Pokazywanie postów oznaczonych etykietą rak. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą rak. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 26 września 2013

Cortona - Pulau Weh

Wiodłem życie pełne przyjemności, aż pewnego dnia powróciło stare pragnienie aby odwiedzić dalekie kraje i obce ludy, podróżować pomiędzy wyspami i z ciekawością oglądać rzeczy mi nieznane.

Przygody Sindbada Żeglarza

* * *

To była daleka podróż z leżaka w Toskanii aż tutaj. Pociąg ruszył ze stacyjki w Terontoli a ja patrzyłem przez okno i zastanawiałem się kiedy znowu zobaczę bar w Pergo, Cortonę i toskańskie krajobrazy.

W Rzymie było 26 stopni, słonecznie i ciepło. Pogodni ludzie nosili ciemne okulary i krótkie rękawy. W Warszawie autobus 148 wiózł mnie z lotniska na Grochów przez Ursynów, Stegny i Gocław. Było zimno, deszczowo, za oknem szare klocki bloków upstrzone reklamami, do autobusu wsiadali ludzie z zaciętymi twarzami pogrążeni we własnych myślach.

Sześć dni w szpitalu, czyli dobrze znana rutyna. Najpierw zastrzyki, które pomieszały mi w poziomie hormonów, potem mała dawka jodu promieniotwórczego i trzy dni w izolatce. To bardzo fajny szpital, czysto, miło, uprzejmie, jest wi-fi. Jedzenie jak zawsze fatalne ale wychodziłem na pizzę (gdy nie byłem w izolatce) oraz Dżoana przywoziła mi szarlotki. Miałem za to wyjątkowo niewygodne łóżko, skrzypiące i zapadnięte.

W izolatce nie ma wielu możliwości, można tylko albo stać w oknie albo siedzieć lub leżeć na łóżku. Pierwszy dzień głównie drzemałem. Czytałem książkę, głowa mi opadała i oczy się zamykały. Ale drugiego dnia po południu wróciły mi siły za to zaczął boleć kręgosłup i pośladki. Ile można leżeć na skrzypiącym łóżku z zapadniętym materacem? Musiałem leżeć na łóżku bo dni były chłodne i mogłem wytrzymać tylko przykryty kocem.

Pod koniec pobytu w szpitalu cała moja dobra forma nabyta w Toskanii ulotniła się. Kręgosłup i pośladki bolały, ścięgna pod kolanami poprzykurczały się. To oczywiście też wpływ zastrzyków z tyroksyny ale czułem się słaby, obolały i bez kondycji.

Wszystko to jednak zakończyło się dobrze. Scyntygrafia i USG nie wykazały żadnych śladów czegoś niepokojącego. Po dwóch latach od operacji przestałem żyć w cieniu raka. Cieszę się bardzo, bardziej niż to okazuję.

Ostatni dzień w Warszawie, ostatnie sprawy do załatwienia, ostatnie, improwizowane w pośpiechu spotkania z przyjaciółmi. Spray na komary, soczewki, kosmetyki. Zamówiona maska do nurkowania z optycznymi szkłami nie dotarła na czas. Telefon z nieznanego numeru - w sprawie biletu. Zmienił się port docelowy - w Medan zamknięto stare lotnisko i otwarto nowe - oczywiście, wiem o tym z internetu - wystawią mi bilet z nowym numerem.

Rano w niedzielę na Okęciu mój boarding pass nie chce wyjść z maszyny. Idę do ręcznej odprawy - wszystko się zgadza, numer biletu, jestem na liście, widać moje miejsce w samolocie ale "system" nie pozwala wydrukować moich boarding passów, nawet tylko pierwszego odcinka LOT-em do Paryża. Robi się nerwowo, samolot już za chwilę a mnie odsyłają od boarding desku do kasy i z powrotem. Nikt nie jest w stanie wydrukować mojego passu i nikt nie wie, jak to rozwiązać.

W końcu, w ostatniej chwili dostaję pass i pędzę do samolotu. W Paryżu odstałem znowu w kolejce do boardingu ale tam "system" działał i pass-y na kolejne dwa odcinki wydali mi bez mrugnięcia okiem. Luksusowy dwupiętrowy airbus Malaysian, dobre jedzenie, miła obsługa i mam szczęście bo w zapełnionym samolocie obok mnie dwa miejsca pozostały wolne, miałem trzy fotele tylko dla siebie. Mimo tego i mimo dobrego systemu rozrywki dwanaście godzin lotu jakoś się wlokło.

Przesiadka w Kuala Lumpur i po krótkim locie ląduję w Medan na Sumatrze. Wiza indonezyjska bez problemu, bagaż o dziwo też doleciał pomimo całego tego zamieszania. Oddycham z ulgą parnym, gorącym powietrzem.

Lotnisko nowiutkie i pachnące, czynne od kilku tygodni. Rozmachem znacznie przerasta Okęcie, razem z budową lotniska doprowadzono z miasta szybką kolej wybudowaną przez Koreańczyków.

Medan mi się nie spodobał. Hałaśliwie, brzydkie, zatłoczone azjatyckie miasto, parno, żadnych przyjaznych miejsc. Na dzień dobry rykszarz próbuje mnie oszukać żądając 40 dolarów za przejazd do hotelu. Zostawiłem żartownisia na środku ulicy ignorując jego wołania ale jakoś zniechęciłem do pozostania w tym mieście. Mimo pobytu w szpitalu a potem długiego lotu czułem się na siłach by jechać dalej.

Kupiłem sobie kartę SIM i kazałem kolejnemu rykszarzowu (ten był uczciwy i sympatyczny) zawieść mnie na miejsce, z którego odjeżdżają autobusy do Aceh na północy Sumatry. Zdążyłem tylko zjeść przy ulicy nasi goreng (kluski z sosem) i już siedziałem w autobusie do Banda Aceh.

Z Medan do Aceh jadą autobusy luksusowe bez przystanków (10h), autobusy pospieszne (12h) oraz ten którym ja jechałem - stary, trochę zdezelowany ale chętnie zabierający wszystkich po drodze. Przez pierwsze cztery godziny ciągle jechaliśmy przez przedmieścia Medan, jednopasmową drogą biegnącą przez gęsto zabudowany teren i zapełnioną ciężarówkami oraz skuterami. Potem trochę się rozluźniło i nasz autobus zaczął nawet wyprzedzać pojedyńcze ciężarówki.

Zasypiałem, budziłem się, sprawdzałem na Google Maps gdzie jesteśmy i znowu zasypiałem. Mijały godziny a my posuwaliśmy się naprzód bardzo powoli. Nie martwiłem się tym, z obliczeń wychodziło mi że zaraz zapadnie zmrok i wolałem dojechać do celu nad ranem niż w środku nocy. Autobus był zdezelowany ale bardzo przyjazny - fotele były wygodnie odchylone, miejsca na nogi dużo, klimatyzacja dmuchała bardzo dyskretnie zamiast zamrażać na kość, na oparciach foteli wisiały sprane koce na wypadek, gdyby zrobiło się zimno a lokalne muzyka była spokojna i niezbyt głośna. Podróżowałem już w znacznie gorszych warunkach. I o dziwo mimo godzin spędzonych w samolocie i autobusie nie czułem się wykończony.

W Banda Aceh byliśmy po czwartej nad ranem, dwie godziny przed świtem. Nie było sensu szukać hotelu. Rozsądek mówił aby poczekać na dworcu do świtu ale dałem się namówić i wciąść na becak. Jeżeli ktoś by mnie zapytał kiedy się boję to właśnie w takich sytuacjach, gdy nieznany człowiek na skuterze wiezie mnie nie wiadomo dokąd przez puste ulice wymarłego nocą miasta. Jedzie o wiele za szybko, wykonując gwałtowne manewry, kolanami przytrzymuje mój duży plecak i próbuje ze mną rozmawiać a ja z tyłu trzymam się uchwytu staram nie poddawać panice.

