niedziela, 10 czerwca 2012

Atlantyk - tydzień II

Dzień 8 - Kto by pomyślał, że świat jest tak wielki? Płyniemy już ponad sześć dni całkiem sprawnie i zrobiliśmy dopiero osiemset mil. Do pierwszego punktu, który coś znaczy i gdzie ustawiliśmy waypoint zostało prawie 1300 mil a zatem jeszcze dziesięć dni.

Ten punkt to 34 stopnie S i 30 stopni W, na tej szerokości jest Urugwaj oraz południowy czubek Afryki a po drugiej stronie równoleżnika mniej, więcej Gibraltar, czyli prawie Lizbona. A zatem jest to w przybliżeniu jedna trzecia drogi, miejsce gdzie możemy liczyć na stałe, sprzyjające wiatry, gdzie jest ciepło i skąd nie wywieje nas na Ocean Indyjski. Daleko.

Ja liczę na osiągnięcie 43 stopnia, szerokości na której leży półwysep Valdez czyli mniej więcej początek Patagonii. Na razie dziś w nocy przekroczyliśmy 50S, czyli pożegnaliśmy wyjące pięćdziesiątki.

Jak sobie pomyślę, że jest szesnasty kwietnia i że za miesiąc też będę płynął po oceanie to wydaje mi się to nierealne. Od paru dni na oceanie nie ma nic tylko my i albatrosy.

Na razie idzie OK, wachty zlatują coraz szybciej, morze jest spokojne, słońce grzeje w dzień a gwiazdy świecą w nocy. Płynie się bez wysiłku. Przyzwyczaiłem się do rytmu dnia.

Wstajemy z Marcinem przed siódmą budzeni przez drugą wachtę. Ja nawet nie bardzo muszę się zrywać bo nie ma roboty przy żaglach a Marcin śpi na nocnych wachtach i steruje rano. Zjadam owsiankę i coś piję. Po jakimś czasie robię kawę z ekspresu i drugie śniadanie. Sterujemy na zmianę o ile trzeba sterować, czasem gadamy z Trollem, przeważnie czytamy.

Koło południa budzi się Marek, koło pierwszej kończy się nasza wachta a ja robię obiad - argentyńską wołowinę, pataty, paprykę duszoną, nim się zepsują. Jemy i idę się zdrzemnąć. Gdy wszyscy są na nogach w sterówce jest ścisk a na zewnątrz nawet, gdy świeci słońce jeszcze za zimno.

Pod pokładem jest koło dziesięciu stopni, więc muszę wleźć do śpiwora i z reguły szybko zasypiam. Budzę się koło siódmej, jem kolację i mam wachtę, to co rano tylko po ciemku. Ze sterówki niewiele widać, nie ma księżyca więc obserwuję instrumenty.

Kończę o pierwszej w nocy i szybko zasypiam. Śpię dobrze, budząc się tylko do łazienki. W śpiworze jest bardzo ciepło.

Dzień 9 - Wreszcie dzień żeglarski. Od rana tylko przebłyski słońca, ocean szary i stalowy, piękny. W południe rozwiało się do 25-30 węzłów, fale zrobiły się spore i ciężko było utrzymać kurs. Zrzuciliśmy bezana ale nadal ciężko, sterowanie wymaga wysiłku i szybkiej reakcji. Po południu wyszło słońce, fale nabrały niebieskich kolorów, są wielkie i piękne.

Kawał solidnej żeglugi dziś. Fala wdziera się na pokład, zalewa szyby sterówki. Lecimy szybko na północny zachód, jesteśmy na 47 równoleżniku. Właśnie minął tydzień od wyruszenia z Puerto Williams, zrobiliśmy 900 mil morskich.

Śniły mi się sny, źle spałem a potem miałem ponure myśli. Sprawy z odległej przeszłości, zastanawiam się nad bilansem życia i nad tym do czego wracam.

Dzień 10 - w nocy bardzo cieżkie sterowanie w baksztagu i na fali. Instrumenty wariowały przez falę, każdy pokazywał co innego, chwila nieuwagi groziła zwrotem lub przeostrzeniem. Nic nie było widać, miałem wrażenie, że jestem na karuzeli, która kręci się w jedną stronę.

Rano słońce, nadal baksztag ale już dużo łatwiej. Fala atlantycka, duża i długa. Dziś w dzień siedzieliśmy w słońcu w sterówce w t-shirtach. Wreszcie jest wyraźnie cieplej pod pokładem, w nocy rozpinałem mój ciepły śpiwór bo było mi za gorąco. Wcześniej zapinałem go pod szyję, pozostanie chwilę poza śpiworem na dole groziło zmarźnięciem.

Powietrze nadal chłodne, wiatr wieje do sterówki przy baksztagu ale jesteśmy już wyraźnie na północy, na poziomie Bordeaux w Europie, choć ciągle Patagonii w Argentynie. Do waypointa i ciepłych klimatów zostało tysiąc mil, drugie tyle co zrobiliśmy i kolejny tydzień żeglugi. Idziemy szybko.

