłem się tak świetnie czuć. Jak nigdy od lat. Teraz czuję się trochę gorzej ale to wina zatrucia i ubogiej diety, to minie. Wczoraj myjąc się stwierdziłem, że jestem wręcz chudy. Nie schudłem po prostu jestem chudy. Widziałem odbicie swojej twarzy przez chwilę, wyglądam inaczej.

Dzień 49 - Bardzo leniwa, udana niedziela. Spałem długo. Potem znalazłem starą Politykę w której ciągle nie przeczytałem kilku artykułów więc poczytałem sobie leżąc w koi.

Wyszedłem na pokład w południe. Słońce, bezchmurne niebo, płaskie morze. Idziemy na silniku przez strefę ciszy pomiędzy pasatem a westerlies. Żadnych przechyłów, żadnych trudności. Marek zrobił według moich wskazówek namiastkę zupy pomidorowej. Przeliczyłem puszki z owocami i mamy ich dużo, więc zrobiliśmy deser z bitą śmietaną. Na kolację była dobra jajecznica.

Poza tym nic się nie działo. Na całym oceanie tysiące żeglarzy portugalskich. Tak nazywa się mała meduza, która potrafi wystawić z wody żagielek i poruszać się korzystając z siły wiatru. Pływają pojedyńczo i są bardzo ładne - różowe i niebieskie.

 

Atlantyk - tydzień VI

Dzień 36 - Około szóstej rano przekroczyliśmy równik. Chłopaki otworzyli szampana. Po południu zrobili sobie chrzest, my z Marcinem robiliśmy zdjęcia.

Na naszej rufie zamieszkał guptak. To ptak przybrzeżny, więc ewidentnie się zagubił albo przygnał go wiatr. Mieliśmy już takich gości, wyśpi się, odpocznie i z pierwszym błyskiem słońca zerwie do lotu.

Upiekłem ciasto drożdżowe, które nie rokowało ale wyszło nie najgorzej. Ciasto było na pierwszą rocznicę przystąpienia do wspólnoty. Było więc, jak na mitingu - ciasto i nawet świeczka. Rocznice zawsze obchodzi się uroczyście, jak urodziny. Moja wypadła akurat na równiku, daleko od mitingów.

Pamiętam, jak się bałem idąc na pierwszy miting, nie wiedziałem co mnie czeka. Było to tydzień od wyprowadzenia się od J., parę dni po moich urodzinach. Nic nie zmieniało się na lepsze a ja nie mogłem powstrzymać się od picia piwa na ławce w Parku Praskim.

Byłem już po próbie chodzenia na terapię i słuchania bulszitu terapeutki, co nic nie dało, szybko wróciłem do alkoholu. Wydawało mi się niemożliwością nie napić się codziennie, szczególnie w stanie w jakim byłem wówczas. Nie wiedziałem jeszcze dlaczego, tak bardzo chce mi się ciągle pić.

A jednak poszedłem na miting i była to jedna z najlepszych decyzji, jakie podjąłem w tamtym roku. Poznałem innych, zobaczyłem siebie w ich historiach, nauczyłem się, że nie muszę od siebie za dużo wymagać. Powoli sprawy zaczęly iść ku lepszemu i oto minął rok, jak nie miałem w ustach alkoholu. I powoli o nim zapominam.

Jestem dumny z siebie. Ale nie ma co triumfować to jest program na całe życie. W tej podróży nieraz brakowało mi mityngów.

Dzień 37 - Nuda. Pustynia intelektualna. Przeczytałem większość moich książek, to co jeszcze zostało do przeczytania to resztki rozdziałów, przypisy i rzeczy dobrze mi znane. Nic pobudzającego. Część książek skasowałem przed wyruszeniem z iPada aby zmusić się do czytania tego co zaplanowałem. Udało się ale został jeszcze ocean wolnego czasu.

Przemyślałem większość swojego życia. Przerażają mnie trzy tygodnie bez żadnej stymulacji. Mam dość leżenia i wpatrywania się w niebo i morze. W pokera na iPhone wygrałem już 7 mln dolarów i nie ma po co dalej grać.

W jachtowej biblioteczce znalazłem Gottland Mariusza Szczygła i ucztowałem na nim wczoraj cały dzień. Oczywiście czytałem to wcześniej ale jaka to przyjemność czytać coś dobrze napisanego. Reszta książek tutaj to niestety popłuczyny po literaturze - sensacja, fantasy, książki podróżnicze.

Wieczorem bosman ugotował ostatnie parówki. Skończyło nam się jedzenie - ziemniaki, owoce, warzywa, mięso, mleko, pomidory, nawet cebula. Została mąka, mleko w proszku, jajka w coraz gorszym stanie. Woda ze zbiornika też jest podejrzana, chyba przez nią byłem przytruty przez kilka dni. Słodycze też zostały tylko tak niedobre, że nikogo nie kuszą.

Selma nie ma ogniw słonecznych, generatora wiatrowego a zatem i lodówki ani porządnej pentry. Lodówka na Antarktydzie jest zbędna. W tym rejsie duża część jedzenia zgniła nam w wilgoci forpiku.

Pieczemy chleb ale jest do niego tylko dżem i pasztet bez smaku. Jemy makaron ale nie ma z czego robić sosu do niego, nie ma sosów w słoikach. Są puszki ale głównie dosyć obrzydliwe groszki, fasolki, pasztety i koktajle owocowe a jedyne co jest dobrego to ryby - w Ushuaia są dobre puszki rybne. Marek ma ostre uczulenie na ryby, więc musimy na posiłki wymyślać co innego.

Kapitan nie jada z nami w dzień tylko w nocy, gdy nie musi się z nikim dzielić podjada puszki rybne, których też nie jest wiele. Twierdzi, że stosuje dietę. Sam wprowadził zasadę, że gdy ktoś coś sobie je powinien innych pytać, czy mają ochotę a teraz robi uniki.

Dzień 38 - Na porannej wachcie delfiny. Tym razem nie skakały wysoko i było ich mniej ale za to ponad trzy godziny pływały dookoła Selmy. Przypływają na każdej mojej wachcie ale w nocy tylko je słychać i rzadko widać w świetle gwiazd. W dzień widać wyraźnie ich grzbiety i kształty po wodą.

Głuptak mieszka u nas już trzeci dzień i nie myśli szukać lądu. Marcin go zaadoptował. Ptak siedzi na rufie, rano rusza szukać ryb. Nie boi się nas, obserwuje tylko. Czasem podfruwa na saling i stamtąd patrzy na morze dookoła.

Na śniadanie zrobiłem sałatkę z jajek i puszki makreli dla mnie i dla Marcina a potem drugą z puszki tuńczyka dla Artura. Kapitan niezdarnie ukrywał przerażenie, że zjadamy "jego" puszki ale sam kazał przełożyć je do podręcznej szafki aby mógł sobie łatwiej podjadać w nocy.

Dzień 39 - Kapitan zrobił nam pizzę a sam z miną cierpiętnika zjadł tuńczyka z puszki. Przy okazji odkryliśmy, że mąka też się kończy.

Jest szaro, chwilami pada mocno - wreszcie pada tropikalnie. Atlantyk Północny jest ponury w porównaniu ze słonecznym i ciepłym oceanem południowym. Tam nawet w sztormach było słońce, błękitne niebo, piękne chmury, wschody i zachody. Tutaj jest szaro i dosyć chłodno choć to równik.

Dziś wreszcie natrafiliśmy na strefę ciszy, która teoretycznie znajduje się na równiku pomiędzy pasatami. Okazało się, że jest na czwartym stopniu północnym. Nie wieje, pływają tu pasy wodorostów. Idziemy na silniku z bardzo silną martwą falą, która rzuca jachtem. Wszyscy mają dosyć.

Po południu zerwał się silny wiatr i parę godzin szliśmy na żaglach sześć węzłów. Humory się poprawiły. Ale w nocy wiatr zdechł.

