sobota, 31 grudnia 2011

Menedżer hotelu

Wszystko w Indiach jest brudne albo hałaśliwe albo śmierdzące, ewentualnie jest kombinacją tych trzech czynników. Wczoraj stojąc przez pół godziny na bazarze postanowiliśmy policzyć przechodzące ładne dziewczyny i nie naliczyliśmy ani jednej. Dopiero dobę póżniej zgodziliśmy się, co do urody dziewczyny wsiadającej do pociągu do Delhi.

A może to nasz punkt odniesienia jest inny, nasze kanony piękna i porządku? Na dworcu obok nas siedziała para z dzieckiem, mająca porządne walizki i wyglądająca na wykształconą i sytuowaną. Dziewczynka rzuciła plastikowy kubek na peron a mama stanowczo kazała jej podnieść i wyrzucić na tory. Po peronie przeszedł nawet ktoś z miotłą ale pyłu i brudu nie ubyło.

Lena zauważyła, że duchowe doświadczenie Indii polega na tym, że nie ma sensu złościć się bałaganem dookoła bo i tak nic to nie zmieni a tylko sobie można zrobić krzywdę tą złością.

Zaskakuje mnie, jak szybko zaakceptowałem Indie. Patrzę na ten brud, śmieci walające się wszędzie, hałas, wilgotne i brzydkie pokoje hotelowe, zepsute powietrze tak, jakby nie dotyczyło to mnie. Wydawało mi się wcześniej, że będzie to trudne do wytrzymania a tymczasem okazuje się, że można w tych warunkach odpoczywać. Remek powtarzał:

- To są Indie, brudniejszego kraju nie ma. Zobaczysz te ich autostrady, pociągi i miasta - ale już przestał tak mówić widząc, że nie robi to na mnie wrażenia i że bawię się Indiami.

Drugi dzień w Benaresz był zupełnym relaksem, popłynęliśmy łodzią w dół rzeki, przeszłiśmy się po mieście, wróciliśmy brzegiem do guesthouse. Udało się nam wsiąknąć trochę w atmosferę tego zasnutego dymem miasta, zwolnić. Zaczęliśmy dostrzegać więcej szczegółów, dostrzegać ludzi. Nie wszyscy chcą nam tu sprzedać jakiś szuwaks, oszukać lub wyżebrać pieniądze. Owszem toczy tu się rozpaczliwa walka o egzystencję ale większość ludzi jest autentycznie miła i życzliwa.

Idąc nad brzegiem poznałem sadhu, świętego męża ale nie jednego z takich udawanych, którzy krążą przy ghatach, dają sobie robić zdjęcie i chcą za to pieniędzy. Ten pokazał, że nie życzy sobie zdjęć a potem gdy usłyszał język okazał się chętny do rozmowy. Okazało się, żę nim został sadhu mieszkał w Polsce, we Wrocławiu jakiś czas, potem porzucił życie doczesne i żyje jako święty mąż w Benaresz.

Tutejsi ludzie mają wiele wymiarów, tak jak menedżer naszego hotelu. Z jednej strony jest cwanym biznesmenem, który starał się aby jak najwięcej naszych pieniędzy przepłynęło przez jego ręce. Nie tylko zorganizował nam wycieczki i wymianę waluty i bilety na pociąg ale gdy kupiłem wodę w sklepiku obok zwrócił mi z wyrzutemm uwagę, że u niego mogęm kupić w tej samej cenie.

Z drugiej strony jest dwudziestolatkiem, który z pietyzmem poleruje swój motor honda hero, obnosi się z modną fryzurą i bluzą. Z trzeciej autentycznie troszczy się o nasze bezpieczeństwo, gdy wychodzimy wieczorem. Gdy idę na taras na dachu widzę przez uchylone drzwi pokój w którym mieszka - mała klitka, brudna szmata na betonowej podłodze na której leży i ogląda telewizję. My musieliśmy wytrzymać w tym zagrzybionym hotelu, w brudnym zaułku trzy dni a on zostanie tu na całe życie.

* * *

Gdy wieczorem siedzieliśmy na brzegu Gangesu oglądając hinduską ceremonię Oksana wyznała mi, że też ma raka. Nie chce się leczyć ani robić badań bo wierzy, że nic jej nie będzie, ma misję, która jeszcze nie dobiegła końca. Czyta dużo Biblii.

W tym całym hałasie, jaki robili Hindusi i w chaosie trzech języków którymi mówiliśmy trudno było się porozumieć. Ja usiłowłem jej powiedzieć co mi się przydarzyło a ona coś mi wytłumaczyć. A przed nami płynął Ganges unosząc prochy spalonych ciał.

Raz Remek pożycza ode mnie chusteczki aby otrzeć Oksanie łzy a raz ona jest wesoła i żartuje z hinduskimi dziećmi. Dobrze się dogadują, nawet teraz rozmawiają w kącie wagonu. Remek opowiada Oksanie o swoich planach biznesowych.

Tymczasem nasz pociąg toczy się powoli w kierunku Satny. Miał odjechać z Benaresz o 11:25 ale odjechał cztery godziny później co pozwoliło mi poobserwować życie na peronie. 

Obok nas przysiadła grupa czterech mężczyzn i kobiet z dziećmi. Mieli razem szesnaście walizek plus pięć kartonów, w których jak podjerzałem było głównie jedzenie. Rozłożli ceratę na brudnym peronie i poczęstowali nas gruszkami. Wracają do domu do Bombaju, jakieś pięćdziesiąt godzin w pociągu.

Przyszedł sprzedawca zabawek i zaczął pokazywać je dzieciom. Wśród rozmaitych sprzedawców ten miał coś naprawdę ciekawego - nie jakaś toksyczna chińszczyzna ale prawdziwe drewniane, recznie robione i pomalowane na jaskrawe kolory zabawki. Kurki dziobiące ziarno, bąki, karuzele, matrioszki. Nie wiem po co ale kupiłem taką lalkę, która sama wraca do równowagi.