Dzień 11 - Nic nie zapowiada słonecznych szerokości. Dziś szaro, padało. W nocy lecieliśmy, jak bez refowania bajdewindem osiem węzłów i więcej. Wiatr wył, jak oszalały, zimno wdzierało się przez otwarte drzwi sterówki. Selma waliła o fale i wypadała z kursu. Trudne sterowanie aby utrzymać się na kursie, szalały instrumenty, bolała głowa, człowiek oszołomiony tym wiatrem i hałasem, pochyleniem pokładu i brakiem punktu odniesienia.

Rano trzeba było wyjść w deszcz aby się zarefować. Wreszcie coś się dzieje. Towarzyszą nam stada drobnych ptaków, zawsze coś koło nas lata ale tym razem były to gigantyczne stada. Potem zrobiło się spokojniej, odpoczywamy po ostatniej dobie, mniej żagla ale stasznie rzuca nami na boki. Zrobiłem mnóstwo omletów dla wszystkich.

W mojej trumiennej koi, opierając się o deskę sztormową, na wachtach nocnych, gdy wszyscy śpią myślę o moim życiu. Przypominają mi się detale, czasem z odległej przeszłości, które dawno temu uciekły w zakamarki pamięci. Teraz je wyciągam, dopasowuję do innych i oglądam w nowym świetle. Wcale tego nie planowałem ale mam czas aby przyjrzeć się życiu i je podsumować. A jak nie to, to czytam lub myślę o tym co po powrocie.

Dzień 12 - Wiatr dziko wyje. Jak w jakiejś scenie z Władcy Pierścieni. Bardzo dramatycznie.

Zarefowani czekamy na sztorm. Na razie go nie ma ale prognoza każe go oczekiwać. Mimo to wachta minęła spokojnie. To ostatnia szansa aby czterdziestki pokazały co potrafią. Już prawie 41S, minęliśmy wysokość Płw. Valdez., do waypointu 700 mil. Jest coraz cieplej w dzień i w nocy. Wietrznie, zimne powietrze ale nie marźniemy już, na wachtę ubieramy się lekko.

Dzień 13 - Zły dzień. Od rana napuchł palec u nogi (dna moczanowa?) co utrudnia głównie stanie prz sterze. Boli. Wściekły i zły, głównie na Marka z powodu śniadania a właściwie jego braku okazuję humory i nie robię obiadu.

Minęło dopiero półtora tygodnia a ja ma dosyć tej ciasnej, niewygodnej, ciasnej przestrzeni życiowej, obowiązków jakimi są wachty i braku możliwości ucieczki. Tylko woda i żeglowanie, nie zawsze wygodne bo albo zimno albo fala albo trzeba dużo sterować.

No a wieczorem była afera bo zrobiłem sałatkę z tuńczykiem a Marek jest śmiertelnie uczulony na ryby. Podobno. Troll wszystko pozmywał dokładnie ale atmosfera się popsuła.

Moja stopa po południu nie mieści się w bucie ani w walonkach od kalosza. Spuchnięty i bolesny przegub palca. Trudno wejść do sterówki, trudno ustać. To chyba rzeczywiście podagra a skoro tak to czemu? Podagra przychodzi po obfitym, zakrapianym wieczorze, wczoraj tylko kolacja i to skromna.

Czy miało to związek z tym intensywnym lataniem do toalety od lutego? Czy to kolejny figiel mojego raka? Tego nie mam szans się tu dowiedzieć ale w Warszawie. Znowu mam myśli, że szybko umrę. Ponure. Nie chcę już na nic być chorym.

Dzień 14 - Dzień mieszany. Palec u nogi bardzo boli, poruszam się z trudem. Nie mogę założyć buta. Stoję przy sterze i nie narzekam ale nie mam na nic siły, czytanie, gotowanie. Mimo to robię obiad.

W nocy wiatr ucichł, przez kilka godzin flauta. Rano się rozwiało, deszcze, potem słońce, mocne szkwały, tęcza. Na jednej stronie nieba czarno i szaro, na drugiej błękitnie. Sterowałem trochę z zewnątrz w słońcu, potem przywiało, przyszedł deszcz, chłopaki zrzucali grota. A pod koniec wachty zaczęły się bardzo silne szkwały, trudno było utrzymać ster. Refowaliśmy genuę.

To już koniec czterdziestek. Coraz mocniejsze słońce, choć powietrze chłodne to nie zimne. Wieje mocno.

Myślę dużo o J. i o tym, jak mnie porzuciła, gdy tonąłem i potrzebowałem pomocy. O innych rzeczch, które mi się w życiu nie udały i na które jest za późno. Nie mam dobrego nastroju.

Brakuje mi Azji - ciepła, lekkości i łatwego poznawania ludzi. Żeglowanie to jednak ponad moje siły i psychiczne i fizyczne obecnie. Kto mógł pomyśleć o tej historii z tym palcem?

Nie lubię zamknięcia, izolacji, niewygody, kiepskiego jedzenia. No i już jednak nie nadaję się do tego zdrowotnie. Ale ocena piękny. Nie chcę robić z tego gehenny, więc postanawiam jakoś nie popadać z podły nastrój. Przeważnie bez skutku.