Wszystko dobrze się skończyło. Dojechaliśmy do wymarłej przystani promowej, poczekałem aż zrobiło się jasno, pojawili ludzie, wypiłem kawę i kupiłem bilet na pierwszy prom na Pulau Weh. Na promie drzemałem a po wyjściu z przystani znowu opadli mnie kierowcy becak. Wynegocjowałem dobrą cenę i wskoczyłem na tylne siodełko skutera. Po chwili tego żałowałem, myślałem że mamy przed sobą kawałek a okazało się że do Ipoih jest trzydzieści kilometrów przez całą wyspę i góry. Te szalone zakręty, strome zjazdy na których jechaliśmy o wiele za szybko.

W końcu skuter stanął, zapłaciłem a kierowca wskazał mi głową, gdzie mam dalej iść. Po 46 godzinach w drodze byłem na miejscu. Na wyspie Pulau Weh na północnym skraju Sumatry.

środa, 28 listopada 2012

WAW SGN 09/12/2012 11:35

Do szpitala poszedłem w dobrej formie. Kilka dni wcześniej przebiegłem bez wysiłku 11 km, regularnie chodzę na jogę i w ogóle czuję się w formie, jak nigdy. Byłem u endokrynolog, która patrzyła na moje TSH i entuzjastycznie tłumaczyła mi, że jestem zupełnie zdrowy.
Moje wcześniejsze gorsze samopoczucie i złe przeczucia odeszły gdzieś w cień. Ot po prostu kontrola, trochę opóźniona ze względu na moje podróże. Wedle wszelkich danych po operacji i jednorazowej dawce promieniowania nie powinno być już żadnych śladów po raku. Te badania to formalność, normalna procedura.
Szpital był ten sam ale pobyt w nim znacznie sympatyczniejszy. Ze względu na małą, diagnostyczną dawkę izotopu leżałem w izolatce ale nie sam tylko z Adamem, 70-letnim prawnikiem z którym dobrze się rozmawiało. Mieliśmy jasny, czysty pokój, szpitalne WiFi, telewizor, laptopa, tablet, rozmawialiśmy, czytaliśmy gazety i książki, komentowaliśmy wybory w Ameryce. Czas szybko leciał.
Cała ta procedura trwa, pierwszego dnia pobierają krew i dają zastrzyk na obniżenie TSH, drugiego też. Trzeciego dnia podają promieniotwórczy izotop jodu i potem nic się nie dzieje przez trzy dni. W ogóle mało się dzieje, nawet temperatury nie mierzą a jedynymi wydarzeniami są skromne, szpitalne posiłki. Na koniec robią scyntygrafię, za dwie godziny są wyniki i wypis.
Szóstego dnia przyszedł lekarz z wynikami i powiedział, że coś tam znaleźli i że będzie mi trzeba podać znowu pełną dawkę promieniowania. Wolne terminy są na luty i mogę się od razu zapisać. Więc się zapisałem.
Wróciłem do domu, popatrzyłem na szarość za oknem i zapadający wcześnie zmierzch i uznałem, że skoro już wiem co robię 14 lutego, to nie ma na co czekać. Akurat Aeroflot miał promocję, więc kupiłem sobie bilet do Sajgonu. Na dwa miesiące. Wracam w lutym tydzień w szpitalu a potem będę ze dwa-trzy tygodnie siedział w domu i dochodził do siebie po odstawieniu euthyroxu. A potem już będzie wiosna.
To takie łatwe. Wizę na trzy miesiące do Wietnamu dostałem od ręki. Malarone leży w lodówce. T-shirty, szorty i klapki tylko wrzucić do plecaka. Przewodniki Lonely Planet wgrałem na iPada w kilka minut. Z lotniska Tan Son Nhut trzeba dostać się do Dzielnicy 1, gdzie jest najwięcej hoteli. A potem wszystko potoczy się samo znanym trybem - upał, jedzenie na ulicy, autobus, towarzysze podróży, jakaś plaża i może nurkowanie. Delta Mekongu, Kambodża i dalej może Laos a potem znowu Wietnam. Nie trzeba planować na wyrost, wszystko samo się powoli potoczy.
Listopad jest ciepły ale szary i zmrok zapada zaraz po piętnastej. Po powrocie ze szpitala odechciało mi się wstawać przed siódmą na jogę albo aby biegać. Koło siódmej dzwoni budzik, biorę swoją tabletkę i śpię do dziewiątej albo dziesiątej albo jedenastej. Odechciało mi się bawić Matlabem i czytać o jakiś matematycznych zawiłościach. Przestałem bawić się gotowaniem i ograniczam śniadanie do dwóch kaw z mlekiem (o ile mam mleko bo nie chce mi się schodzić do sklepu) a na drugie śniadanie piję trzecią kawę.
Miałem depresję przez zbyt wiele lat aby nie wiedzieć co się ze mną dzieje. Potrzebuje słońca i pozytywnych bodźców. Zmieniającego się krajobrazu za oknem autobusu. Przyjaznej ciału temperatury powietrza.

Ship me somewheres east of Suez, where the best is like the worst,
Where there aren't no Ten Commandments an' a man can raise a thirst;
For the temple-bells are callin', an' it's there that I would be —
By the old Moulmein Pagoda, looking lazy at the sea;




sobota, 31 grudnia 2011

Menedżer hotelu

Wszystko w Indiach jest brudne albo hałaśliwe albo śmierdzące, ewentualnie jest kombinacją tych trzech czynników. Wczoraj stojąc przez pół godziny na bazarze postanowiliśmy policzyć przechodzące ładne dziewczyny i nie naliczyliśmy ani jednej. Dopiero dobę póżniej zgodziliśmy się, co do urody dziewczyny wsiadającej do pociągu do Delhi.

A może to nasz punkt odniesienia jest inny, nasze kanony piękna i porządku? Na dworcu obok nas siedziała para z dzieckiem, mająca porządne walizki i wyglądająca na wykształconą i sytuowaną. Dziewczynka rzuciła plastikowy kubek na peron a mama stanowczo kazała jej podnieść i wyrzucić na tory. Po peronie przeszedł nawet ktoś z miotłą ale pyłu i brudu nie ubyło.

Lena zauważyła, że duchowe doświadczenie Indii polega na tym, że nie ma sensu złościć się bałaganem dookoła bo i tak nic to nie zmieni a tylko sobie można zrobić krzywdę tą złością.

Zaskakuje mnie, jak szybko zaakceptowałem Indie. Patrzę na ten brud, śmieci walające się wszędzie, hałas, wilgotne i brzydkie pokoje hotelowe, zepsute powietrze tak, jakby nie dotyczyło to mnie. Wydawało mi się wcześniej, że będzie to trudne do wytrzymania a tymczasem okazuje się, że można w tych warunkach odpoczywać. Remek powtarzał:

- To są Indie, brudniejszego kraju nie ma. Zobaczysz te ich autostrady, pociągi i miasta - ale już przestał tak mówić widząc, że nie robi to na mnie wrażenia i że bawię się Indiami.

wtorek, 29 listopada 2011

Merkury

Byłem naiwny, wyobrażałem sobie, że po wyjściu ze szpitala zacznę brać euthyrox, szybko wrócę do formy i jedyne co mi pozostanie to przygotować się do wyjazdu. No owszem, będę promieniował więc muszę więcej czasu spędzać sam ale skoro i tak mieszkam sam to nie jest problemem.

Minął tydzień od wyjścia ze szpitala po a ja z każdym dniem czuję się gorzej zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Po pierwsze duszę się w nocy, więc źle śpię. Rano jestem niewyspany a przede wszystkim niedotleniony, więc żadna kawa nie pomaga budzą mnie dopiero pompki przy otwartym oknie. Pod drugie ciężko mi oddychać również w dzień, jestem zmęczony, nie mogę się skoncentrować, czuję się rozbity.

