Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Tajlandia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Tajlandia. Pokaż wszystkie posty

sobota, 3 marca 2012

Prawie w raju

- U nas na dzielnicy prędzej w mordę dostaniesz niż taki talerz krewetek za cztery złote - powiedziałem do Remka, który tylko skinął głową połykając kolejną krewetkę w tempurze. Siedzieliśmy w ulicznej restauracji w Kampung Baru, malajskiej dzielnicy Kuala Lumpur, która z grubsza przypomina klimatem Pragę - stare drewniane domki nie pasujące do miasta drapaczy chmur.

Była to bardzo dobra restauracja co łatwo poznać - choć cała ulica pełna była podobnych prostych knajpek i ulicznego jedzenia miejscowi stali po kilkanaście minut aby upolować stolik. Nie było tu turystów, zauważyłem tylko jedną starszą parę, nie szło też dogadać się z kelnerami po angielsku. Ale to jedzenie - tak dobre i dosłownie za grosze. Zjedliśmy więc po talerzu krewetek i po talerzu kalmarów w chilli, ja dodatkowo zjadłem sałatkę i wypiłem sok z ogórka (tak wybrałem sok z ogórka a nie z ananasa lub arbuza) . A wcześniej zaliczyliśmy już w innym miejscu zupę tam-yam z owocami morza, inny talerz krewetek oraz mleko sojowe z lodem.

Malezja jest rajem. Jest tu cała egzotyka, upał, tropikalne deszcze, dżungla, bazary i uliczne jedzenie a jednocześnie autostrady, szybki internet, centra handlowe pełne światowych marek, Starbucks co krok. Może plaż i wysp jest tu mniej niż w Tajlandii ale z drugiej strony kraj ten nie robi wrażenia gigantycznej pułapki na pieniądze turystów. Nikt tu nie żebrze o twoje pieniądze ani nie próbuje ci ich wyrwać z kieszeni - kupisz, nie kupisz po co się ekscytować. Zresztą turystów jest tu znacznie mniej niż w Tajlandii dzięki czemu Malezyjczycy nie mają mentalności górali z Zakopanego.

Jest to kraj znacznie bogatszy niż Polska - średnie zarobki wynoszą tu około czterech tysięcy złotych ale jednocześnie żywność jest tania a benzyna kosztuje dwa złote. To widać zwłaszcza w Kuala Lumpur po ilości centrów handlowych - na jednej ulicy jest ich tyle, że można by nimi obdzielić wszystkie większe polskie miasta. A nie jest to jedyna ulica handlowa w tym mieście.

Jest to kraj muzłumański ale chyba nie bardziej niż Turcja - mają meczety, niektóre kobiety noszą chusty - ale jedocześnie wielokulturowy. Alkohol jest tu drogi ale dostępny a prostytutki nie muszą się kryć - siedzę właśnie w lobby hotelu i cały czas przewijają się ładne dziewczyny w mini idące odwiedzić znajomych. Zapytany wprost nocny recepcjonista rozproszył moje obawy, że jestem tu jedynym cudzoziemcem pozbawionym znajomych. Z drugiej strony nie ma tu widocznych dyskotek i imprezowni dla turystów jak w Tajlandi. Jest spokój.

Malezja jest rajem i dobrze mi tutaj. Przywykłem już do Azji i egzotyki, do wad i zalet. Malezja ma jednak najwięcej zalet, ze wszystkich krajów, które widziałem.

Jedyny problem, jaki dziś odkryłem to że odkąd przyleciałem z Rangunu do Bangkoku przybyło mi kilka kilogramów. W Indiach nie było wielu pokus, za to dużo owoców na każdym rogu, w Birmie nie było prawie niczego poza herbatą i bananami. Gdy tylko wylądowałem w Bangkoku rzuciłem się na mleko i snickersy w Seven Eleven. W Malezji jest jeszcze więcej pokus bo Starbucks (i nie tylko on) jest tu dosłownie na każdym rogu a jedzenie o niebo lepsze niż gdzie indziej.

Z bieganiem jest krucho - gdy mam plażę lub jakieś zielone miejsce staram się biegać ale po miastach nie mam odwagi. Ulice są niebezpieczne a chodniki wąskie, wysokie (pod spodem biegną kanały ściekowe) i nierówne, poza tym powietrze nie jest zbyt zdrowe. Staram się trochę ćwiczyć ale z reguły pokój ledwo mieści łóżko i wolny kawałek podłogi jest luksusem. Ogólnodostępne tarasy są tu rzadkością. A nawet gdy są warunki to często źle śpię i rano nie mogę się zmobilizować.

Czyli ruchu mało (choć przecieź cały czas gdzieś chodzę, nie leżę na plaży ani w pokoju, nie tkwię przed telewizorem) a pokus dużo i widać to po moim brzuchu. Trudno utrzymać zdrowy tryb życia, gdy co chwila jest się w nowym miejscu a jedzenie dookoła stanowi jednocześnie zagadkę i wielką pokusę. Postanowiłem od dziś z tym walczyć.

* * *

Cały czas mam niewyleczoną infekcję w uchu. Czasami wydaje mi się, że mam lekką gorączkę, czasami czuję coś w uchu. Przy wszechobecnej klimatyzacji, upale i zimnej wodzie oraz dodawaniu lodu do wszystkiego nawet antybiotyki, które dostałem w Tajlandii nie pomogły.