Nuda, nie mam co czytać, nie ma o czym rozmawiać.

Głuptak poleciał i już nie wrócił.

Dzień 40 - Poddałem się. Spałem cały dzień z przerwami na posiłki i wachty. A potem całą noc. Atak depresji? A może spadł mi poziom hormonów tarczycy i zwolnił metabolizm?

Euthyrox gorzej wchłania się u wegetarian a ja trochę zmniejszyłem dawkę i nie widziałem mięsa od tygodni. Same potrawy mączne i płatki owsiane. No i brak jakiejkolwiek stymulacji intelektualnej.

Nawet nie rozmawiamy ze sobą na pokładzie. Nie ze złości, po prostu ile można? Nie ma już o czym. W sumie jestem tu z czwórką obcych ludzi, każdym z innego rozdania. Sytuacja międzyludzka jest dobra bo każdy robi swoje i schodzi z drogi innym.

Marek śpiewa szanty podczas wacht. Tylko on nie umie śpiewać, są to raczej melodeklamacje pod nosem. Kabiny chłopaków mają okna na kokpit, więc są ofiarami każdej nocy. Gorzej, że teraz zaczął spiewać podczas wacht dziennych, gdy inni są w kokpicie.

Na moje uwagi wyznał, że lubi szanty i każda mu się kojarzy z przeszłością. Romantyk.

Wieczorem złapał się tuńczyk. Nie miałem apetytu ale zjadłem dwa wielkie kawałki przez rozum. Prawie mięso.

Dzień 41 - Szaro, chłodno. Dziś w nocy na wachcie sam sztormiak nie wystarczył, przykryłem się kocem. A jesteśmy na dziewięciu stopniach, na tej szerokości na Południu wystarczał t-shirt lub nawet i nie. Tam zbliżała się zima a tu lato a jest chłodno. Nie ma ciepłych wieczorów pod gwiazdami.

Wieje ale wynosi nas na zachód na ocean. Przy takich wiatrach nie dotrzemy do Lizbony na czas.

Dziś spałem do południa, dopiero potem się zmobilizowałem, umyłem na pokładzie polewając morską wodą z wiadra, zgoliłem wąsy i wyszedłem posiedzieć w słońcu. Czytałem "Żart" Kundery, pierwszy raz czytałem coś Kundery od dwudziestu lat. Osłabienie powoli mija. Poprawiła się pogoda.

Gdy spałem omal nie zginęliśmy. Artur stojący na wachcie poszedł do kibla, potem robił śniadanie a potem je jadł. Marek, który upiera się, że tknęło go przeczucie wyszedł na pokład i zobaczył wielki frachtowiec o milę od nas. Skąd się pojawił na pustym oceanie, nie wiadomo ale nie zamierzał zejść z kursu.

Skąd ktoś w sterówce tego frachtowca mógł wiedzieć, że jesteśmy polskim jachtem, który ma dwa radary na maszcie ale oba wyłączone z oszczędności. Oraz wachtowego, który jest wielkim dzieckiem. Chrzest równikowy i używanie dziwacznych nazw jachtowych urządzeń tak ale obserwacja horyzontu i porządne zaprowiantowanie jachtu przerasta polskie tradycje morskie.

Dzień 42 - Dalej źle się czuję - senny i bez siły. Chwilami lepiej ale tylko trochę. Co mogę? Robię swoje. Zastanawiam się, jak mógł mi tak spaść poziom hormonów? Ubogie jedzenie?

Żegluga stała się katorgą - silny przechył w bajdewindzie oraz fala wchodząca na pokład. Nie można ustać na nogach, nie ma jak wygodnie usiąść albo się położyć, wszystko, każda drobna czynność wymaga wysiłku i męczy. Plus nie można otwierać luków i pod pokładem można się udusić albo zemdleć ze smrodu.

Przekroczyliśmy dziś pięć tysięcy mil rejsu. Tu zła wiadomość, szacujemy pozostałą odległość na 2,5 tysiąca mil (z halsowaniem) a to oznacza dwa a nie trzy tygodnie do końca. Wszystkich to załamuje, oprócz zmęczenia rejsem i znużenia życiem w tym zamknięciu oraz nudą dochodzi coraz gorsze żarcie. Naprawdę nic już nie ma.

Ocean wygląda coraz gorzej, szaro, nieprzyjaźnie, groźnie. Zimny wiatr, dziś pierwszy raz nałożyłem sztormiak w dzień. Słońce za grubą zasłoną. A to przecież tropiki. Mam dosyć.

 

Atlantyk - tydzień V

Dzień 29 - Połowa rejsu i rocznice. Minął 5 maja a 5 czerwca mamy być w Lizbonie planowo, zostały cztery tygodnie z ogonkiem. Jesteśmy, gdzieś blisko połowy drogi - 3400 mil na 7000 - 42 stopnie szerokości za nami i ponad 40 pozostało.

Dni rejsu mijają coraz szybciej i coraz bardziej są do siebie podobne. Pozostał jeszcze szmat czasu ale jakoś nie przeraża mnie to tak. Jest ciepło i słonecznie i spokojnie, jedyny dyskomfort to że skończyły się zapasy - mięso, owoce, warzywa, kończy się mleko. Puszki przez miesiąc.

Dziś mija rok od tej soboty, kiedy obudziłem się wyspany, pierwszy raz od miesięcy i wyprowadziłem od J. Zrobiłem co mogłem aby zamknąć tę historię i czas o niej wreszcie zapomnieć. W czwartek mam 44 urodziny a za tydzień pierwszą rocznicę.

Dużo się zmieniło przez ostatni rok ale w sumie były to niemal wyłącznie zmiany na lepsze. Mniej więcej od maja zacząłem zdrowieć, choć jeszcze nie wiedziałem wówczas o wszystkim co mi dolega. Gdyby nie ten dzień rok temu nie poszedłbym na mitingi a może do dziś nie wiedział, że mam raka.

Nie robię wielkich podsumowań, bo robiłem je niemal co dnia przez rok. Wolę patrzeć przed siebie. Zresztą dziś był kolejny fajny, słoneczny dzień.

Dzień 30 - Wielkie zebranie załogi - "szczerość w naszym klubie to norma". Oczywiście chodziło o jedzenie i sprzątanie i wzajemne pretensje - w tak długim rejsie to nic dziwnego. Dowiedziałem się, że wyjadam oliwki. Odparowałem, że kapitan w nocy gdy wszyscy śpią zjada puszkę makrelek. Usłyszałem, że jak sobie robię coś do jedzenia to powininem zrobić też dla innych. Nie bardzo mi się to opłaca.

Jak to podsumował Marek - Nie spodziewałem się, że pierwszy poważny konflikt zostanie wywołany przez kapitana.

W każdym razie zachowanie naszego skipera jest dziwne. Przez kilka dni w ogóle nie wychodził ze sterówki, okleił okna karimatami i siedział tam, nawet gdy musiał sterować. Jest tam gorąco i duszno i śmierdzi, więc my od kilku dni sterujemy wyłącznie z zewnątrz. Skipper rozmawia niemal wyłącznie z bosmanem Arturem a do nas się nie odzywa prawie. Nie ma tu za dużo pracy poza odebraniem prognozy a kilka godzin spędza przy laptopie pisząc listy do narzeczonej. Nie jada też z nami posiłków.

Marek, który oczekuje small talku zaczął coś mówić o społeczności, na co nasz skiper odparł, że on ma tu ciągle jakiś ludzi na jachcie i nie z każdym mu się chce rozmawiać.

Wczoraj skiper przestał się odzywać już do wszystkich i cały dzień przeleżał w koi. Wyglądało to na ciężki atak depresji. Nikt nie wiedział o co mu chodzi. Nawet na pytanie wprost lub zachętę do rozmowy nie odpowiadał. Dobrze, że dziś wyrzucił z siebie to i owo, choć trochę się ośmiesza. Tak to niestety jest z ludźmi morza, dziwaczeją i od słonej wody paczą im się charaktery.