Psychicznie też nie najlepiej. Sprzedaję niepotrzebne rzeczy na Allegro i dziś po południu miałem zamiar skompletować sześć paczek, wpisać dane do systemu i zamówić kuriera. Miałem na to cały wieczór, mogłem sobie włączyć muzykę albo jakiś serial, miałem gotową kolację i nic lepszego do roboty. Wydaje się to banalnie proste a mnie to przerastało, nie mogłem się do tego zabrać, zabrało koło pięciu godzin i omal się nie popłakałem z rozpaczy.

A za dwa i pół tygodnia mam wsiąść w samolot, polecieć do Dehli, przesiąść się na samolot innej linii nie opuszczając strefy bez odprawy, wylądować w Kathmandu na wysokości 4 tys. m. n. p. m. A potem przeżyć w tym Nepalu ze dwa tygodnie. Ciekawe jak, skoro obecnie nie mogę złapać oddechu we własnym mieszkaniu na nizinie mazowieckiej?

środa, 23 listopada 2011

Nuda i cierpienie

Dunbar znowu leżał na wznak, bez ruchu, wpatrzony szklanym wzrokiem w sufit. Pracował nad przedłużeniem sobie życia. Osiągał to przez uprawianie nudy.
- Gotów jestem nawet przyznać, że w ten sposób życie wydaje się dłuższe...
- Jest dłuższe...
- Jest dłuższe... Jest dłuższe...? No dobrze, jest dłuższe gdy wypełniają je okresy nudy i cierpienia - zgodził się Clevinger niechętnie. - Ale komu zależy na takim życiu?
- Mnie - odpowiedział Dunbar.
- Dlaczego?
- A masz coś lepszego?

* * *

Trzy doby spędziłem w zamknięciu, leżąc na szpitalnym łóżku. Wybrałem pokój bez telewizora, nie wziąłem laptopa z mobilnym internetem ani iPada ani nawet gazet. Miałem ze sobą dwie książki – Terzaniego “Powiedział mi wróżbita” oraz Góralczyka “Złota ziemia roni łzy”. Przeczytałem obie.

O dziwo najbardziej dłużył mi się pierwszy dzień w zamknięciu, gdy najwięcej się działo. Koło 9:30 przewieźli moje rzeczy do izolatki a o 11:00 dostaliśmy kapsułki z jodem. Kapsułki podaje lekarz okutany w ołowiany fartuch a zaraz po moim przejściu przez drzwi rozterkotał się licznik Geigera. A potem już nic się nie dzieje – salowe zostawiają posiłki na korytarzu i pukają w drzwi, lekarze i pielęgniarki dyżurne raz na dobę wsuwając głowę pytają, czy dobrze się czuję.  Poza tymi wydarzeniami można robić co się chce w ramach swojego pokoju.

Mogłem czytać, mogłem wpatrywać się w sufit albo patrzeć, jak zapada zmrok za oknem. Mogłem otworzyć okno i patrzeć na pociągi albo w drugą stronę na opustoszały parking. Nie doznałem żadnej iluminacji ani nie przemyślałem swojego życia na nowo. Zgodnie z przewidywaniami siedzenie z własnymi myślami nie było łatwe bo myśli uparcie odpływały w kierunku mojej wewnętrznej pustki, która dopominała się o uwagę. Jednak zaglądanie w nią nie przekraczało pewnej granicy, po pierwszym dniu czas zaczął płynąć szybciej a ja więcej czytałem a mniej myślałem.

czwartek, 17 listopada 2011

Sekluzja

Zadzwoniłem wczoraj do ambasady Myanmar  w Brukseli i zapytalem o nasze o wizy.

- A jaki numer paszportu? – zapytała urzędniczka.

- To są dwa polskie paszporty, numer…

- Oczywiście pamiętam Pana. Ale przeczytałam we wniosku, że Pan jedzie dopiero w styczniu, więc nie śpieszyłam się z wystawianiem wizy.

- No tak ale kolega musi odebrać pazporty i wysłać je do Polski, a jeszcze muszę wystąpić o wizę indyjską i wietnamską.

- W takim razie zaraz wystawię wizy i w piątek można będzie odebrać paszporty.

Czyli może mamy wizy ale okaże się w piątek. Podobno z urzędnikami w Azji jest tak, że dobrze im się przypominać.

Jutro wcześnie rano idę do szpitala przyjąć dawkę promieniotwórczego jodu. Jeśłi potwierdzi się to, co wyczytałem to będę tam do poniedziałku, z tego trzy doby w całkowitej izolacji. Zamierzam odciąć się całkiem – iPhone poszedł do naprawy, laptopa ani iPada nie biorę ani też żadnego przenośnego internetu. Biorę dwie książki, małego, starego iPoda, którego właśnie ładuję muzyką (Tony Benett, Buddha Bar, Dinah Washington  etc.), prymitywny telefon na który mało kto dzwoni, bo prawie nikt nie zna jego numeru.

sobota, 5 listopada 2011

Kobiety są jak Grenlandia cz. IV

Przywieźliśmy chłopaków z kolonii i wieczorem całe mieszkanie wypełniło się zgiełkiem, kłótniami i chaosem. Trzeba odrabiać z Igorem lekcje, poczytać Filipowi, zagonić ich do spania. Szybko przypomnieli sobie o moim iPadzie i jeden chce budować miasto w SimCity a drugi rozbijać samochody w Need for Speed oraz zgodnie próbują namówić mnie na puszczenie kolejnej bajki przez YouTube. Jutro mamy iść na Les aventures de Tintin do kina - to był w swoim czasie mój ulubiony komiks - a potem jadę na lotnisko.

Maciek jest z jednej strony szczęśliwy bo się stęsknił za dziećmi a z drugiej strony trochę go ten chaos przerasta. Jego problem polega na tym, że wszystko usiłuje robić dobrze. W większości mu się to udaje bo jest zdolny i inteligentny - zawsze wprawia mnie w kompleksy fakt, że ma trzy fakultety, MBA a po opanowaniu francuskiego, jako już trzeciego języka uczy się teraz niemieckiego bo chce w Niemczech poszukać roboty. Jednak na codzień perfekcjonizm i wysokie standardy skutkują rozczarowaniami w zetknięciu z rzeczywistością.

Opowiadał mi na przykład z przejęciem, że po scysji w parku z właścicielem psa sprawdził i dowiedział się, że w Brukseli przepisy nie regulują obowiązków właścicieli psów w parkach. Zauważyłem też dziś, że Maciek prowadząc samochód zakłada, że inni kierowcy zachowają się racjonalnie albo nawet, że znają zasady ruchu.

Takie formalne podejście do rzeczywistości rodzi kłopoty - wczoraj wczytał się w umowę separacyjną i doczytał, że gdy dzieci jadą na wakacje w tygodniu jednego z rodziców to ten tydzień rodzicowi "przepada" a w dodatku właśnie ten rodzic ponosi odpowiedzialność, gdyby dzieciom coś się stało. Próbował to wytłumaczyć Ewie przez telefon, mówiąc że trzeba gdzieś, chyba na policję zgłosić fakt, że na kolonie odwiózł dzieci "niewłaściwy" rodzic. Co zakończyło się kolejną awanturą.

piątek, 21 października 2011

Rokowania są dobre

Byłem wczoraj u endokrynologa, tego samego, który zatruł mnie witaminą D. Ale to już przeszłość, błędna ocena sytuacji zdarza się każdemu. Tym razem było bardzo miło, pani endokrynolog zachwycała się moją blizną, wynikami badań, wynikami histopatologii. Wedle jej słów jestem już prawie zdrowy ale po kolei.

Poziom TSH mam bardzo niski, co oznacza nadczynność tarczycy ale przecież tarczycy już nie mam. Lekarze celowo utrzymują mnie w stanie nadczynności, bo zmniejsza to ryzyko rozwoju nowych ognisk raka. Wedle słów lekarki jestem na lekkim dopingu bo nadczynność to szybszy metabolizm. Ale jeszcze tylko tydzień.