Po trzech słabo przespanych nocach w Cameron Highlands w busiku do Kuala Lumpur czułem się fatalnie, ja który nigdy nie miałem choroby morskiej ani lokomocyjnej na krętej drodze czułem się nieswojo. Po przyjeździe znalazłem szybko hotel z w miarę przyzwoitym pokojem w dobrej cenie i poszedłem szukać lekarza.

Google Maps pokazało mi, gdzie jest zagęszczenie lekarzy w pobliżu Chinatown a tam w jednej z klinik wskazali mi drogę do prywatnego szpitala. W szpitalu szybko założyli mi kartę i zapytali, czy nie mam nic przeciwko temu aby przyjął mnie lekarz-kobieta. Nie miałem nic przeciwko bo po pierwsze tak jest taniej a po drugie mniejsza kolejka ale to jednak seksizm.

Pani doktór - około trzydziestki, sądząc po nazwisku i rysach o chińskich korzeniach - wypytała co mnie sprowadza. Powiedziałem jej o uchu i o tym, że przy okazji chciałbym zbadać poziom hormonów tarczycy (i tak musiałem to zrobić w marcu, planowałem w Singapurze ale skoro już jestem w szpitalu). Nie ma problemu, po chwili byłem ze skierowaniem w labolatorium na szóstym piętrze, gdzie pobrali mi krew. Poszedłem na lunch a po półtorej godzinie wróciłem do gabinetu z wynikami.

Wyniki TSH są dobre, to znaczy poniżej normy (0,13) - dokładnie tyle samo ile wprawiło w zadowolenie moją endokrynolog w Warszawie. Prawdę mówiąc zaskakująco regularnie udaje mi się brać euthyrox. Żadnej infekcji badania też nie wykazały, lekarka radziła mi brać paracetamol i porządnie odpocząć. I tyle - konsultacja 80 złotych, testy 120 złotych i trzy złote za rejestrację w szpitalu. Szybciej i taniej niż w Warszawie.

Wróciłem do hotelu ale zużyłem dwie tabletki stillnoxu i jedną tritico aby spokojnie zasnąć. Jakaś końska dawka - normalnie starcza mi pół stilnoxu lub jedna trzecia tritico - ale potrzebowałem wreszcie zasnąć. Spałem do rana ale zostało mi zero tritico i cztery pastelki stilnoxu. Doszukując się na siłę dobrych stron można zauważć, że cztery to o wiele za mało aby popełnić samobójstwo.

Pewne rzeczy dalej mnie niepokoją. Często coś mi drętwieje. Czasem myślę o tym, co mogą wykazać badania po powrocie, czy nie okaże się że dalej mam raka. Albo, że to jednak nie był rak tarczycy ale na przykład przytarczyc. Ale bez porządnych badań to tylko iracjonalne obawy a zatem trzeba je odpędzić i nie martwić się tym.

A zatem jestem w Malezji i jest mi tu dobrze. Jeśli jest jakiś "Like" na fejsie to chętnie będę go codziennie wciskał. Jest egzotycznie, tropikalnie, bezpiecznie, wygodnie. Ludzie są mili, pogodni i spokojni. Jednak fakt, że nie przechodzę gehenny przedwiośnia w kraju nad Wisłą nie oznacza, że w każdym momencie jestem cały czas jakoś nieprzytomnie i maniakalnie szczęśliwy. Mam czasem problemy ze spaniem, gorszy nastój, ponure myśli lub złe wspomnienia lub niepokój o przyszłość. Jestem w Azji a nie w raju. Jeszcze.

 

 

 

środa, 22 lutego 2012

Upał

W mojej bibliotece, gdzieś na dole leży książka w której Miłosz wyjaśnia pochodzenie greckich nazw grzechów głównych. Jeśli dobrze pamiętam Lenistwo pochodzi od upalnej pory w środku dnia, podczas której mnisi z pierwszych klasztorów na egipskiej pustyni tracili chęć do jakiegokolwiek wysiłku - pracy, modlitwy. Upał odbierał im siły i pogrążali się w bezczynności.

W Egipcie jest chłodno. Tutaj upał trwa od dziewiątej rano do siódmej wieczorem, co nie oznacza że w nocy robi się chłodno. Według mojej prognozy odczuwalna temperatura w dzień dochodzi do 44 stopni. Mimo wilgoci i mnóstwa wypijanej wody nie pocę się nawet bardzo ani nie biegam do toalety - moja skóra respiruje na sucho natychmiast po wypiciu wody.

Teraz rozumiem te wszystkie powieści umieszczone w tropikach, których bohaterowie trwają w dziwnym otępieniu i niemocy lub popadają w uzależnienie od opium. Mózg, gdy tylko nie jest potrzebny natychmiast się wyłącza aby uniknąć przegrzania więc większość czasu spędzam drzemiąc albo tkwiąc w stuporze. Dziś w nocy przespałem dwanaście godzin (klimatyzacja w hotelu) ale w klimatyzowanym minivanie z Hat Yai do Satun drzemałem przez połowę drogi, podobnie jak wcześniej w miejskim autobusie z otwartymi drzwiami i oknami.