Dzień 31 - Spokojny dzień po wczorajszej burzy. Wszyscy próbują być dla siebie mili a za plecami puszczają oko do innych. Podział na naszą trójkę (Marcin, Marek i ja) oraz dwójkę (skiper i bosman) utrzymuje się.

Powinienem tu napisać coś o bosmanie. Artur jest z nas najmłodszy ale najbardziej doświadczony bo cały sezon spędził pływając, w tym na Antarktydę a pływał też w regatach. Jest góralem, dobrze zbudowany, nie boi się wspinać na maszty. Z długimi włosami i szeroką klatką piersiową wygląda, jak Janosik.

Z drugiej strony jest dzieckiem, stara się uniknąć zmywania i kambuza, stania za sterem, rozrzuca po całym statku swoje rzeczy. Jest bardzo sympatyczny, więc mu to wybaczamy trochę przygadując.

Jednocześnie bosman cały czas zadaje pytania - o spadające gwiazdy, o życie, o muzykę. Jak dziecko. Próbuje uczyć się na gitarze i trenować fizycznie wieczorami pod okiem skipera. Jest to męczące, gdy próbuje grać w mesie (no jeszcze niewiele umie) lub zajmuje miejsce w kokpicie aby ćwiczyć pompki.

Bosman chce pływać kolejny sezon a to zależy od dobrych stosunków z obydwoma skiperami Selmy. Więc bosman najchętniej spełnia życzenia kapitana. Jednocześnie nasz kapitan potrzebuje być otoczony podziwem i zainteresowaniem. Na rejsach ma to na codzień, bo co kilka tygodni jest nowa załoga która słucha jego historii i teorii z otwartymi ustami i spełnia życzenia kulinarne.

Tutaj zapas opowieści, tematów i muzyki wyczerpał się po trzech tygodniach - okazało się, że mamy różne gusta muzyczne, inne spojrzenie na życie, inne gusta kulinarne. Przestaliśmy rano parzyć skiperowi kawę, zaczęliśmy żądać zmiany muzyki, daliśmy odczuć, że się obija tkwiąc godzinami przy laptopie a nas zostawiając w kuchni i przy sterze. Marek nawet udowodnił mu, że widać już na niebie Wielką Niedźwiedzicę.

Na dodatek oswoiliśmy sobie to miejsce, wprowadziliśmy własne porządki (i nieporządki). Innymi słowy przestaliśmy codziennie masować ego kapitana. Pozostał mu tylko bosman, który słucha jego życiowych rad i historii z podziwem i zadaje nowe pytania. Marcin skomentował, że można by z tych rozmów ułożyć podręcznik, "jak zostać mężczyzną".

Jesteśmy blisko równika, pasat wieje równo od paru dni ale idziemy za wolno. Dostawiliśmy żagli, obecnie 300 metrów. Codzień jest słońce, wiatr, gwiazdy i księżyc, ładne dni podobne do siebie. Czas mija szybko, choć dni są do siebie podobne.

Komentujemy, że Atlantyk to pustynia - nie złowiliśmy ryb od kilku dni, widzimy nieliczne ryby latające, nie ma ptaków. Dziś jeden statek, pierwszy od dwóch tygodni. Nawet nie ma śladów samolotu na niebie. Pustka po horyzont.

Dzień 32 - Moje urodziny. Bardzo miły dzień. Upiekłem ciasto czekoladowe, były świeczki. Poza tym słuchałem muzyki, patrzyłem na gwiazdy, wypatrywałem spadających, rozpoznawałem gwiazdzbiory. Księżyc późno wstaje, więc najpierw mamy miliony gwiazd a potem jasny księżyc po pełni.

Wyrzuciłem w morze list w butelce, ciekawe, czy ktoś go znajdzie? Podałem mój mejl i fejsa. Miły dzień, przyjemny. Urodziny na środku Atlantyku. Dobrze się czuję, nie mam złych myśli, nie przeraża mnie ani liczba lat ani co będzie dalej. Przeciwnie.

Nie dostałem ani jednego SMS-a z lądu. Tak to jest ze znajomymi i przyjaciółmi, co z oczu to z serca. Tym bardziej dochodzę do przekonania, że nie mam do czego wracać. Ale nie martwi mnie to.

Dzień 33 - Mam trochę dość. Bolą mnie mięśnie, kręgosłup, kostka. Cały czas mamy spory przechył i wszystko - siedzenie, spanie w koi lub leżenie w kokpicie, stanie przy sterze wymaga napięcia mięśni. Mam już dosyć tego rejsu, nie tak zupełnie dosyć ale po prostu jestem już tym zmęczony. Lubię siedzenie w kokpicie, słońce, ciepłe noce, gwiazdy. Ale to jest codziennie a równocześnie są minusy - trudne sterowanie, niewygoda, złe jedzenie. Jeszcze cztery tygodnie prawie.

Jesteśmy pięć stopni od równika i pasat powinien się kończyć. Słońce praży, nie ma chmur ale wieje i dlatego nie odczuwamy upału. W nocy powietrze się klei od soli i jest raz ciepłe, raz chłodne. W dzień jest przyjemnie, szczególnie w cieniu. Chłopaków słońce poparzyło, mnie wyszła na wierzch opalenizna.

W południe minęliśmy drzwi na wodzie - takie mormalne drzwi a zaraz potem wzięła ryba, wielka na ponad metr makrela. Sensacja i gotowanie. Wreszcie coś nie z puszki.

Dzień 34 - Znów kwasy. Opcja żeglarska - skiper z bosmanem - chce robić na równiku chrzest morski a my z Marcinem odmówiliśmy udziału. Dla nich chrzest był oczywisty bo to tradycja. Dla nas to zabawa w stylu fali w wojsku albo lania wiader wody w Lany Poniedziałek - też tradycja.

Do chrztu przyłączył się Marek, który marzył o tym oraz chce pokoju i dialogu.

Ogromne stado delfinów przez pół godziny przepływało koło nas skacząc.

Dzień 35 - Jesteśmy kilkadziesiąt mil od równika. Co ciekawe ciągle wieje, choć trochę wiatr słabnie. Nie ma pasa ciszy, tu właśnie powietrze powinno się nagrzewać aby powrócić, jako pasat. Jest też coraz zimniej, już drugą noc stałem na wachcie w sztormiaku. Na zwrotniku nie potrzebowałem nawet t-shirta, potem zakładałem koszulkę a teraz sztormiak. Inni też ubierają się coraz cieplej.

Słońce na równiku ostre ale wbrew obawom nie ma upału nie do wytrzymania. Nawet pod pokładem da się wytrzymać przy chłodnym powietrzu wpadającym przez otwarte luki.

Miły dzień, spokojny, żadnych konfliktów. Siedzenie w kokpicie i rozmowy, jedzenie spagheti oraz orzeszków ziemnych. Wszyscy są mili dla wszystkich. To nie tak, że żyjemy tu w ciągłym konflikcie, choć konflikty są tu w sposób nieunikniony. Ale na ogół jest miło.

Ostrzygliśmy się, Artur na kozaka, czyli na łysko z boków, z pasem długich włosów pośrodku a ja zwyczajnie na trzy.

 

Atlantyk - tydzień IV

Dzień 22 - Okazało się, że nie mamy gdzie się podziać. Pod pokładem zrobiło się duszno. W mesie brakuje powietrza ale jeszcze nie całkiem źle. W koi, do której na zimnych wodach można się było wczołgać i podrzemać w ciepłym śpiworze teraz nie da się wytrzymać. Moja kabina ma duży świetlik ale, gdy jak dziś idziemy bajdewindem i pod dużą falę, musi być zamknięty inaczej wlewa się morska woda zostawiając sól. Więc leżę, pocę się i nie mam czym oddychać.