Podczas operacji chirurg nie może wyzbierać wszystkich komórek rakowych co do jednej, więc one popłynęły sobie z krwią i usiłują się zaczepić w moim organizmie. Na szczęście komórki te pochodzą z tarczycy, więc zachowują zdolność do wychwytywania jodu. W połowie listopada idę znów do szpitala, wówczas podadzą mi jod radioaktywny, który ma zabić komórki rakowe. Posiedzę parę dni w szpitalu a potem w domu bo będę napromieniowany i to powinien być koniec leczenia.

wtorek, 18 października 2011

Pieniądze i uczucia

Spotkałem się z J., oddała mi pieniądze. To dobrze, bo nie muszę się tym martwić na jakiś czas. Ale było to emocjonalne spotkanie.

Zaczęła od tego, że zrobiła złośliwą uwagę pod adresem Czarka, że został moim opiekunem. To prawda, Czarek dzwoni pytając jak się czuję, co się ze mną dzieje, udziela rad. Jest moim najbliższym przyjacielem i widać, że przejmuje się moją sytuacją. Nie rozumiem tylko, jaki można z tego czynić zarzut?

Czarek i Marianna naprawdę bardzo byli dla mnie dobrzy i jestem im bardzo wdzięczny za to, że szczerze się martwili tym co się działo. Wiele innych osób - również takich, z którymi nie miałem bliskiego kontaktu - pisało SMS-y, wpadało posiedzieć lub chciało się spotkać. Było to trochę męczące, szczególnie gdy po operacji byłem jeszcze bardzo słaby i czasami drzemałem na fotelu a moi goście grali na komputerze albo oglądali filmy. Ale było to sto razy lepsze niż siedzenie samotnie i zamartwianie się. Obecność innych dodawała mi otuchy i kazała trzymać fason.

Wszyscy też z grubsza pytali o to samo na przykład sugerowali, że może mam niezłośliwego raka. Albo udzielali mi porad. Albo mówili coś niezręcznego. Nikt nie był specjalnie przygotowany na tę sytuację, więc to co ludzie mówili brałem z pewnym dystansem. Najistotniejsze było, że tyle osób znalazło ochotę aby okazać mi zainteresowanie i dobre serce.

Powiedziałem o tym J. i zapytałem czemu ona nie znalazła czasu aby mnie odwiedzić a nawet czemu przestała odbierać moje telefony. Odparła, że przyszło jej to na myśl ale obawiała się, że będę ją pytać o pieniądze i jak ja w ogóle mogłem pomyśleć, że mi ich nie odda.

niedziela, 16 października 2011

Mediolan

Pociąg Treni Italia wiózł mnie przez oświetloną łagodny, porannym słońcem Toskanię w kierunku Florencji i Mediolanu. Godzina czterdzieści do Florencji, godzina na kawę w okolicy Santa Maria Novella i kolejna godzina czterdzieści do Mediolanu.

Kiedyś podróżowanie po Włoszech kojarzyło mi się wyłącznie z samochodem, w tym roku odkryłem, że kolej jest bardzo efektywnym sposobem przemieszczania się. Pociągi nie są zatłoczone, pokonują duże dystanse w rozsądnym czasie i często przyjeżdżają punktualnie. Nie ma porównania z brudnym chaosem polskich kolei. Nawet sporadyczne grafitii na wagonach ma tu więcej wspólnego ze sztuką niż z bazgrołami.

Obserwowałem zielony krajobraz za oknami pociągu bardziej przypominający wiosnę niż połowę października i pisałem. Wypełniło mi to całą podróż, gdy nagle jakaś kombinacja przycisków spowodowała, że cały tekst został skasowany. Blogsy nie ma autosave.

Byłem zły bo opisałem, jak po dziesięciu dniach pobytu na toskańskiej wsi cieszę się na spotkanie z wielkim Mediolanem. I jak lubię włóczyć się, obserwować i odkrywać nieznane miasta. Celowo, zamiast wracać znaną drogą przez Rzym wybrałem powrót połączony ze zwiedzaniem. Ale moja radość okała się przedwczesna.

To nie Mediolan zawiódł moje oczekiwania, przeciwnie, przerósł je i stał się jednym z moich ulubionych miast. Jest pełen pięknych i zadbanych kobiet, wspaniałych budynków, dzielnic o różnorodnym chrakterze, ciekawych sklepów, wciągających barów i restauracji. Nikt tu nie zrobił mi nic złego, barmani byli troskliwi, ludzie w barach uśmiechnięci, sprzedawczynie cierpliwe a recepcjonista w hotelu bez negocjacji obniżył cenę pokoju. Również w markowych sklepach ceny w porównaniu z warszawskimi są tu umiarkowane.

niedziela, 9 października 2011

Kościół jednego dnia

Dziesięć lat temu trafiliśmy do Orvieto pod koniec majowego weekendu. Przenocowaliśmy w hotelu koło stacji kolejowej i wyruszyliśmy zwiedzać wcześnie rano. Jakimś dziwnym trafem wszyscy włoscy i zagraniczni turyści zniknęli i zwiedzaliśmy całkowicie pustą katedrę tylko we dwoje. Do dziś pamiętam, że przemierzając marmurową posadzkę i unosząc w górę głowę czułem iż Bóg jest gdzieś w pobliżu.

W sobotę też wybraliśmy się z Marianną do Orvieto. Tym razem jednak katedra była wypełniona właściwą jak na październik proporcją turystów autokarowych i indywidualnych. Jej bogato zdobiony front i szaro-białe ściany wyglądały odpowiednio potężnie i imponująco. Dla mnie jednak tym razem było tu pusto.

Jeszcze kilka lat temu miałem zwyczaj dosyć regularnego chodzenia do kościoła. Naprawdę odczuwałem taką potrzebę i będąc w kościele miałem poczucie, że Bóg istnieje. Nie że prowadzę z nim jakiś dialog albo, że jakoś szczególnie wysłuchuje moich modlitw ale miałem poczucie jego obecności.

Jeżeli to uczucie gdzieś się zagubiło i osłabło w codziennej gonitwie wystarczyło trafić do odpowiedniego kościoła aby wróciło. O ile kościoły w Polsce, które z reguły przypominają urodą prowincjonalne dworce autobusowe nie przywracały mi więzi z Bogiem o tyle podróż do Włoch z reguły działała. Włócząc się po Toskanii zawsze prędzej, czy później trafiałem do jakiegoś pustego, skromnie wyposażonego romańskiego kościoła w którym msze odprawiane są od tysiąca lat i w którym obecność Boga czuć bardzo blisko. Wracałem stamtąd ze znacznie umocnioną wiarą.

O ile kościoły romańskie, najlepiej odkryte przypadkiem gdzieś na uboczu działały najlepiej to również gotyckie i późniejsze, również te lepiej położone i opisane w przewodnikach, wypełnione turystami przypominały o istnieniu Boga.