Jest to stan naprawdę podobny do depresji choć jednak inny. Nic mi się nie chce, robić, myśleć, pisać. Więc nic nie robię, upływ czasu zwolnił. Robię to co muszę - zwiedzam, szukam czegoś do jedzenia, szukam połączeń, przemieszczam się z miejsca na miejsce - a potem organizm wyłącza wszelką niepotrzebną aktywność.

Nie oznacza to wcale, że jestem w złej formie psychicznej lub fizycznej, czuję się dobrze, jestem opalony, szczupły i sprawny. Po prostu nic mi się nie chce poza tym co niezbędne. A niezbędne jest niewiele - kawa rano, bilet na autobus, czysty pokój, coś do zjedzenia. Wszystko to można tu zdobyć bez wysiłku, więc nie ma potrzeby nic robić.

Zresztą o czym miałbym myśleć, czym się zajmować? Jogging nie wchodzi w grę, już rano jest za ciepło. Rano robię kilka ćwiczeń jogi i kilka pompek. Mógłbym rozmyślać ale moje życie w Warszawie zostało tak daleko i po dwóch miesiącach w podróży zostało przysypane taką masą obrazów, wrażeń i emocji, że powoli zacząłem o nim zapominać. Czasami tylko przypominam sobie co się wydarzyło w tym minionym roku i dlaczego tu jestem. Ale wolę o tym nie myśleć ani nie robić żadnych planów na po powrocie.

Pozostaje mi zatem żyć w chwili obecnej a gdy myśli uciekają znów wracać do teraźniejszości.

Tym co pozwala mi obudzić się trochę jest kofeina, na szczęście w Tajlandii można powszechnie dostać w miarę dobrą kawę - od ulicznych barków do Dunkin Donuts. Piję więc gorącą kawę i na chwilę wynurzam się na powierzchnię rzeczywistości. Ale tylko na chwilę.

Właśnie siedzę na promie, który zmierza na Langkawi w Malezji. A równo za cztery tygodnie mam samolot z Singapuru. Nie zostało zatem wcale dużo czasu w Azji.

 

Songkhla

Jaki jest powód aby odwiedzić Songkhlę? Nie ma żadnego z wyjątkiem tego, że tak właśnie sobie wymyśliłem. Zamiast jechać od razu do Malezji wysiedliśmy z busa w Hat Yai, budząc zdziwienie innych turystów i w godzinę przemieściliśmy się nad morze.

Miasto leży na głębokim południu Tajlandii zamieszkanym przez muzłumanów. Podobno czasem wybuchają tu bomby, więc turyści się tu nie zapuszczają ale nas nikt nie usiłował wysadzić w powietrze. Angielski jest tu zupełnie nieprzydatny - pozostają gesty i uśmiechy. Stanowimy tu podobną atrakcję, jak w Birmie - młodzież pokazuje nas sobie palcami.

Songkhla ma w sobie mnóstwo uroku. Jest to prawdziwe miasto, które żyje dla siebie a nie dla turystów. Uliczne stoiska z dobrym jedzeniem a jednocześnie klimatyzowane kawiarnie i centra handlowe. Kuchnia jest podobno najlepsza na południu bo mamy tu mieszankę kuchni tajskiej, chińskiej i malajskiej, z czego nie omieszkaliśmy skorzystać.

Gigantyczna, prawie pusta plaża na której ludzie puszczają latawce i która ciągnie się wzdłuż całej zachodniej granicy miasta. Miasto jest otoczone morzem z trzech stron - leży na cyplu między otwartym morzem a zatoką/rozlewiskiem ale strona zachodnia jest zabudowana portem i mało dostępna. Morze jest tu lazurowe, z falami walącymi o piasek jak nad Bałtykiem, więc siedzieliśmy w kawarni na plaży, przeczekując upał, wpatrując się w morze i pijąc zimne kokosy.

Jesteśmy już w prawdziwych tropikach, temperatury w dzień są nie do wytrzymania - przekraczają 36 stopni. Ludzie na werandach mają klatki z egzotycznymi ptakami i cykadami. Takie prawdziwe tropiki choć może nie całkiem z powieści Conrada ale z XXI w. z pick-upami, klimatyzacją i centrami handlowymi. Niemniej upalne i egzotyczne.

Wreszcie dobrze się wyspałem, zasnąłem zaraz po ósmej nad hiszpańskim i wstałem dopiero po siódmej rano. Miałem twarde łóżko a klimatyzację nastawiłem na 28 stopni.

Dziś ruszamy przez granicę - przez Hat Yai i Satun chcemy dostać się do promu na Langkawi.

poniedziałek, 20 lutego 2012

Smutek tropików

Wylogowaliśmy się w południe z hotelu i leżąc leniwie w barze z widokiem na zatokę czekamy na nocny prom do Surat Thani. Stamtąd jedziemy na południe do Songhli, Satun i dalej do Malezji - na Langkawi i do Penangu. I jak będzie fajnie to nie przelecimy do Wietnamu tylko zostaniemy w Malezji, przynajmniej ja, bo i tak mam za miesiąc samolot z Singapuru a nie chce mi się zwiedzać dwóch krajów po dwa tygodnie każdy.