Również w sterówce nie da się wytrzymać bo dzięki dużym oknom słońce nagrzewa ją nie do wytrzymania. I tu jest okienko w dachu ale przy 5B, jak dziś fala co pewien czas wchodzi na dach sterówki, więc okienko zostaje zamknięte. Drzwi na pokład mamy otwarte i gdybyśmy szli baksztagiem wiatr wpadałby przez nie i trochę wymieniał powietrze pod pokładem ale idziemy bajdewindem.

Zostaje kokpit, który na Selmie jest duży ale dziś co chwila bryzga tam fala a do tego jest przechył i naprawdę silnie wieje a wiatr jest nieprzyjemny. Można tam chwilę odetchnąć ryzykując zalanie ale nie spędzać cały dzień.

Przez to wszystko nagle jacht jest za mały, czujemy się stłoczeni i z przerażeniem myślimy o czekających nas tropikach.

Do tego sól, każde wyjście na zewnątrz, chwycenie czegoś, zmywanie naczyń zostawia na rękach sól. A słone ręcę są spierzchnięte i unimożliwiają dotykanie elektroniki, iPada na przykład a zatem czytanie, gry etc. Niby nic, można opłukać ręce i natrzeć kremem ale to wszystko zajmuje czas i wymaga wysiłku, jak wszystko na jachcie (znalezienie kremu, utrzymanie się na nogach, zamknięcie słoika, znalezienie ręcznika papierowego) a po chwili sól znowu jest na rękach.

Dzień 23 - Czytałem rano na wachcie Wyprawę Kon-Tiki. To była książka mojego dzieciństwa. Co za ściema. Te historie o ośmiornicach wypływających na powierzchnię zafascynowanych światłem latarki, krabach, latających rybach wskakujących na pokład, stadach tuńczyków i makreli, delfinach. I te opowieści o piciu słonej wody i że owsianka zabija jej smak.

Ocean to jakaś gigantyczna pustynia, poza świecącymi jamochłonami nic tu nie ma. Tylko wiatr i fale. Heydrhal nieźle nafantazjował. On chyba w życiu nie widział morza, tylko pisał to w jakimś norweskim muzeum. Tak, jak on "udowodnił", że Inkowie przepłynęli do Polinezji, tak ja teraz "udowadniam", że to co opisał nie miało miejsca.

Nie ma wiatru, od nocy silnik. Za to zrobiło się przyjemnie. Nie ma fali, więc leżakujemy w kokpicie, można też otworzyć luki w kabinach.

Rano trochę przeszkadza słońce, bo zwinęliśmy żagle i nie ma cienia. Po chwili wpływamy pod chmurę i zaczyna padać. Lecę do kabiny po mydło i biorę prysznic. Pada wystarczająco aby się porządnie umyć. Wreszcie. Co za przyjemne uczucie.

Deszcz szybko mija i wtedy zaczyna terkotać wędka Trolla. Dziś na obiad dorada.

Na płaskiej wodzie, bez fali dzień upływa sielsko i beztrosko. Nic mi się nie chce czytać. Leniwy dzień. Śpię na ławce w kokpicie, śpię w koi przy otwartym świetliku, którym wpada świerze powietrze. W nocy, po wachcie leżę i drzemię dwie godziny na ławce pod gwiazdami patrząć na niebo i morze rozświetlone srebrnym światłem księżyca. Blisko do pełni. Widzę nawet spadającą gwiazdę.

Dzień 24 - Minęliśmy zwrotnik, jesteśmy oficjalnie już w tropikach. Rano wstaję późno, jajecznica, kawa w słońcu w kokpicie a po chwili chmura i biorę poranny prysznic. Jak na zamówienie. Potem znowu słońce.

Dzień był jednak przez większą część pochmurny dopiero po południu pojawiło się słońce. Szliśmy powoli na silniku aż do wieczora. Wówczas bowiem najpierw trwał godzinny spektakl zachodu słońca, potem pojawiły się gwiazdy i wyjątkowo jasny księżyc. Noc była jasna i ciepła, przyjemnie było sterować na zewnątrz. Raz widziałem jasne, zielone światło, które szybko utonęło w oceanie. Pomyślałem, że to flara ale radar nic nie pokazywał. Wielka, spadająca gwiazda?

Ocean jest pusty, żadnych statków, czasem samotne, małe ptaki, dwie ryby latające. Za to brak wiatru sprawił, że fali zupełnie nie ma, owszem woda faluje powoli ale bez śladu piany i zmarszczek, niemal niezauważalnie. Wygląda jak byśmy płynęli w smole, szczegolnie nocą, gdy odbijają się w wodzie gwiazdy. Z nierealnie bliskimi pojedyńczymi chmurkami wygląda to jak ilustracja z Kubusia Puchatka a nie groźny żywioł.

Koło piątej rano zaczęło wstawać słońce. Ogromną połać nieba oświetlał ten wschód a pomimo tego reszta była ciągle pogrążona w nocy. Gdy już zrobiło się jasno i skończyła się moja wachta siedziałem na ławce i patrzyłem na ocean. W jakimś męskim filmie o ludziach morza paliłbym pewnie papierosa albo pił kawę ale nic z tego, w ręku trzymałem owsiankę na mleku.

Dzień 25 - Ląd! Po raz pierwszy od trzech tygodni ujrzeliśmy przed dziobem ląd i cały dzień zbliżaliśmy się powoli do niego. To Ilha de Trindade należąca do Brazylii, spora wyspa na Atlantyku prawie nieznana nikomu, nie tak jak Wyspy Zielonego Przylądka albo Święta Helena. Oczywiście nie znaleźliśmy jej przypadkiem, kierujemy się w jej kierunku od 500 mil a że wiatru nie ma możemy podpłynąć i zobaczyć z bliska.

Na początku to radość utwierdzić się w przekonaniu, że nie jesteśmy całkiem sami pośród fal, wiatru i oceanu, że istnieje nasz naturalny habitat w którym możemy żyć bez Selmy. Z wyspy przyleciały ptaki, które obserwują Selmę. To jedyny ląd, jaki zobaczymy pewnie do końca podróży.

Ale gdy zbliżyliśmy się do wyspy nie wyglądała ona przyjaźnie - surowa, skalista o pionowych ścianach. Niektóre jej skały wyglądają, jak wieże zamku. Sterczy samotnie z samego dna morza sześćset mil od wybrzeża Brazylii. Wygląda czarno i niedostępnie, nie widać śladów roślinności. Radar nieoczekiwanie pokazuje coś blisko nas, czego nie możemy dostrzec.

Będziemy mijać wyspę w nocy, przy świetle księżyca. Im bliżej jesteśmy tym groźniej i straszniej wygląda. Moim zdaniem to złe miejsce, nieprzyjazne ludziom, zwabiające żeglarzy w pułapkę. Morze nie stanowi dla nas zagrożenia mimo swojego ogromu ma w sobie dobrą moc ale tak surowy ląd musi być siedzibą złych sił. Jak napisano w Arcyksiężniku z Archipelagu:

Stare Moce nie mogą bowiem przeprawiać się przez morze, każda z nich jest bowiem przywiązana do jakiejś wyspy, do określonego miejsca, jaskini, kamienia czy tryskającego źródła.

Od trzech dni idziemy na północ szukając passatu ale nic nie wieje. Bez silnika stalibyśmy nieruchomo na morzu kołysząc się na falach bez wiatru i umierali z upału albo oszaleli z nudów. Dziś nie było chmur i deszczu, słońce pali od świtu do zachodu.

Dzień 26 - Księżyc oświetlił nam drogę i jakoś przemknęliśmy się koło diabelskiej wyspy. Zaraz po tym wyspa zniknęła. Poprzedniego dnia, gdy się do niej zbliżaliśmy była widoczna cały dzień z 45 mil. Gdy została za rufą, nie było jej widać już rano w odległości kilkunastu mil. Okryła się chmurami i zniknęła nam z oczu.