poniedziałek, 19 września 2011

Uważność

Obserwujcie uważnie swoje ciało - mówi nauczyciel jogi podczas wykonywania ćwiczeń.
* * *
Czuję mrowienie w rękach, to objaw niskiego poziomu wapnia. W niedzielę po śniadaniu mrowienie nasiliło się, zdrętwiała mi twarz i miałem trudności z mówieniem. Było coraz gorzej i zacząłem wpadać w panikę bo dalszy spadek wapnia może mieć złe skutki a ja nie mam pojęcia, gdzie jest ta granica przy której trzeba dzwonić po pomoc i pakować się pod kroplówkę. Zacząłem bać się siedzenia samotnie w domu.
Na szczęście zadzwonił lekarz, wypytał dokładnie ile pastylek wapnia biorę i kazał go brać znacznie więcej. Po jakimś czasie przeszło całkiem, co prawda nie na długo ale trochę się uspokoiłem.
Cały czas obserwuję na ile mrowieją mi ręce i zastanawiam się ile kropli witaminy D, pastylek magnezu i wapnia powinienem teraz łyknąć. W jakiej kombinacji? Ale nie tylko o pastylki chodzi ale też o to co jem, czy piję. Mleko i jogurt na przyklad trzeba odstawić bo wcale nie są źródłem wapnia tylko przeciwnie, przeszkadzają. A co z sokami? Który pomoże a który zaszkodzi?
Balansuję na cienkiej granicy. Nie znam swojego nowego ciała, nie wiem jak zareaguje na różne substancje. Boję się popełnić jakiś błąd.
Dziś rano znów mnie trafiło. Poszedłem do sklepu po bułki i nie potrafiłem się dogadać z panią Marzenką jakie chcę. Sparaliżowało mi twarz i nie mogłem wyraźnie mówić a w dodatku czuję się niesprawny umysłowo - wszystko wokół jest za jasne, za szybkie i za głośne. Jak ktoś spojrzy to może pomyśleć, że piłem całą noc i właśnie usiłuję dojść do ładu.
Gdy czuję się lepiej próbuję znaleźć sobie jakieś zajęcie. Czytanie i surfowanie na iPadzie odpada bo przez to mrowienie w rękach nie mogę go trzymać. Telewizja męczy bo muszę patrzeć w górę a krtań ciągle jeszcze boli. Joga, bieganie, rower spacery - na razie nie mam siły. Siedzę z własnymi myślami co nie jest zbyt higieniczne.
Wczoraj odwiedził mnie Artur z dzieciakami i wyciągnął na spacer nad rzekę a potem do libańskiej knajpy. Rozłoźyliśmy się na sofach, podparłem głowę poduszkami i znalazłem jakąś wygodną dla mojej krtani pozycję. Nie było za bardzo o czym rozmawiać, więc tylko leżałem a nawet się zdrzemnąłem. Kelner patrząc na to uśmiechnął się życzliwie.
Potem oglądałem jakiś stary kryminał. Jednego dnia bohater omal nie zginął, więc po powrocie do domu wyciągnął butelkę wódki z lodówki. Drugiega dnia zastrzelił przestępce, więc po powrocie do domy sięgnął do lodówki.
Ja mam pustą lodówkę. Nie mam pokusy napicia się. Ale cały ten chemiczny koktajl może łatwo uruchomić niekontrolowane emocje. Nie mogę pozwolić sobie na rozczulanie się aby przy okazji nie sięgnąć po kieliszek. Ale nie mogę też udawać trwadziela bo odsuwane od siebie emocje prędzej czy później uwolnią się.
* * *
J. zadzwoniła z wakacji zapytać jak się czuję po czym zaczęła na mnie krzyczeć, że powinienem zostać w szpitalu oraz mówić mi ile i jakich proszków ma brać. Nie miałem siły tego słuchać.


sobota, 17 września 2011

Ręce, które leczą

Wszystko zaczęło się od Indii a raczej od jednego Hindusa. Był koniec lat osiemdziesiątych, Indie znajdowały się daleko poza zasięgiem map i paszportów a do pojawienia się w Warszawie pierwszej hinduskiej restauracji musiało minąć jeszcze dziesięć lat. Podczas sesji poszedłem uczyć się do akademika, do Rivery. Wkuwaliśmy z kolegą jakąś teorię obwodów a Rajiv, który mieszkał z Andrzejem w akademiku ale studiował na innym kierunku gotował hinduskie potrawy, którymi koniecznie chciał nas poczęstować.
Zjedliśmy, porozmawialiśmy i poszedłem do domu. Pieszo, bo było już po dziesiątej wieczorem a chodzenie przez pół Warszawy na piechotę wydawało się całkiem normalne. Zresztą miasto było wtedy mniejsze.
Po drodze myślałem, że umrę. Hinduskie potrawy były podstępnie ostre i dopadł mnie po raz pierwszy ból w brzuchu, który odtąd miał mi towarzyszyć przez kilka lat. Przychodził regularnie, skręcałem się bólu  i albo dostawałem ataków wściekłości albo leżałem apatycznie. Nie pomagało picie siemienia lnianego, kleiki ani malox. Lekarze zlecili gastroskopię i różne inne badania, wypisywali recepty i kręcili głowami. Pewnie wrzody, może żołądka a może dwunastnicy, a może tylko nadkwasota. Unikać kawy, herbaty, wódki, ostrego jedzenia, odpoczywać, jeść regularnie małe porcje. Ale i tak nic to nie pomagało. I nikt nie miał pojęcia co mi jest.
W końcu któregoś dnia z bólem brzucha wylądowałem na Banacha. Lekarz na izbie nie miał tym razem żadnych wątpliwości, że to wyrostek i następnego dnia byłem już po operacji. Chirurg, który mnie operował zostawił ogromną, brzydką bliznę, która zawsze budzi pytania bliżej poznanych pań. Nigdy nie zamieniłem z nim jednego słowa, pamiętam tylko, jak w parę godzin po operacji zajrzał na salę i spojrzał na mnie uśmiechając się z satysfakcją z wykonanej pracy.
Gdy zagoiły się ślady cięcia powoli odkryłem, że mogę pić i jeść dosłownie wszystko bez żadnych konsekwencji. Przez trzynaście lat jadłem tłusto, obficie i na ostro popijając na przemian piwem i wódką. Kawa na pusty żołądek, ostre papryczki, wódka bez zakąski, pizza z pepperoni i tabasco. Warszawa robiła się coraz bardziej kolorowa, przybywało sklepów i restauracji, barów i egzotycznych alkoholi. A ja mogłem próbować wszystkiego bez żadnych ograniczeń.
Zrozumiałem wtedy, że dobry chirurg ma umiejętności równe boskim. Potrafi położyć na człowieku ręce i uzdrowić go. 
* * *
Za wcześnie jeszcze powiedzieć, czy i tym razem stałem się podmiotem małego cudu. Ale chirurg był wyraźnie zadowolony ze swojej pracy co uznaję za dobry omen. Zostały mi trzy zdrowe przytarczyce, które prędzej czy później podejmą pracę. Tarczycy już nie mam oraz jednej chorej przytarczycy i węzłów chłonnych. Nie ma też raka a to co z niego zostało wykończy za jakiś czas promieniowanie.
Wysoki poziom wapnia, który tak mnie męczył od ponad roku spadł na pysk zaraz po operacji. Na drugi dzień spadł nawet za bardzo i zaczęły mi mrowić ręce – pierwszy objaw tężyczki, potem na chwilę zdrętwiały mi nogi tak, że przestałem je czuć. Gdy powiedziałem o tym pielęgniarce dostałem zaraz mnóstwo kroplówek i mógłbym nawet zostać jeszcze jedną noc w szpitalu. Ale było tam tak nudno, że wolałem wyjść do domu.
Okres przejściowy będzie przykry i trzeba uważać ale po jakimś czasie poziom wapnia ma się unormować.  Moje kości z których wapń był całymi miesiącami wypłukiwany powinny zacząć się odbudowywać. Podobno dlatego wapnia jest za mało we krwi, że kości zaczynają go zachłannie absorbować. Muszę brać lekarstwa i robić badania.
Ma być jeszcze lepiej. Podobno gdy poziom wapnia i parathormonu ustabilizuje się fizycznie i umysłowo będę czuł się o dziesięć lat młodziej. A ponieważ ostatnio czułem swoje czterdzieści trzy to za chwilę będę miał trzydzieści trzy lata. Forma ma wrócić pod każdym względem.
Na razie wystarczy mi, że zniknęło pragnienie i mimo kroplówek nie sikam całymi litrami.
Krtań boli przy połykaniu i poruszaniu ale podobno ładnie się zrasta. Dostałem hormony tarczycy ale minie sporo tygodni nim uda się dobrać odpowiednią dawkę. Dziś przez chwilę stałem w domu w ciepłej bluzie i mimo ładnego dnia było mi strasznie zimno. To podobno normalne przy niedoczynności tarczycy.
A rak? To też dłuższa historia. Będą jeszcze wyniki histopatologii, kolejne badania i zabiegi. Ale prawdopodobieństwo powodzenia jest podobno bardzo duże. A skoro tak, to po co się martwić na zapas?