Remek dołączył do mnie na Koh Tao. Dotarł z Rangunu z przygodami bo nie wysiadł w Chumphon tylko pojechał dalej a potem omyłkowo trafił na inną wyspę. Ale w końcu dotarł na miejsce przedwczoraj.

Miałem być na Koh Tao kilka dni a zostałem dwa tygodnie. Bardzo dobry czas. Joga, nurkowanie, słońce, ciepłe wieczory w barze z shishą, fajni ludzie dookoła. Prawdziwe wakacje w tropikach. I przyjemna świadomość, że to nie koniec podróży, że jeszcze tyle zobaczę.

Ale dziś czuję się kiepsko i fizycznie i psychicznie. Po przerwie zanurkowałem cztery razy (świetne nurkowania) i ucho znów mi się zatkało. Słabo się czuję, mam trochę gorączkę, tym razem dostałem od lekarki antybiotyk. No i nie dokończyłem kursu Advanced, zabrakło mi ostatniego, nocnego nurkowania.

Jest gorąco i bardzo wilgotno, przez dwa dni chodziły burze, dziś też słońce chowa się za chmurami. Ten upał i wilgoć obezwaładniają - nic mi się nie chce robić. Nawet pisać ani czytać mi się nie chce. Zmuszam się trochę.

Na początku ubiegłego tygodnia, gdy miałem przerwę w nurkowaniu popadłem w depresję. Upał, dużo czasu, nic do roboty. Bary i ludzie mnie drażnili. Poszedłem na jogę i też mi nic się nie udawało, pomyślałem że powinienem dać sobie spokój. Brakowało mi zajęcia, jakiejś akcji. Byłem w raju, na idealnych wakacjach i przez półtora dnia nie potrafiłem znaleźć sobie miejsca.

Ale powoli kupiłem ciekawe książki na Amazonie, znalazłem sobie towarzystwo, zacząłem powtarzać hiszpański, poszedłem na kolejne zajęcia jogi. I nuda i depresja przeszły. A potem znów zacząłem nurkować.

Pomyślałem sobie, że jeśli nie potrafię być zadowolony będąc tutaj, po dwóch miesiącach wakacji to chyba nigdzie indziej nie będę czuł się dobrze. W każdym razie to był kiepski moment, najgorszy w tej całej podróży. Ale to tylko jeden dzień, reszta czasu upłynęła przyjemnie.

Dwa tygodnie w jednym miejscu i czas ruszyć dalej. Przynajmniej coś się będzie działo.

wtorek, 14 lutego 2012

Walentynki

Walentynki zaczęły się bardzo romantycznie od sceny balkonowej około piątej nad ranem. 

Z dwóch młodych, miłych Dunek mieszkających tuż koło mnie jedna wróciła z klubu sama. Ponieważ o tej porze i tak się budzę zamieniliśmy kilka słów na balkonie. Po chwili nieoczekiwanie wróciła jej koleżanka ewidentnie nie w najlepszym humorze. Dziewczyny zniknęły w pokoju komentując coś z ożywieniem po duńsku a ja rozkoszowałem się dźwiękami i zapachami tropikalnej nocy. W sumie dobrze, że mnie obudziły bo będę w Azji jeszcze tylko kilka tygodni i podobnych okazji nie będzie wiele.

- Hey buddy, can you do something for me please - odezwał się nieoczekiwanie jakiś głos z dołu. Pod naszymi balkonami stał jakiś młody człowiek otoczony wianuszkiem zbudzonych półdzikich psów - Could you knock on the window to your right?

- Are you sure? - zapytałem.

- Yes, please - odezwał się głos z ciemności. Więc zapukałem a po chwili wychyliła się Stephanie, nadal w nienajlepszym humorze.

- There is someone for you, down there - powiedziałem, więc wychyliła się przez balkon.

- I can't see anyone, only the dogs - powiedziała, wyraźnie zła.

- Hey, it's me. I am sorry - odezwał się głos z dołu.

I scena balkonowa zaczęła się rozwijać w najlepsze, więc dyskretnie wycofałem się do swojego pokoju i włożyłem stopery do uszu.

* * *

Jest w tym bardzo dużo kiczu i New Age. Leżę z zamkniętymi oczami na macie, na platformie wznoszącej się trochę ponad zatokę. Lazurowe morze, szum fal, słońce zachodzi i zaczyna się zmierzch. Temperatura powoli spada do przyjemnych trzydziestu stopni i czuć wieczorną bryzę. Palmy, piasek, niewielka zatoczka - wszystko wygląda, jak na pocztówce.

Leżę więc na plecach starając się nie pozwalać myślom błądzić, próbując skoncentrować moje trzecie oko na punkcie pośrodku klatki piersiowej. Słyszę cichą muzykę i instrukcje nauczyciela jogi.

Mój racjonalny umysł zapiera się i udowadnia mi, że ludzie nie mają trzeciego oka pośrodku czoła a oddychanie, słuchanie muzyki i sposób oddychania nie są w stanie uruchomić żadnego ukrytego ośrodka energii. To brednie i paranauka. 