Passatu nadal nie ma, trochę wieje a potem ustaje. Silnik. Jak nie znajdziemy passatu zużyjemy paliwo a jeszcze musimy przejść równik. No i zapasy się nam kończą.

W nocy wyszedłem spać na pokład, księżyc był w pełni. Bolała mnie głowa, duszno było pod pokładem. Pomyślałem sobie, że wszystko idzie dobrze, że w sumie nieźle się układa z tą podróżą, życiem i w ogóle. I że następna pełnia albo już pod Lizboną albo w Lizbonie i szkoda się kisić pod pokładem. Położyłem się w kokpicie, nakryłem kocem i spałem, ból głowy minął.

Potem zaczęło mżyć i poszedłem do koi. I śnił mi się sen w którym znowu przydarzały mi się same nieszczęścia. Moja chora głowa przerobiła zadowolenie na nieszczęście.

Dzień 27 i 28 - Dwa dni błękitu, słońca i leżenia w kokpicie. Czas mija szybko. Wachta, posiłek, leżakowanie, zachód słońca, wieczór, noc.

Był to weekend wielkiej, majowej pełni Księżyca, który jednocześnie był najbliżej Ziemii.

 

Atlantyk - tydzień III

Dzień 15 - Przekroczyliśmy czterdziesty równoleżnik, przekroczyliśmy też trzydziesty dziewiąty. Lecimy prosto na północ aby uciec przed sztormem, który ma być jutro po południu.

Wczoraj była bardzo męcząca fala z boku. Gorzej niż sztorm. Taka fala trzęsie co chwila jachtem, wywracając wszystko, wylewając, rzucając ludźmi, utrudniając poruszanie się a nawet sen. O ile w przechyle można spać to, gdy ciało przelewa się w koi z lewej na prawą organizm zaciska odruchowo mięśnie i szywnieje. To samo, gdy się siedzi. Bardzo męczące. Jak wszystko tutaj. Każda drobna czyność, jak stanie na podłodze przy sterze wymaga tu wysiłku.

Dziś płynie się dużo lepiej. Wczoraj z trudem stałem przy sterze, byłem słaby. Na szczęście Marcin przesterował sporą część nocnej wachty. Dziś palec mniej spuchnięty, mniej boli, mogę chodzić. Jest dużo lepiej. Nastrój dobry, odeszły ponure myśli. Może to nie podagra ale mocno uderzyłem w coś? Nic takiego nie pamiętam, poza tym noszę buty ale tu co chwila o coś się uderzam.

Na śniadanie dostałem Marka mleko do płatków, jajecznicę, grzanki i herbatę. Porządne śniadanie. Moje fochy dały efekt. Od poniedziałku tydzień dobrze się zaczął.

Jesteśmy blisko waypointa (35S) i mamy wyznaczony nowy gdzieś na wysokości (10S) północnej Brazylii i północnej Angoli. Jutro po południu miną dwa tygodnie od wyjścia z Puerto Williams. Falklandy i Ziemia Ognista daleko w tyle. Ale jeszcze wiele przed nami. Pociesza mnie, że wpłyniemy w strefy ciepłe.

Przede mną jeszcze wiele tygodni żeglugi, która nie sprawia mi prawdę mówiąc specjalnej przyjemności. Wachty długie i nudne, trzymanie steru, jedzenie, spanie, trochę czytania. Nic ciekawego. Męcząca monotonia bez szansy ucieczki, nie ma wolnych weekendów. Mało ze sobą rozmawiamy, mało nas łączy. Za dużo myślę o swoim życiu.

Dzień 16 - Żeglarski dzień. Wysoka fala, silne szkwały, pogoda zmienna. Z jednej strony nieba błękit i słońce, z drugiej szaro i czarno oraz nadciąga kolejny szkwał. Morze ma wszystkie kolory ale głównie granatowy i stalowy.

Sterowanie trudne ale daje dużo radości. Najwięcej widzieliśmy na liczniku 13 węzłów (to przekłamanie) a jedziemy osiem na godzinę i to mimo mocnego zrefowania. Przejechaliśmy 37 równoleżnik i uciekamy przed sztormem na północ. Na półkuli północnej to szerokość San Francisko, Richmond, wybrzeża Algarve, południowej Sycylii oraz Koreii Południowej.

Nastrój dobry, czytałem książkę. Opuchlizna schodzi z palca.

Dzień 17 - Noc dziwna. Zrefowani czekaliśmy na uderzenia sztormu ale udało nam się uciec poza jego centrum. Było zmiennie, raz zrefowana Selma stawała w miejscu, raz pędziła osiem węzłów w porywach szkwału. Raz przez dziury w chmurach prześwitywał księżyc i Wenus, innym razem siekło lodowatym deszczem. Cisza i ciemność w sterówce oraz fala oszukiwały zmysły. Słuchałem sobie głośno Soul of Things.

A dzień wstał bardzo przyjemny, ostatnie szkwały, ostatnie fale ale poza tym słońce i ładny ocean. Przed zmrokiem ujrzeliśmy statek, pierwszy raz od dwóch tygodni, nie jesteśmy sami na wodzie. Dziwne.

Dziś przekroczyliśmy 35 stopień i dwa tysiące mil od wyruszenia. Wyrzuciliśmy sporo zgniłego jedzenia. Psuje się więcej niż możemy zjeść, niestety.

No dobrze. Dosyć pisania o milach, falach i gwiazdach. Gwiazdy, fale, wiatr i wachty są tu codziennie.

Marek miał dziś imieniny i przygotował kolację. Dwie sałatki i smażony ser. Bardzo się starał ale to co zrobił nie nadawało się do jedzenia. Marek jest poczciwym przeżuwaczem, starszym ode mnie o dziesięć lat ale żonatym, przez co wygląda na starszego o dwadzieścia lat i jak wielu udomowionych meżczyzn umie co najwyżej przyrządzić parówki. Spokojny, miły, grzeczny do przesady. Nie łapie moich uszczypliwości i nie potrafi się odgryźć.

Z jednej strony denerwuje mnie bo w sumie nie jest dużo starszy a tak bardzo zdziadziały i przez to nie pasuje. Z drugiej, w kimś kto idzie na morze i dwa miesiące płynie przez Atlantyk jest pewnie w nim coś więcej niż w tych co tego nie robią. Marek ma jeszcze trudniej ode mnie bo i zdrowie gorsze, więc trudniej znośić niewygody i przez różnicę wieku nadaje na innych falach niż reszta załogi. Straszny piernik z niego.

To jest argument za tym aby podróżować teraz ile się da - za kilka lat ani nie będę mógł znieść fizycznych wyzwań i niedogodności ani nie będę pasował do miejsc, takich jak to.

Nie wiem, jak on się tu znalazł na tym rejsie ale to do dla mnie jest etapem podróży bez dostępu do fejsbuka dla Marka jest Wielką Podróżą. Na Selmie mamy telefon satelitarny przez który przychodzą SMS-y i przy pomocy modemu Troll odbiera mejle z pogodą oraz wrzuca relacje. Marek pisze co dnia sentymentalne opowieści, w których rozczula się nad urokami oceanu i żeglugi. W odpowiedzi dostaje SMS-y od znajomych śledzących jego odyseję.

Dziś z okazji imienin przyszło do Marka wyjątkowo dużo SMS-ów. Z jednej strony korci mnie to do kpin i złośliwości a z drugiej trochę zazdroszczę. Do mnie nikt nie napisał od początku podróży.

Dzień 19 - Książek mamy cała bibliotekę, nie tylko tych fizycznych ale przede wszystkim elektronicznych. Na moim iPadzie i na e-booku Trolla są ich tysiące, tyle co w dobrej bibliotece od Lema do Bułhakowa. Marcin czyta, kiedy tylko może, ja często, Troll też.