Bilet w jedną stronę

Stałem nagi w szpitalnej łazience i zastanawiałem się kim jest ten facet, którego widzę w lustrze. Pod szyją biały opatrunek, podbródek pochylony w obronnym geście.Co ja o nim wiem? Jak on się będzie zachowywał? Czego się po nim spodziewać?

* * *

Gdy tydzień temu odwiedził mnie Remek nasze spotkanie miało pewien cel. Remek nie ufa Internetowi na tyle aby powierzyć mu numer swojej karty kredytowej, więc zabrał mnie do biura podróży na Nowolipkach, takiego w którym panie i panowie siedzą przed komputerami. W tym biurze siedziały tak obok siebie cztery osoby i wyglądały na zajęte co wydało mi się absurdalne – czy naprawdę aż tyle osób nie kupuje biletów lotniczych w sieci?  Ja ostatni raz kupowałem w ten sposób w 1999 roku, gdy wybierałem się powłóczyć samotnie po Maroku.

W każdym razie pojechaliśmy na Nowolipki i mieliśmy pewne wyszukane w sieci promocje. I tu wydarzyła się dziwna rzecz. Na nasz upatrzony wariant – wylot Aeroflotem do Dehli a powrót z Hanoi zostało tylko jedno miejsce. To znaczy miejsca w samolocie do Dehli jeszcze były ale w ramach tej kołowej promocji tylko jedno. A zatem Remek kupił bilet z powrotem w marcu z Hanoi a ja bilet tylko w jedną stronę. Mogliśmy szukać innych wariantów ale uznałem, że tak jest bardziej zen.

Jeśli zatem w tej sytuacji można jeszcze coś planować to za trzy miesiące lecimy do Azji. Muszę tylko odzyskać siły, pozabijać komórki rakowe i dostroić poziomy różnych hormonów w moim ciele. Zobaczymy, jak to pójdzie.

czwartek, 15 września 2011

Endorfiny

Rano poszedłem pobiegać. Co prawda GPS zwariował ale zrobiłem standardową trasę,  jakieś 5,5 km w dobrym czasie. Wczoraj byłem na jodze, przedwczoraj biegałem i zrobiłem jakieś 28 km na rowerze. Potrzebuję endorfin, potrzebuję silnego ciała.

Z badań przed operacją wynika, że mój cholesterol spadł z 213 w maju rok temu, do 169 (w czerwcu było już tylko 177). Ważę 81,5 kg a zatem o piętnaście mniej niż w listopadzie, gdy w Kołobrzegu zważyłem się w hotelu i poszedłem biegać nad morze.  Od czterech miesięcy nie wypiłem kropli alkoholu, nie jem też prawie mięsa. Wiele zmian na lepsze w dość krótkim czasie i to nie licząc zmian w mojej głowie. Kiedyś byłem ciagle zły na siłę wyższą, że tak mało dostaję – szacunku, dóbr, poczucia bezpieczeństwa. Teraz jestem znacznie bardziej zadowolony z tego co mam.

Bylem wczoraj u endokrynologa, tej od witaminy D. Oczywiście najeżyła się, zaczęła używać łacińskich zwrotów i też powołała się na jakieś badania. Kiedy już ją uspokoiłem, uzasadniła logicznie zastosowaną terapię ale między wierszami tego co mówiła zrozumiałem, że nie ma pomysłu co z moim parathormonem i poziomem wapnia. Może operacja pozwoli uzyskać dodatkowe dane do diagnozy.

Poradziła mi abym bardziej się martwił rakiem i wrócił do niej za pięć tygodni. Oczywiście martwię się ale sam rak nie daje żadnych objawów, pierwsze będę miał jutro, gdy obudzę się już bez tarczycy. Tymczasem parathormon na co dzień robi mi krzywdę, nawet pomijając sikanie i wypłukiwanie wapnia z kości to ciągłe zmęczenie, poczucie splątania, niemożliwość koncentracji na niczym nie pozwala mi normalnie funkcjonować.

Tak czy inaczej, jak mówi stare przysłowie, gdy idziesz na operację to sprzątnij w kuchni i wyrzuć śmieci. Wczoraj do późnej nocy słuchałem muzyki. Mam około 60 GB mp3, więc ciągle znajdowałem coś czego jeszcze warto posłuchać.

* * *

J. nie dzwoni, twierdziła że wyjeżdża na tydzień na tanie wczasy z Groupona ale chyba wyjechała na dwa tygodnie, zgodnie z tym co mówiła mi Olga. I pewnie niekoniecznie po taniości, w końcu należy się jej coś od życia. Kłamała bo inaczej trudno byłoby jej uzasadnić, czemu nie ma dla mnie pieniędzy. Żałosne.

poniedziałek, 12 września 2011

Chcę odzyskać moje życie

Na Google Maps inaczej to wyglądało i coś mi się pomyliło. Szukając przychodni poszedłem za strzałkami “Wałbrzyska cmentarz”. Ale to nie była właściwa droga więc zawróciłem i pobiegłem w przeciwnym kierunku. I tak byłem spóźniony.

* * *

- W czym mogę pomóc?

- Chcę odzyskać moje dawne życie.

Chirurg spojrzał na mnie nie rozumiejąc ale z zainteresowaniem.

- Chcę być prezesem, mieszkać w willi na Żoliborzu, mieć szybki samochód, chcę móc się znów napić piwa, kochać się z kobietami, mieć dużo pieniędzy, nie mieć raka.

- Ma Pan ze sobą jakieś badania? Niech mi Pan opowie o wszystkim.

Więc opowiadam o tej całej komedii omyłek z diagnozowaniem moich przytarczyc przez rok. O tym, że leczono mnie już masażami kręgosłupa, płynem do płukania ust, miluritem, viagrą i że na koniec endokrynolog chciał mnie otruć witaminą D. I o tym, jak mały gruczoł o istnieniu którego nie miałem pojęcia zmienił moje życie. Jak zacząłem pić dużo piwa, dużo sikać, być wiecznie zmęczonym i straciłem ochotę na seks. I co z tego wynikło.

Kiwa głową ze zrozumieniem, przegląda wyniki biopsji, rezonansu, analizy. Kręci nosem na opisy, wygląda że rozumie o co chodzi. W końcu zaczyna coś pisać w komputerze.

- Ma Pan wszystkie badania. Mógłbym Pana zoperować jutro ale mam już wpisane trzy inne operacje. W czwartek?

Może być czwartek. Lekarz wykonuje krótki telefon i wypisuje skierowanie do szpitala. Dostrzega szkic.

- A kto to Panu rysował?

Inny chirurg.

- I tam chcą Pana zoperować? Bardzo przyjemne miejsce.

- Doskonałe. Ale wynik operacji zależy podobno nie od miejsca tylko od doświadczenia chirurga – odpowiadam.

Uśmiecha się.

- Ktoś Panu mówił, co będzie potem? Dostanie Pan dawkę jodu, po pół roku zrobimy kontrolną scyntygrafię. Usunę panu tarczycę, więc będzie trzeba dobrać dawkę lekarstw.

- A przytarczyce?

-Nie ma potrzeby ich usuwać, chyba że znajdę coś niepokojącego.

- Wiem, że to nie są negocjacje – mówię, co znowu wywołuje uśmiech na twarzy chirurga.

- I będę mógł gdzieś wyjechać pod koniec roku?

- Oczywiście, może Pan na Święta pojechać gdzieś, gdzie jest ciepło.

- Myślałem o tym aby pojechać na kilka miesięcy do Azji. I tak kończą mi się umowy.