Tak myślałbym pewnie jeszcze póltora roku temu ale teraz od roku praktykuję jogę i podoba mi się to co dają mi ćwiczenia. A w tej podróży spotkałem tyle osób, które też ćwiczą jogę, medytują i uważają to za ważną część życia - Gaj, Sophie, inni. Więc leżę z zamkniętymi oczyma i staram się koncentrować na ćwiczeniach. W tych idealnych aż niewiarygodnych warunkach, czy może być coś przyjemniejszego?

Zajęcia są rano i wieczorem i chodzę na jedne i drugie. Trochę przesada ale brakowało mi jogi w trakcie tej podróży a ta okazja potrwa tylko kilka dni. Poza tym to bardzo fajne zajęcia, prowadzone innaczej niż te na które chodzę w Warszawie. Dużo więcej jest relaksu, oddychania i medytacji a mniej gimnastyki. Podoba mi się a poza tym niewiele więcej mam tutaj do robienia poza jogą. Moje uszy dalej nie pozwalają mi nurkować.

Prawdę mówiąc to dziwne. Phil, pomocnik instruktiora na kursie nurkowania zaprzjaźnił się ze mną i drugiego dnia zrobił mi małą lekcję geografii tej wyspy. Wiem więc, że kiepskie jointy można kupić zaledwie pięćdziesiąt metrów od naszego ośrodka, lepsze za Seven-Eleven a najprzyjaźniej i najlepiej jest w Bannana Rock Cafe. Zyję sobie z tą wiedzą tutaj już od kilku dni, nie korci mnie aby iść i coś kupić. Zawsze jest mi jakoś nie po drodze.

Zastanawiałem się na tym i doszedłem do wniosku, że sięgam po takie używki, gdy chcę na chwilę odciąć od rzeczywistości. Ale gdy jest ciepło, cały czas świeci słońce, na wyciągnięcie ręki mam błękitne morze a dookoła jest mnóstwo zrelaksowanych i przyjaznych ludzi rzeczywistość wcale nie jest taka zła. Wiec zamiast odcinać się od niej chcę zapamiętywać każdy moment i cieszyć się nim.

Z drugiej strony moje opcje na wieczór walentynkowy są mocno ograniczone. Mogę dalej podrywać tę śliczną Brazylijkę, która jak się okazało ma polskie korzenie czekając aż jej chłopak rozwali mi głowę. Mogę udać się do klubu z grupką polskich gejów, którzy przyjechali tu wczoraj ale kluby nie są dla mnie bezpiecznym miejscem. Dziś mija dopiero dziewięć miesięcy. No albo mogę posiedzieć sobie w barze starając się nie zwracać uwagi na słodką muzykę. Tę opcję wybrało całkiem sporo osób.

poniedziałek, 13 lutego 2012

Nie lubię poniedziałku

Jest poniedziałek, trzynastego a tuż przed kołami pick-upa, ktory wiózł nas na łódź przebiegł czarny kot, który pojawił się nie wiadomo skąd. Więc oczywiście coś musiało pójść nie tak. Miałem dziś wykonać glębokie zanurzenie do 30 metrów ale po kilku metrach nie mogłem wyrównać ciśnienia w uchu. Wyrok lekarki - kilka dni bez wchodzenia do wody.

Zamiast robić kurs zaawansowany (Open Water skończyłem w niedzielę) muszę siedzieć na brzegu, brać lekarstwa i czekać aż moje uszy się odetkają. Trochę byłem zły ale z drugiej strony - jestem na wyspie w Tajlandii, ludzie marzą cały rok aby tu przyjechać na parę dni a ja tylko muszę tu zostać parę dni dłużej. 

Zmieniłem sobie hotel na lepszy i teraz mam z balkonu widok na tropikalny ogród, palmy, cykady, motyle, gekony. Obok na plaży są zajęcia jogi, masaże, mogę też biegać rano zanim zrobi się ciepło. Kupiłem małe głośniczki, więc mam muzykę na balkonie (oraz cykady). No i oczywiście plaża i zatoka są dwa kroki od mojego pokoju. A obok w Buddha View jest grill z merlinem, tuńczykiem, snapperem i innymi owocami morza dosłownie za grosze. Jak rajski ogród na sterydach.

I przede wszystkim jest bardzo cicho i spokojnie. Nie ma parkujących skuterów i głośnych rozmów w nocy, mogę się wyspać a nie spałem porządnie od co najmniej dwóch tygodni. W Pagan budziły mnie śpiewy mnichów, szczury i wstający rano aby jechać do Inle Lake. W Rangunie byo za gorąco w pokoju i musiałem wstać rano na samolot. W Chumphon rozmawialiśmy do czwartej w nocy. A w Buddha View moje okna wychodziły na podwórko przez które wszyscy przechodzili i przejeżdżali i musiałem wstawać wcześnie na nurkowania.

Zamierzam więc znowu ponudzić się trochę, poczytać, popracować nad moim hiszpańskim i nad opalenizną. I jak się uda zrobić pod koniec tygodnia kolejne pięć nurkowań potrzebnych do Advanced.

Nurkowanie spodobało mi się chyba dlatego, że cała umiejętność polega na zrelaksowaniu się, zachowaniu równowagi i spokojnym oddychaniu. Kolejne bardzo dobre ćwiczenie dla mnie. Cała reszta to czysto techniczne umiejętności, więc nie sprawiły mi wielkiego problemu. 