Czytałem dziś sobie fragmenty Czarnoksiężnika z Archipelagu. Nie wiem czemu prześladowała mnie scena pościgu Geda za cieniem, wielodniowej wyprawie przez przez bezmiar Morza Otwartego i pojedynku na lądzie powstałym nad otchłanią oceanu :

nazywając cień swojej Śmierci swoim własnym imieniem, uczynił siebie całością: człowiekiem, który znając swoje całe prawdziwe ja, nie może zostać wykorzystany ani zawładnięty przez żadną inną moc i kto przeżywa swoje życie w imię życia.

Dobrze się tu czuję (poza monotonią i zmęczeniem wachtami). Schudłem, bo nie ma jak się objadać a wszystko, każda czynność wymaga wysiłku mięśni aby pokonać bujanie i przechył. Nawet aby leżeć w sterówce na ławeczce muszę mocno zapierać się nogami i usztywniać oraz rozluźniać mięśnie. I jakoś to niespokojne morze z groźnymi falami dobrze na mnie działa.

Dziś znów marne śniadanie, nic poza mlekiem. Marcin sam zaczął robić grzanki i pokroił pomidory. W ramach retorsji na obiad zrobiłem pesto z torebki. Miny mieli nietęgie, przyzwyczajeni do gotowanej przeze mnie pomidorowej i duszonej wołowiny. Ale po pierwsze wołowina już się popsuła i poszła za burtę, po drugie buja.

O ile jednak pesto z Ligurii składa się w 90 proc. z orzeszków pini to pesto z argentyńskiego dyskontu to głównie suszone zioła. Dieta. W końcu przyjechali tu po przygodę a nie aby objadać się argentyńską wołowiną. Ja za to nie musiałem tkwić pod pokładem gotując.

Aha, mamy sztorm mały. Przelecieliśmy dziś przed południem przez oko niżu, ciśnienie w 45 minut spadło o cztery hPa i wzrosło ponownie. Wiało do 10B, fala ogromna, fajna zabawa. Teraz osłabło do 6-7B ale fale nadal ogromne.

Wczoraj była plaża, morze się uspokoiło, nie było fali, wiatru (szliśmy na silniku) i ciepło. Nie ma upału bo chmury i szaro i pada ale to pierwszy taki dzień, gdy siedzieliśmy dużo w kokpicie. Wszyscy już nosimy szorty i t-shirty, polary i wełniane skarpety poszły w odstawkę. Do zwrotnika już tylko jakieś cztery dni.

Dzień 20 - Ocean gładki i granatowy, chmurki pierzaste i oświetlone zachodzącym słońcem, chłodny ale nie zimny wiatr leniwie popycha Selmę do przodu. Większość dnia upłyneła w kokpicie na nicnierobeniu i patrzeniu w dal, na ocean, na niebo. Bardzo przyjemne zajęcie, żadnych zmartwień. Mam przeczucie, że właśnie zaczyna się najlepsza część rejsu.

Jest ciepło i spokojnie, więc humory lepsze, drobne zatargi poszły w zapomnienie. Oglądamy Piratów z Karaibów i jak dobrze rozumiemy tę scenę, gdy Jack Sparrow obejmuje czule ster Czarnej Perły i mówi do niej:

- Bring me that horizon!

Dziwna z nas zgraja. Marcin rok temu rzucił pracę w audycie w Belgii i objechał Amerykę Południową a wcześniej był i na Kubie i w Birmie i innych miejscach. Kurs nurkowania zrobił na Galapagos. Mówi, że zanim zrobi karierę chce zobaczyć świat. Rozmawiamy, kto gdzie był i co będziemy robić po powrocie. Żadnemu z nas nie wydaje się dziwny pomysł płynięcia tygodniami przez Atlantyk. Dla nas dziwnym pomysłem jest stanie godzinę w korku aby dotrzeć na dziewiątą do biura.

Dzień 21 - Bardzo miła niedziela. Na pokładzie, na płaskim morzu, w słońcu. Zmieniliśmy system wacht na jednoosobowe, krótsze. Nic nie robiłem poza dwiema godzinami wachty a czas zleciał niewiadomo kiedy. Muzyka, wylegiwanie się, robienie zdjęć chmurom.

W nocy i rano widzieliśmy statek, opuszczamy pustynię Południowego Atlantyku. Wiatr zdycha ale idziemy w kierunku passatów.

Wczoraj zrobiłem kapustę, która wszystkim smakowała. Dziś Marcin powtórzył według mojego przepisu. Kapusta się psuje, na kolację jemy ostatniego melona i awokado. Dziś wyrzuciliśmy za burtę cały spleśniały zapas chleba.

 

Atlantyk - tydzień II

Dzień 8 - Kto by pomyślał, że świat jest tak wielki? Płyniemy już ponad sześć dni całkiem sprawnie i zrobiliśmy dopiero osiemset mil. Do pierwszego punktu, który coś znaczy i gdzie ustawiliśmy waypoint zostało prawie 1300 mil a zatem jeszcze dziesięć dni.

Ten punkt to 34 stopnie S i 30 stopni W, na tej szerokości jest Urugwaj oraz południowy czubek Afryki a po drugiej stronie równoleżnika mniej, więcej Gibraltar, czyli prawie Lizbona. A zatem jest to w przybliżeniu jedna trzecia drogi, miejsce gdzie możemy liczyć na stałe, sprzyjające wiatry, gdzie jest ciepło i skąd nie wywieje nas na Ocean Indyjski. Daleko.

Ja liczę na osiągnięcie 43 stopnia, szerokości na której leży półwysep Valdez czyli mniej więcej początek Patagonii. Na razie dziś w nocy przekroczyliśmy 50S, czyli pożegnaliśmy wyjące pięćdziesiątki.

Jak sobie pomyślę, że jest szesnasty kwietnia i że za miesiąc też będę płynął po oceanie to wydaje mi się to nierealne. Od paru dni na oceanie nie ma nic tylko my i albatrosy.

Na razie idzie OK, wachty zlatują coraz szybciej, morze jest spokojne, słońce grzeje w dzień a gwiazdy świecą w nocy. Płynie się bez wysiłku. Przyzwyczaiłem się do rytmu dnia.

Wstajemy z Marcinem przed siódmą budzeni przez drugą wachtę. Ja nawet nie bardzo muszę się zrywać bo nie ma roboty przy żaglach a Marcin śpi na nocnych wachtach i steruje rano. Zjadam owsiankę i coś piję. Po jakimś czasie robię kawę z ekspresu i drugie śniadanie. Sterujemy na zmianę o ile trzeba sterować, czasem gadamy z Trollem, przeważnie czytamy.

Koło południa budzi się Marek, koło pierwszej kończy się nasza wachta a ja robię obiad - argentyńską wołowinę, pataty, paprykę duszoną, nim się zepsują. Jemy i idę się zdrzemnąć. Gdy wszyscy są na nogach w sterówce jest ścisk a na zewnątrz nawet, gdy świeci słońce jeszcze za zimno.

Pod pokładem jest koło dziesięciu stopni, więc muszę wleźć do śpiwora i z reguły szybko zasypiam. Budzę się koło siódmej, jem kolację i mam wachtę, to co rano tylko po ciemku. Ze sterówki niewiele widać, nie ma księżyca więc obserwuję instrumenty.

Kończę o pierwszej w nocy i szybko zasypiam. Śpię dobrze, budząc się tylko do łazienki. W śpiworze jest bardzo ciepło.

Dzień 9 - Wreszcie dzień żeglarski. Od rana tylko przebłyski słońca, ocean szary i stalowy, piękny. W południe rozwiało się do 25-30 węzłów, fale zrobiły się spore i ciężko było utrzymać kurs. Zrzuciliśmy bezana ale nadal ciężko, sterowanie wymaga wysiłku i szybkiej reakcji. Po południu wyszło słońce, fale nabrały niebieskich kolorów, są wielkie i piękne.