Rozmawiamy sympatycznie  i na koniec mówię:

- Żartowałem. Nie chce mojego dawnego życia. Nie chcę spieszyć się rano do biura, wolę pójść na jogę. Schudłem szesnaście kilo, rano przebiegłem sześć kilometrów i miałem lepszy czas niż w ogólniaku. Pierwszy raz od dziesięciu lat mam cholesterol w normie. Życie na trzeźwo też ma swoje dobre strony.

No i jestem umówiony na operację.

sobota, 10 września 2011

Bezruch

Nie mam na nic siły. To ciekawe uczucie. Z jednej strony biegam, jeżdżę na rowerze, chodzę na jogę, nie brakuje mi kondycji. Z drugiej po prostu wszystko mnie przerasta, fizycznie i umysłowo.

Jak to działa? Po pierwsze dużo lepiej jest z rana i za dnia. Jeżeli rano się poruszam to mam energię aby działać przez parę godzin.

Gdy zapadnie wieczór czuję się jakby ktoś wyłączył prąd. Mogę funkcjonować ale jestem słaby, zmęczony i senny. Zasypiam nawet około dziewiątej. A jeśli nie zasypiam to i tak niewiele udaje mi się zrobić. Za to budzę się dokładnie o wschodzie słońca i nie ważne ile godzin spałem.

To nie przyszło znikąd, nagłe osłabienie po zmroku czułem od wielu miesięcy. Teraz po prostu przyznałem przed sobą, że to choroba i bardziej się temu poddaję.

Po drugie łatwo się dekoncentruję. Mogę robić jedną rzecz naraz i to dosyć powoli. Mam listę spraw do załatwienia przed operacją, prostych i nie wymagających wysiłku ale nie posuwają się do przodu, bo nie mam siły. Kiedy próbuję robić naraz dwie rzeczy to po chwili muszę się poddać, nie jestem w stanie.

Po trzecie czuję jakby jakaś mgła spowijała moją głowę, jakaś wata wypełniała mózg. Nie jestem w stanie jasno myśleć, skupić się na jakimś problemie. Mogę czytać albo raczej kartkować strony ale nie wyciągam wniosków, nie stać mnie na jakąś syntezę. Ani nie interesuje mnie to co czytam.

To nie jest stres z powodu całej tej sytuacji, przeciwnie odczuwam pewien niepokój o przyszłość ale jest to jakieś odległe i przytłumione. Bardziej mnie niepokoi, że w tym stanie nie mogę sensownie pracować.

Nie wiem z czego się to bierze, że raz mi lepiej a raz gorzej. Za dużo czegoś zjadłem lub za mało? Powinienem z tym walczyć, więcej się ruszać? Według parathyroid.com to normalne objawy wysokiego wapnia  – bardziej poirytowany, zmęczony. Podobno w krótkim czasie po operacji pacjenci czują, jakby uniosła się mgła. Może i u mnie tak będzie.

* * *

Wpadł Remek spóźniony o jeden cały dzień, bo miał być wczoraj ale grał z Maćkiem w kości od wtorku i jakoś tak im się zeszło. Jakie to zresztą ma znaczenie czy dziś czy wczoraj? Nasze sprawy nie są aż tak ważne aby doba opóźnienia miała jakiekolwiek znaczenie. Tramwaje się spóźniają to i ludzie też mogą. Staram się przywyknąć do tego, że nie wszystko toczy się zgodnie z moimi kalendarzem.

Remek najpierw wyciągnął mnie domu, niby tylko kilka ulic dalej ale ponieważ pojechaliśmy samochodem zabrało to nam 40 minut i odbiliśmy się od drzwi. Potem zaczął szukać biletów w sieci a bo bardziej od ludzi, którzy źle projektują strony internetowe irytują mnie tylko ci, którzy nie potrafią z nich korzystać. A potem oświadczył, że jeszcze posiedzi bo ma trochę czasu do meczu o szóstej.

Tak mnie zaczął irytować, że z tej złości posprzątałem w kuchni i ugotowałem nam kalafiora z tofu w sosie masala. Zresztą to nie Remek mnie denerwowuje bo na niego trudno się gniewać. Bardziej wyprowadziło mnie z równowagi to, że się irytuję.

Staram się nie wymagać od siebie zbyt wiele. Nie pojechałem nad morze ani nie poszedłem do lasu na spacer ani nie zrobiłem zakupów. Przyznaję się przed sobą, że nie mam siły i mam nadzieję, że to minie po operacji. Ale kim będę wówczas?

wtorek, 6 września 2011

Mężczyźni, którzy nie potrzebują kobiet

Poker u Remka, jak co wtorek. Remek mieszka samotnie w ponadstumetrowym mieszkaniu na Woli, żyje z handlu jakimiś maszynami elektrycznymi. Regularnie chodzi na mecze Legii. Ma dużo wolnego czasu i lubi gotować więc każdy wtorek to prawdziwa uczta. Coś zdrowego, eksperymentalnego i egzotycznego, jak dzisiejszy krem z warzyw z imbirem. Remek dokładnie planuje menu, więc przerwy na jedzenie robimy trzy razy - zaraz po przyjściu, po turnieju w FIFA 11 i jeszcze podczas pokera.
Co roku, od kilku lat, zamiast spędzać zimę w Warszawie Remek wyrusza do Azji. Zjechał już Wietnam, Laos i Kambodżę, Tajlandię i sporą część Indii. Podróżuje z plecakiem i minimalną ilością rzeczy, lokalnymi środkami lokomocji. Jeśli gdzieś mu się podoba zatrzymuje się na dłużej, jeśli nie to przenosi się dalej. Robi zdjęcia, które usiłuje sprzedawać. Na ten sezon na radarze Remka jest Nepal, Birma i Malezja.
Chłopaki grają w FIFA na pieniądze, ja tylko się przyglądam bo nie mam ich małpiej zręczności w posługiwaniu się padem od xboxa. Potem gramy w kości. W przerwach palimy i gadamy.
Moje poprzednie życie uczyniło ze mnie dobrego pokerzystę. Moja twarz wyraża głównie znudzenie bo faktycznie ta gra mnie nudzi. Z komputerem gra się dużo szybciej a tutaj wszystko się wlecze i krzyczą na mnie, gdy ukradkiem próbuję czytać gazetę. Nie gram dla emocji ani dla pieniędzy, nie ekscytuję się ani stawką ani układem kart, nie sprawdzam, czy szczęście mi sprzyja. Koncentruję się na ograniczaniu strat wiedząc, że dobra karta i duża pula na stole kiedyś same przyjdą. Choć chłopaki są doświadczonymi graczami po dwóch godzinach wszystkie żetony leżą przed mną.
Socjolodzy zidentyfikowali zjawisko przeddorosłości. Odkąd kobiety stały się dominującą płcią młodzi mężczyźni z obu stron 30-tki wiodą życie w zawieszeniu pomiędzy byciem chłopcem a byciem mężczyzną. Nie istnieją już żadne rytuały przejścia, które kiedyś nadawały status mężczyzny. Nie ma wojen, nie trzeba iść do wojska, wziąć ślubu, przejąć odpowiedzialności za rodzinę. Więc przeddorośli mężczyźni żyją spędzają czas na piciu piwa, paleniu jointów, zajmują się sportem i rozrywkami. Kobiety nie traktują ich poważnie i nie mają co do nich planów na całe życie.
Wygląda na to, że trafiłem w etap postdorosłości. Słodki okres po czterdziestce kiedy nie trzeba już nic nikomu udowadniać, szamotać się, można zająć się przyjemnościami, spełnianiem chłopięcych pragnień, dbaniem o formę i rozrywkami. Gdy towarzystwo kolegów staje się ważniejsze niż związki z kobietami. Old boys club ma tylko jedną zasadę, lojalność wobec innych członków klubu.
Maćka poznałem kilka tygodni temu przegrywając do niego w pokera sto złotych. Kiedy powiedziałem, że mam raka okazało się, że Maciek kiedyś handlował lekami onkologicznymi i ma znajomości na oddziałach w całym mieście. Potraktował sprawę poważnie i przez cały tydzień dzwonił do mnie codziennie relacjonując, gdzie już był, z kim rozmawiał i co można załatwić. W moim wypadku kluczowe jest doświadczenie chirurga.
Teraz robimy ranking operatorów. W jakim szpitalu, za ile, kiedy może być operacja? Możliwości jest wiele od Izraela po Gliwice ale poszukajmy w Warszawie. Jeden odpada bo zajmował się tym i owym i ogólnie nic mu nie wychodzi, drugi ma złą opinię jako człowiek, trzeci jest dobry ale właśnie nie dogadał się z dyrekcją i chwilowo nie operuje, czwarty tarczyc nie robił wiele. Pozostaje jeden zwycięzca castingu, doświadczony i z doskonałymi opiniami. Trudno do niego dotrzeć ale nikt nie żyje w próżni. Czarek nurkował na Galapagos z lekarką, która dobrze go zna. A Maciek też zna kogoś, kto może zadzwonić.