Miałem świetnych instruktorów - Austarlijczyka Jamesa i Anglika Phila - i fajną grupę - dwie dziewczyny ze Szwajcarii, dwóch Szwedów i dwóch Australijczyków. Wedle LP na Ko Tao wydają najwięcej certyfikatów PADI na świecie i jeśli gdzieś robić kurs to właśnie tutaj - ciepła woda i fajne rafy koralowe.

Kiedy więc już minął pierwszy stres, przestałem koncentrować się na oddychaniu, wyrównywaniu ciśnienia w uszach, usuwaniu wody z maski zaczął mi się podobać ten stan zawieszenia w błękitnym morzu z tysiącami kolorowych ryb dookoła. Niesamowite.

środa, 8 lutego 2012

Poranek w raju

 Autobus wyrzucił nas gdzieś na autostradzie w środek parnej nocy. Gdy chciałem kupić wodę chłopak w sklepie nie umiał powiedzieć po angielsku ile kosztuje.

- This is the real Thailand - uśmiechnął się  Scholl - They don't speak English here but when they smile or they help you it's because they want to, not because they want your money. There are empty beaches here that go for miles.

Zatrzymuje się przy nas mały van, z którego pasażerami Scholl się serdecznie wita. Wskakujemy do środka i pędzimy przez czarną noc rozświetloną światłem księżyca w pełni. Po chwili po lewej stronie widać morze.

Jest tak póżno, że nie mam szans na nocny prom ani ochoty zrywać się znów przed szóstą aby zdążyć na prom o siódmej rano. Scholl wynajmuje za 5 tys. bahtów miesięcznie (500 złotych) mały domek na końcu plaży i zaprasza mnie do siebie. Przenocuję i popłynę promem po południu.

- Mi casa es su casa - mówi.

Trafiłem do Hat Tha Wua Len, kilkanaście kilometrów na północ od Chumphon, jednego z lepszych miejsc w Tajlandii na wind- i kitesurfing. Wiatr skończył się dwa tygodnie temu, więc jest po sezonie ale mieszka tam mała społeczność Europejczyków i Amerykanów, którzy mówią trochę po tajsku i uciekają od miejsc pełnych turystów. Dwaj Francuzi, którzy po nas wyjechali na drogę prowadzą miejscowy bar z bilardem. Rano załatwią mi bilet na prom na Ko Tao i transfer.

Siedzimy więc na werandzie do czwartej nad ranem paląc dobry haszysz, patrząc na morze i rozmawiając. Okazuje się, że Scholl zarabia na życie grając w bilard i pokera a jeden z Francuzów hackerstwem, więc mamy dużo tematów do rozmowy. Oni są prawdziwymi life hackerami, mieszkają w raju za grosze i jeszcze zarabiją pieniądze bez dużego wysiłku. Znów serendipity.

Zasypiam późno a nad ranem budzi mnie wschód słońca przeciskający się przez okiennice. Za oknem widać morze błękitne, jak na pocztówce i palmy, więc zrywam się z łóżka i idę popływać w ciepłej wodzie.

* * *

Reszta podróży przebiegła powoli ale bez przygód i teraz siedzę nad morzem w Buddha View na Ko Tao, mam już wykupiony kurs PADI, pokój i jedzenie - wszystko razem za 300 dolarów. I czekam na zajęcia wprowadzające.

wtorek, 7 lutego 2012

Pełnia księżyca

Wstałem rano, wziąłem taksówkę z hotelu i około szóstej rano byłem na lotnisku. Bardzo bałem się, że coś pójdzie nie tak, że rezerwacja biletu nie zadziała, że nie uda mi się uciec z Rangunu i zostanę tu całkiem bez pieniędzy i przyjaciół.

Kiedy dotarłem na lotnisko świtało a okienka AirAsia były jeszcze zamknięte. Ustawiłem się w kolejce jako pierwszy i zaraz za mną stanęła ładna dziewczyna. Miała malutki plecak, mniejszy od mojego bagażu podręcznego i to wszystko.

- Musi pan zapłacić osiemnaście dolarów - powiedziała do mnie hostessa AirAsia, gdy zaczęła obsługę pasażerów. - Bo nie ma pan opłaconego bagażu.

- Jak to? Przecież mam bagaż do piętnastu kilo a to jest w standardzie - mówię.

Chwilę trwało zamieszanie ale po chwili dowiedli mi, że mają rację. Pokazali, że opłata była Mastercardem Maćka i kiedy została zrobiona. Nie mogę uwierzyć, że Maciek kupując mi wcześniejszy bilet nie pomyślał, o tym, że mam ze sobą plecak. Całe szczęście, że zostało mi jeszcze trochę dolarów bo musiałbym porzucić plecak w Rangunie. A może tak by było lepiej?

Za ostatnie khyatty zaprosiłem, dziewczynę która stała za mną w kolecje na kawę. Chciałem jej wynagrodzić czekanie, gdy ja awanturowałem się przy okienku. Ma na imię Sophie, pochodzi z Nijmigen w Holandii i zrobiła już Tajlandię, Malezję i Birmę. Teraz wraca do Bangkoku i za ostatnie pieniądze jedzie do Indonezji na sześć tygodni a potem do Australii aby znaleźć pracę i zarobić na dalszą podróż.