Kawał solidnej żeglugi dziś. Fala wdziera się na pokład, zalewa szyby sterówki. Lecimy szybko na północny zachód, jesteśmy na 47 równoleżniku. Właśnie minął tydzień od wyruszenia z Puerto Williams, zrobiliśmy 900 mil morskich.

Śniły mi się sny, źle spałem a potem miałem ponure myśli. Sprawy z odległej przeszłości, zastanawiam się nad bilansem życia i nad tym do czego wracam.

Dzień 10 - w nocy bardzo cieżkie sterowanie w baksztagu i na fali. Instrumenty wariowały przez falę, każdy pokazywał co innego, chwila nieuwagi groziła zwrotem lub przeostrzeniem. Nic nie było widać, miałem wrażenie, że jestem na karuzeli, która kręci się w jedną stronę.

Rano słońce, nadal baksztag ale już dużo łatwiej. Fala atlantycka, duża i długa. Dziś w dzień siedzieliśmy w słońcu w sterówce w t-shirtach. Wreszcie jest wyraźnie cieplej pod pokładem, w nocy rozpinałem mój ciepły śpiwór bo było mi za gorąco. Wcześniej zapinałem go pod szyję, pozostanie chwilę poza śpiworem na dole groziło zmarźnięciem.

Powietrze nadal chłodne, wiatr wieje do sterówki przy baksztagu ale jesteśmy już wyraźnie na północy, na poziomie Bordeaux w Europie, choć ciągle Patagonii w Argentynie. Do waypointa i ciepłych klimatów zostało tysiąc mil, drugie tyle co zrobiliśmy i kolejny tydzień żeglugi. Idziemy szybko.

Dzień 11 - Nic nie zapowiada słonecznych szerokości. Dziś szaro, padało. W nocy lecieliśmy, jak bez refowania bajdewindem osiem węzłów i więcej. Wiatr wył, jak oszalały, zimno wdzierało się przez otwarte drzwi sterówki. Selma waliła o fale i wypadała z kursu. Trudne sterowanie aby utrzymać się na kursie, szalały instrumenty, bolała głowa, człowiek oszołomiony tym wiatrem i hałasem, pochyleniem pokładu i brakiem punktu odniesienia.

Rano trzeba było wyjść w deszcz aby się zarefować. Wreszcie coś się dzieje. Towarzyszą nam stada drobnych ptaków, zawsze coś koło nas lata ale tym razem były to gigantyczne stada. Potem zrobiło się spokojniej, odpoczywamy po ostatniej dobie, mniej żagla ale stasznie rzuca nami na boki. Zrobiłem mnóstwo omletów dla wszystkich.

W mojej trumiennej koi, opierając się o deskę sztormową, na wachtach nocnych, gdy wszyscy śpią myślę o moim życiu. Przypominają mi się detale, czasem z odległej przeszłości, które dawno temu uciekły w zakamarki pamięci. Teraz je wyciągam, dopasowuję do innych i oglądam w nowym świetle. Wcale tego nie planowałem ale mam czas aby przyjrzeć się życiu i je podsumować. A jak nie to, to czytam lub myślę o tym co po powrocie.

Dzień 12 - Wiatr dziko wyje. Jak w jakiejś scenie z Władcy Pierścieni. Bardzo dramatycznie.

Zarefowani czekamy na sztorm. Na razie go nie ma ale prognoza każe go oczekiwać. Mimo to wachta minęła spokojnie. To ostatnia szansa aby czterdziestki pokazały co potrafią. Już prawie 41S, minęliśmy wysokość Płw. Valdez., do waypointu 700 mil. Jest coraz cieplej w dzień i w nocy. Wietrznie, zimne powietrze ale nie marźniemy już, na wachtę ubieramy się lekko.

Dzień 13 - Zły dzień. Od rana napuchł palec u nogi (dna moczanowa?) co utrudnia głównie stanie prz sterze. Boli. Wściekły i zły, głównie na Marka z powodu śniadania a właściwie jego braku okazuję humory i nie robię obiadu.

Minęło dopiero półtora tygodnia a ja ma dosyć tej ciasnej, niewygodnej, ciasnej przestrzeni życiowej, obowiązków jakimi są wachty i braku możliwości ucieczki. Tylko woda i żeglowanie, nie zawsze wygodne bo albo zimno albo fala albo trzeba dużo sterować.

No a wieczorem była afera bo zrobiłem sałatkę z tuńczykiem a Marek jest śmiertelnie uczulony na ryby. Podobno. Troll wszystko pozmywał dokładnie ale atmosfera się popsuła.

Moja stopa po południu nie mieści się w bucie ani w walonkach od kalosza. Spuchnięty i bolesny przegub palca. Trudno wejść do sterówki, trudno ustać. To chyba rzeczywiście podagra a skoro tak to czemu? Podagra przychodzi po obfitym, zakrapianym wieczorze, wczoraj tylko kolacja i to skromna.

Czy miało to związek z tym intensywnym lataniem do toalety od lutego? Czy to kolejny figiel mojego raka? Tego nie mam szans się tu dowiedzieć ale w Warszawie. Znowu mam myśli, że szybko umrę. Ponure. Nie chcę już na nic być chorym.

Dzień 14 - Dzień mieszany. Palec u nogi bardzo boli, poruszam się z trudem. Nie mogę założyć buta. Stoję przy sterze i nie narzekam ale nie mam na nic siły, czytanie, gotowanie. Mimo to robię obiad.

W nocy wiatr ucichł, przez kilka godzin flauta. Rano się rozwiało, deszcze, potem słońce, mocne szkwały, tęcza. Na jednej stronie nieba czarno i szaro, na drugiej błękitnie. Sterowałem trochę z zewnątrz w słońcu, potem przywiało, przyszedł deszcz, chłopaki zrzucali grota. A pod koniec wachty zaczęły się bardzo silne szkwały, trudno było utrzymać ster. Refowaliśmy genuę.

To już koniec czterdziestek. Coraz mocniejsze słońce, choć powietrze chłodne to nie zimne. Wieje mocno.

Myślę dużo o J. i o tym, jak mnie porzuciła, gdy tonąłem i potrzebowałem pomocy. O innych rzeczch, które mi się w życiu nie udały i na które jest za późno. Nie mam dobrego nastroju.

Brakuje mi Azji - ciepła, lekkości i łatwego poznawania ludzi. Żeglowanie to jednak ponad moje siły i psychiczne i fizyczne obecnie. Kto mógł pomyśleć o tej historii z tym palcem?

Nie lubię zamknięcia, izolacji, niewygody, kiepskiego jedzenia. No i już jednak nie nadaję się do tego zdrowotnie. Ale ocena piękny. Nie chcę robić z tego gehenny, więc postanawiam jakoś nie popadać z podły nastrój. Przeważnie bez skutku.

 

Atlantyk - tydzień I

Dzień 2 - stoimy w Puerto Williams przygotowując Selmę. Jest cicho, nie wieje w tej zatoce. Wyjdziemy wieczorem, ma wiać do 30 węzłów. Źle się czuję, w nocy wstawałem cały czas sikać za burtę. Albo mam chore nerki i ciągnie się to za mną od Tajlandii albo wracają objawy raka. Piję, sikam, niemal tak jak przed operacją. Czy znowu mam wysoki parathormon? I czy to znaczy, że zamiast niegroźnego raka tarczycy mam nieuleczalnego raka przytarczyc? Nie wiem jak jest ale dręczy mnie to.

Nie jestem w formie psychicznej do tego rejsu. Niewygodne warunki, ciasna przestrzeń, obcy ludzie, ryczące czterdziestki, zimmo. To nie będzie rejs dla przyjemności, przynajmniej na początku. Obawiam się tego wszystkiego. Rejsy na prawdziwym morzu zawsze są męczące ze względu na brak snu, zimno, falę, złe jedzenie i trudne warunki na jachcie. Mój najdłuższy skok na morzu to kilka dni a teraz będą to całe tygodnie. Ta niepewność tego, co będzie i niepokój o zdrowie podkopuje moją psychikę, dołuje mnie.