czwartek, 1 września 2011

Leczę to co umiem

— To zapalenie opon mózgowych — zawołał z naciskiem, dając znaki pozostałym lekarzom, aby się odsunęli.
— Dlaczego, na przykład, nie ostre zapalenie nerek?
— Dlatego, że jestem specjalistą od zapalenia opon mózgowych, a nie od ostrego zapalenia nerek — odparł pułkownik.
* * *
Najpierw poczułem, że zmienił mi się smak w ustach, dziś wiem, że zaczęła mi wysychać śluzówka w dziąsłach. Poszedłem do dentystki.
- Musi pan więcej szczotkować miękką szczoteczką i płukać usta płynem. A przy okazji może wymienimy plombę w szóstce?
Mijały miesiące, chciało mi się pić, więc piłem dużo piwa, tyłem i unikałem seksu, co coraz bardziej irytowało J. W listopadzie poszedłem do psychiatry aby mi może wypisała viagrę.
- Nie ma Pan ochoty na seks bo za dużo pan pije. Jest pan alkoholikiem i musi chodzić na terapię.
Okazało się jednak, że mam alergię na gadanie terapeutów. W lutym rzuciłem terapię i wróciłem do piwa.
Sikałem coraz więcej, chęć na seks nie wracała mimo, że zacząłem pracować nad kondycją. W marcu trafiłem do urologa. Zlecił badania i gdy zobaczył wyniki rozpromienił się:
- Ma Pan podwyższony kwas moczowy. Będzie pan brał codziennie milurit i musi zmienić dietę, inaczej grozi panu podagra. A testosteron jest w normie.
Poszedłem do internistki, może ona wypisze mi viagrę. Spojrzała na mnie z przerażeniem w oczach:
- Niech pan idzie do urologa. Ale mogę panu zmierzyć ciśnienie.
Kolejny urolog, bardzo sympatyczny:
- Pewnie się pan zestresował i dlatego unika seksu. Po viagrze wróci panu pewność siebie. Ile chce pan tabletek?
Viagra już nie pomogła bo w międzyczasie rozstałem się z J. Był maj, do lekarzy chodziłem już od roku. Piłem i sikałem coraz więcej, szczególnie pod wpływem stresu. Przypadkiem wyczytałem w internecie, że ogromne pragnienie i kłopoty w łóżku to klasyczne objawy cukrzycy, więc zapisałem się do diabetologa. Pierwsza lekarka, która wykonała pracę myślową nad moim przypadkiem. Przepisała mi cały zestaw badań.
- Przyjdzie pan z wynikami za kilka tygodni bo teraz jadę na urlop.
Wróciłem pod koniec czerwca.
- Takie wyniki wykluczają cukrzycę, więc przyczyna musi być gdzie indziej. Tu widzę podniesiony poziom parathormonu więc dam panu jeszcze skierowanie na USG tarczycy i proszę iść z wynikami do endokrynologa. Niestety terminy są odległe.
W internecie wyczytałem, że wysoki parathormon to często efekt guzków na przytarczycach. Zaburza to gospodarkę wapniową, niszczy kości i nie leczone grozi komplikacjami. Ale same guzki są niegroźne, usuwa się je prostym zabiegiem a po usunięciu wszystko szybko wraca do równowagi.
USG przebiegało dziwnie. Ten sam lekarz robił mi wcześniej kręgosłup i pęcherz. Wówczas najpierw wpatrywał się z powagą w ten swój telewizorek a potem szybko robił opis i krótko omawiał wyniki. Tym razem się speszył, przestał nawiązywać kontakt wzrokowy, w rozpoznaniu napisał - "biopsja do rozważenia". Był początek lipca.
Endokrynolog pochwaliła panią diabetolog za nieograniczanie się do swojego podwórka. Wypisała skierowania na kolejne badania.
- Proszę wykonać biopsję konkretnie u tej lekarki bo do niej mam zaufanie. I niech pan od razu dziś zarezerwuje sobie wizytę u mnie, terminy są teraz na połowę września.
Biopsja wyglądała bardzo profesjonalnie, ukłucia nawet nie bolały.
- Po wyniki proszę przyjść za trzy tygodnie bo wyjeżdżam na urlop.
W między czasie odebrałem wyniki scyntygrafii - "nie stwierdzono gruczolaka przytaczyc". Po wyniki biopsji poszedłem więc z lekkim sercem, przecież to formalność.
No i mam trzy ładne nowotwory. Miały czas urosnąć.
* * *
A dziś poszedłem odebrać wyniki rezonansu ale mi ich nie wydali. Opis nie jest gotowy bo lekarz nie potrafił tego opisać i musi to opisać docent. Będą w piątek. Ciekawe co tam zobaczyli..

wtorek, 30 sierpnia 2011

Efekt białego fartucha

- Ja mam życzenie, żeby chory Józef Muginsztein wyzdrowiał. Kamforę, poduszki tlenowe, separatkę możecie dawać bez krępacji.
 * * *
Wczoraj nie dałem się kolejny raz zbyć miłym paniom z recepcji powtarzającym, że nie ma wcześniejszych terminów. Poszedłem do przychodni i asertywnie wdarłem się do endokrynologa. W ciągu paru minut zostałem uspokojony, że nie należy mi wycinać przytarczyc i dostałem receptę na witaminę D, która ma powstrzymać wysikiwanie przeze mnie moich kości.
A gdy już wyszedłem z gabinetu pani doktór wykonała chyba jakiś telefon i po dwóch godzinach rozmawiałem już z chirurgiem do którego wcześniej nie było wolnych terminów.
Chirurg rysował mi jak zamierza wykonać operację i tłumaczył, jakie są ryzyka. Zapowiedział, że raczej usunie całą tarczycę i dwie przytarczyce z jednej strony ale dwie pozostałe powinny po kilku miesiącach podjąć pracę. Wyszedłem od niego z plikiem skierowań na dodatkowe badania.
To oczywisty efekt białego kitla ale od razu poczułem się lepiej. Ktoś wreszcie zajął się mną. Weekendowy research w internecie, który wprawił mnie w lekką panikę okazał się przydatny bo wiedziałem, jakie pytania zadawać.
Pojechałem dziś rano na rezonans magnetyczny. Aby dostać się do przychodni abonamentowej trzeba przejść przez przychodnię NFZ, z ogromną kolejką pacjentów czekających do rejestracji. Potem mija się śluzę, korytarze są puste i ciche, kolejek nie ma a pacjenci wyglądają zdrowo i swoim zachowaniem dają do zrozumienia, że mają oczekiwania.
Rezonans to kolejne badanie podczas, którego trzeba leżeć bez ruchu na wznak wsuniętym do małej klatki. W moim wypadku przez 40 minut. Miałem zamiar rozluźnić mięśnie, tak jak na jodze ale na uszy dostałem słuchawki takie, jak oprator młota pneumatycznego. Urządzenie warczało i ryczało i czułem się raczej, jak Gagarin poczas orbitowania sputnikiem, niż jak jogin.

- Posted using BlogPress from my iPad