Samolot tradycyjnie się spóźniał więc rozmawialiśmy. Jej podobało się w Mandalay, gdzie spotkała fajnych ludzi a w Pagan była tylko jeden dzień. Ja odwrotnie. Nie widziała wcale Rangunu. Przyjechała na lotnisko w nocy ale oczywiście było zamknięte, więc spędziła czas do rana pijąc herbatę z policjantami. Lubi przygody i jest otwarta na ludzi.

Nauczyłem ją liczyć do 32 na palcach jednej ręki (w systemie binarnym), przedstawiłem hipotezę Goldberga, opowiedziałem czemu nie ma Nobla z matematyki i starałem się wyjaśnić czemu tak ważna jest hipoteza Riemanna. Była autentycznie zainteresowana i wyznała, że lubi matematykę. Zapytała co widzę we wzorkach na jej spódnicy i powiedziałem, że kiedyś przyśnił mi się taki właśnie geometryczny algorytm generowania liczb pierwszych a dopiero potem przeczytałem, że opisał go jakiś polski matematyk, chyba Steinhaus.

Rozmawialiśmy o tym, co jeszcze warto zobaczyć. Ona przyleciała do Azji po zwiedzeniu Boliwii i Peru a ja po Azji lecę do Argentyny. Potem opowiedziałem jej trochę moją historię, czemu podróżuję. Zapytała mnie co zamierzam robić po powrocie. Powiedziałem ale nie zyskało to jej akceptacji.

Im dłużej rozmawialiśmy, tym lepiej nam się rozmawiało. Łatwo rozmawia się z poznanymi w drodze ludźmi, którzy są ciekawi, pozbawieni uprzedzeń i przyjmują nas bez żadnego socjalnego kontekstu. To fajne, gdy ktoś interesuje się tobą i ciekawią go takie sprawy, jak hipoteza Riemanna. Sprawy, które pasjonują mnie ale o których nie mam z kim porozmawiać.

Sophie jest bardzo bystra, ciekawa i poważna a zarazem wesoła i naprawdę szybko złapaliśmy kontakt. Podziwiałem jej mały bagaż. Ja mam duży plecak ważący 13,5 kg i podręczny ważący jedenaście i czuję, jak ogranicza mnie to w podróży. Większość to elektronika, obiektywy, aparat, ładowarki, baterie. Co chwila czegoś się pozbywam ale i tak mam wszystkiego za dużo - spodni, t-shirtów, kosmetyków, lekarstw. Gdyby tak to wszystko wywalić, sprzedać, mógłbym podróżować z jednym małym plecakiem i kupować nowe szorty i t-shirty za grosze. Lubię moje rzeczy ale to tylko koszulki a zdjęć i tak prawie nie robię.

W samolocie rozdzieliliśmy się z Sophie ale poczekałem na nią przy schodkach, przepuszczając jeden autobus. Mieliśmy więc jeszcze godzinę w kolejce do odprawy wjazdowej. Potem pokazałem jej darmowy autobus wożący do stacji autobusów miejskich. I tu okazało się, że nasze drogi się rozdzielają. Ona musi wziąć 555 do Kho San Road a ja 551 do Victory Monument.

Mogłem wsiąść w ten 555, pojechać na Khao San Rd., kupić bilet i polecieć z Sophie do Indonezji. Nic mnie nie trzyma, nie mam żadnych sztywnych planów, jedyne co naprawdę muszę to dotrzeć 20 marca do Singapuru, aby wsiąść w samolot do Buenos Aires. Mogłem ale nie zrobiłem tego. Trochę żałuję.

* * *

Sophie opowiedziała mi o Ko Tao i poleciła szkołę w której miesiąc temu robiła PADI (Budda View). Wsiadłem w van do Victory Monument, przesiadłem się w autobus 515 i powoli pokonując miejskie korki dotarłem do południowego dworca autobusowego w Bangkoku, skąd odchodzą autobusy do Chumphon. Przez opóźnienie samolotu i kolejkę do odprawy zrobiło się wczesne popołudnie. Kupiłem bilet na turystyczny autobus na 21:00 ale Sophie i LP ostrzegły mnie, że jeśli wyląduję w środku nocy na dworcu, który jest kilknaście kilometrów od miasta to jestem dosłownie w czarnej dziurze. Więc po chwili znalazłem inny, tańszy, lokalny autobus na 17:30 i wymieniłem bilet.

Bangkok to Bangkok, klimat jest wilgotny a nie suchy, jak w Pagan i przy 34 stopniach jesteś po chwili cały oblepiony potem. Ale jest tu klimatyzacja, sklepy seven/eleven, bankomaty. Wypiłem półtora litra zimnego mleka, zjadłem snickersa, wypiłem kawę, wyjąłem z bankomatu 500 dolarów w bahtach i byłem gotów do drogi. Tu wszystko jest możliwe dopóki moja złota karta działa mogę zawsze znaleźć hotel, mogę wziąć taksówkę, pożyczyć samochód. Jestem znów w pierwszym świecie z jego wadami ale i zaletami.