Wczoraj szliśmy tylko cztery godziny przez kanał Beagle z Ushuaia ale zmarzłem. A nie wiało ani nie było zimno. Nie mam kaleson z polaru, nie było ich w paczce przywiezionej przez Marka a byłem pewien, że je spakowałem. Kupiłbym coś w Ushuaia a teraz już za późno. Boję się marźnięcia na wachcie.

Dzień 3 - Płyniemy, zrobiliśmy już ponad 120 mil. Widać jeszcze po lewej wyspę Stanów ale kontynent został za nami. Jeszcze trochę i wyjdziemy na otwarty ocean.

Wachty nocna i dzienna minęły spokojnie. Nie padało, było ciepło, za dnia sterowaliśmy ze sterówki. Wiało sporo, jechaliśmy do sześciu węzłów na naszych wachtach, na kliwrze. W południe zdechło, weszliśmy w miejsce dziwnej fali, silnej ale bez kierunku, w miejscu gdzie łączy się kilka zlewisk. Postawiliśmy genuę i grota. Ma wiać do 30 węzłów.

Zrobiłem obiad - mięso z batatami, drzemałem po obiedzie. Sikam często ale nie czuję się chory. Nie zmokłem. Niestety fala jest za duża aby sikać z burty, muszę korzystać z łazienki jachtowej. Nie znoszę tych jachtowch ubikacji, dla mnie to najgorsza część żeglarstwa. Buja, załatwiasz się w przechyle, trzeba podetrzeć tyłek, trzeba wypompować zawartość. Okropne.

Dzień 4 - Wszystko wymaga wysiłku przy fali i kołysaniu. Stanie przy sterze, siedzenie, ubieranie się na wachtę, wchodzenie do koi przez sztormdechę.

Dziś ładny dzień, słońce, mniejsze fale, wiatr pełny. Lecimy na kliwrze i genui do siedmiu węzłów. W nocy lub rano miniemy lewą burtą Falklandy. Wspinamy się na północ, gdzie ciepło. Ale na razie nie ma arktycznego powietrza, wiatru nie czuć bo mamy go w plecy. No i sterujemy ze środka.

Marcin choruje i jest słaby fizycznie i psychicznie. Wachtę w nocy pełniłem z Trollem na zmianę, Marcin spał w mesie. Godzinę stałem na zewnątrz podczas zrzucania grota a potem sterowałem ze środka. Fala wysoka i szarpiąca przeszkadzała ale na szczęście był księżyc i gwiazdy. Nie przejmowałem się kursem tylko ustawiałem Selmę do fali widocznych w łunie księżyca.

Rano Marcin znów za słaby, usiłowałem go spionizować ale udało się to koło dziesiątej dopiero. Stałem za sterem ponad dwie godziny w jednym rzucie (wachty mamy po sześć godzin). Na szczęście świeci jasne słońce i fala spokojniejsza. Łatwiej się steruje.

Gotuję obiady, przeważnie argentyńskie mięso póki świeże. Dobrze się czuję, odeszły różne niepokoje. Nie jestem najsłabszym ogniwem.

Dzień 5 - Bardzo przyjemny dzień. Co prawda jest pochmurno, kropi i jest wyraźnie chłodniej niż było wcześniej. Pod pokładem naprawdę zimno ale w sterówce przyjemnie. Fala niewielka, przechył też. Wiatr słabszy.

Za to Selma w bajdewindzie na wszystkich żaglach i z postawionym bezanem płynie dziś sama, bez dotykania steru. Trzeba tylko patrzeć aby nie podostrzyła za bardzo i nie zrobiła zwrotu.

Wiatr pcha nas na wschód, na ocean. Jesteśmy ciągle nieco poniżej Falklandów.

Wachta ze sterówki znowu lekka, mija szybko. Nawet nie chce nam się budzić zmienników. Wszyscy w dobrych humorach. Ugotowałem na obiad mięso zapiekane z ziemniakami oraz rosół na argentyńskiej wołowinie. Mięsu by dobrze zrobiło półgodziny dłużej w piekarniku ale rosół ekstra.

Wieczorem wiatr zdechł, ocean zrobił się jak spokojne jezioro, bez śladu fali. Na niebie gwiazdy, tysiące gwiazd, jesteśmy sami na ogromnym oceanie. Idziemy na silniku.

Choć to nie moja wachta zrobiłem wieczorem omlety z bananem. Banany nam się psują. Nastroje dobre, rozmowy w mesie przy yerba mate.

Dzień 6 - Znowu przyjemny dzień. Czytanie książek na wachcie. Rano, gdy wstałem piękne słońce a po pół godziny, jak w filmie wpłyneliśmy w ścianę gęstej mgły. Selma samosterowała sobą na bezanie i w miarę, jak się rozwiewało szła coraz szybciej.

Czytam "Think Complexity", "Think CS in Python" i "Physical Modelling in Matlab" i śmieję się czytając. Wszystkie na raz bo to trochę powiązane. Nie ma zresztą żadnego powodu aby właśnie je czytać ale na tym polega frajda. To dobrze napisane książki.

To takie przyjemne i mój umysł z taką radością wchłania tę wiedzę. Po czasach choroby, gdy moja percepcja była ograniczona, po walce z różnymi problemami życiowymi, po zamieszaniu w podróży wreszcie czas na czytanie tego co lubię, przyswajanie bezużytecznej wiedzy. Mnóstwo czasu, jak się wydaje. Bez netu, facebooka, telewizji, przyziemnych problemów.

Jest mi bardzo ciepło w śpiworze, to była dobra inwestycja bo pod pokładem jest jakieś dwanaście stopni. Nie marznę, bo wachty pełnimy w sterówce. Mimo to latam do łazienki i piję. Ciekawe, czy to parathormon? Czy znowu mam raka? Jakoś nie martwi mnie, że umrę ale myślę o tym codzień.

Jeszcze bardzo daleko do miejsc, gdzie ciepło, około 1500 mil morskich abyśmy doszli na wysokość Urugwaju, znacznie więcej do zwrotnika. Dopiero tam będzie ciepło. Na razie płynąc szybko zrobiliśmy 500 mil w cztery dni. A zatem jeszcze ze dwa tygodnie i choć na razie żegluga jest łatwa nie będzie tak cały czas.

Są gwiazdy, jest piękny ocean, wschody i zachody, mgły, chmury, świecące jamochłony. Ale na razie mało wychodzimy ze sterówki.

Dzień 7 - krótki dzień. Od rana słońce, bezchmurne niebo, słaba fala. Wiatr z baksztagu, więc trzeba pilnować steru ale to jedna niedogodność. Słońce nagrzało sterówkę do ponad dwudziestu stopni, zdjąłem kombinezon i polar. Ale pod pokładem wciąż zimno i zimne powietrze. Czytałem. Szybko minął dzień.

Ocean taki bez kresu i pofalowany. Teraz czarna noc i gwiazdy. Zostawiliśmy Falklandy daleko za rufą i jesteśmy bardzo blisko, o kilka mil od przekrocznia granicy pięćdziesiątek, południowej i zachodniej. Bliżej do równika i ciepła ale nadal bardzo daleko do ciepłych regionów. Zrobiliśmy niecałe 700 mil.

Czas przestaje mieć znaczenie, dni są podobne jedne do drugich. Świadomość, że jutro nie będziemy dużo bliżej celu niż dziś ani nawet bliżej jakiegoś istotnego punktu. Nie można oczekiwać przełomu w podróży. Pustka, na oceanie nie ma nikogo poza nami. Nic tu nie pływa. Nie ma internetu, kontaktu ze światem, pozostają książki.