Na dworcu, w upale siedział luźno ubrany, młody Europejczyk z dredami. Okazało się, że jest Szwedem, na imię ma Scholl i od dwóch lat mieszka w Tajlandii, właśnie w Chumphon a do Szwecji jeździ tylko latem. Pochwalił wybór Kho Tao i Budda View, powiedział że kolega wyjedzie po niego na dworzec, więc mogę się z nimi zabrać i obiecał, że zadzwoni aby rozpoznać kwestię transferu na Ko Tao. Promy odpływają rano, na nocną łódź aby płynąć na pokładzie patrząc na pełnię księżyca już nie zdążę.

I tak podróżuję sobie, poznając ludzi i korzystając z ich rad. Trzeba znać ogólny kierunek i wierzyć, że los sam postawi nam na drodze właściwych ludzi. Serendipity.

czwartek, 19 stycznia 2012

Khao San Road

Bangkok. Czuję się, jak amerykańscy żołnierze czterdzieści lat temu na przepustce z Wietnamu. Po doświadczeniach Indii mamy porządny hotel i wszystko co można kupić za pieniądze. I dwa dni aby z tego skorzystać przed kolejnym skokiem w wielką niewiadomą.

Bierzemy prysznic dziesięć razy dziennie. Gorący prysznic w wyłożonej białymi kafelkami łazience. Mamy biały sedes na którym można usiąść. Papier toaletowy. Jedyną pamiątką po Indiach jest nasze mydło o zapachu pasty do butów.

Oddaliśmy ubrania do pralni. Do prawdziwej pralni z pralkami automatycznymi i czystą wodą a nie do walenia mokrymi ubraniami o kamienie na brzegu jakiegoś lokalnego ścieku i prasowania żeliwnym żelazkiem na węgiel.

Samo Khao San Road wieczorem to jak jeden wielki klub z licznymi dancefloorami, barami, ulicznym żarciem i możliwością robienia zakupów jednocześnie. Tłumy ludzi, głośna muzyka, światła, neony, lasery, alkohol. Wszyscy lekko ubrani, rozbawieni, na wakacjach. 

Po początkowym zachłyśnięciu zacząłem trochę tęsknić za Indiami, choćby za Sudder Street w Kalkucie. Pierwszy wieczór spędzamy samotni w wielkim, imprezującym tłumie. Po Indiach podróżują wybrani, getta turystyczne w Indiach są niewielkie, drugiego dnia poznajesz ludzi na ulicy, trzeciego zawierasz przyjaźnie. Wymieniasz opowieści, jak historie wojenne. Khao San Road to wielkie Krupówki, każdy może za kilkaset dolarów znaleźć się tutaj aby poimprezować. Łatwiej spotkać ciekawych ludzi w kawiarni lub bibliotece niż w głośnym, zatłoczonym klubie.

Łopatki wentylatora wirują, jak w Czasie Apokalipsy i czuję, że też wolę misję niż to komercyjne miasteczko.

wtorek, 17 stycznia 2012

Kalkuta - Bangkok

 Na czystym peronie stoi tłum ubranych od stóp do głów w śnieżnobiałe stroje Hindusów. Śliczna dziewczyna śpiewa spacerując po torach kolejowych na których nie leży ani jedn papierek. Dwóch muskularnych chłopaków otoczonych wianuszkiem dziewcząt o jasnej cerze podskakuje w rytm muzyki na przyjęciu odbywającym się w eleganckiej wilii z basenem i zielonymi, wysprzątanymi trawnikami. Śpiewa chór mężczyzn w białych koszulach i nienagannie skrojonych, granatowych garniturach.

Gdyby dziewczyna rzeczywiście spacerowała po torach jej czyste buciki byłyby po kostki umazane ekskrementami. Ludzie na peronie zamiast białych garniturków i furażerek mieliby szaliki owinięte na głowie, brzydkie sandały i moherowe sweterki ze złotą nicią. Cały ten wysprzątany i sterylny świat oglądamy w hinduskich teledyskach w poczekalni przed odlotem do Bangkoku.

Filmy i teledyski pokazują tu cały czas sztuczną, sytą, wysprzątaną i kolorową rzeczywistość. Sądzę, że oglądając zachodnie filmy i telewizję Hindusi wierzą, że to co widzą też jest fikcją wykreowaną w studiu. Dlatego nie biorą tego za prawdę podobnie, jak my nie traktujemy poważnie idealnego świata pokazywanego w reklamach samochodów i proszków do prania.

Po pociągu z Bombaju chodził sprzątacz, który systematycznie i dokładnie sprajem do czyszczenia szyb i ściągaczką czyścił lustra. Okna w wagonie pozostały zaflejone, tak jak były.

- To bardzo indyjskie, liczy się piękno wewnętrzne a nie zewnętrzne - skomentował Daniel.

* * *

Jesteśmy w Bangkoku. Mamy w hotelu czysty pokój z łazienką z gorącą wodą, kafelkami, papierem toaletowym a na szerokich łóżkach mamy miękie materace. Mogłem założyć sandały. Zamówiłem sobie masaż stóp. Jest wreszcie normalnie, wróciliśmy do Pierwszego Świata.