Pokazywanie postów oznaczonych etykietą stan świata. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą stan świata. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 6 lutego 2012

Powrót do Rangunu

 Autobus dzienny wydawał się złym pomysłem, szczególnie że dostałem ostanie miejsce - na środku w ostatnim rzędzie. Podróż przebiegła jednak bardzo dobrze, autobus przez kilka godzin był pusty a gdy się zapełnił dostałem dwa miejsca przy oknie dla siebie. Moi sąsiedzi i obsługa byli dla mnie mili (byłem jedynym Europejczykiem), częstowali mnie betelem, ziarnami słonecznika i bimbrem (odmówiłem).

Mogłem wyglądać przez okno (wszystkie inne okna były zasłonięte przed słońcem) i patrzeć, jak krajobraz robi się z suchej i pylistej sawanny coraz bardziej zielony a zieleń coraz bardziej soczysta. To ostatnia szansa aby przyjrzeć się temu pięknemu krajowi.

Większość drogi przebiegała po autostradzie Mandalay - Rangun, więc z dziesięciu godzin podróży większość obyła się bez wybojów. Jedyną niedogodnością były znowu puszczane głośno soap opery i początkowo dojmujący chłód z klimatyzacji. Ale w miarę, jak słońce prażyło coraz bardziej klimatyzacja z tortury zamieniła się w błogosławieństwo.

Kiedy przed kilkunastoma dniami przyleciałem do Rangunu to miasto budziło moje obawy. Nie było wiadomo co nas tu czeka, dziwne sytuacje z wymianą pieniędzy, dziwne ceny, dziwne jedzenie. Teraz to jak drugi dom - wiem, gdzie i co zjeść, wiem ile co kosztuje, wiem gdzie bezpiecznie wymienić dolary, wiem jak się poruszać autobusem i taksówką.

 * * *

Powinienem napisać coś o Birmie i Birmańczykach ale nie czuję się na siłach. Na początku po przyjeździe człowiek jest w nieustającym szoku - wszyscy się uśmiechają do Ciebie, ty odwzajemniasz uśmiech, chodzisz tak cały czas uśmiechając się do ludzi i dobrze się z tym czujesz. I czujesz, że - w przeciwnieństwie do Tajów, którzy uśmiechają się fałszywie do twojego portfela - uśmiech, ich zainteresowanie tobą i grzeczność płyną z serca.

Birmańczycy są bardzo grzeczni, uprzejmi i spokojni. Człowiek czuje się tutaj bezpiecznie, nie musi nerowowo pilnować swoich rzeczy, nie musi mieć się na baczności aby nie zostać oszukanym. Owszem zdarzają się nieporozumienia ale przeważnie z powodu trudności w komunikacji - większość Birmańczyków zna po angielsku tylko kilka słów, myli liczebniki, wymawia słowa niewyraźnie.

Drugi zachwyt to pagody, stupy, świątynie. Pisząc to siedzę na tarasie z panoramą Rangunu i widzę oświetloną wieczorem pagodę Shwegadon, która wygląda jakby złoty statek kosmiczny wylądował w centrum miasta. Wszędzie mijam złote pagody, czasem duże, czasem całkiem malutkie. Podziw budzi, że Ci biedni ludzie, często mieszkający w malutkich, drewnianych chatkach tyle czasu, energii i pieniędzy wkładają w budowę i pielęgnację setek tysięcy pagód i posągów Buddy.

Po trzecie wszędzie widać mnichów w szafranowych szatach, w każdym wieku od małych dzieci do staruszków. Gdy rano idą boso ze swoimi misami zbierając jałmużnę człowiek myśli, że to bardzo mądra religia. Gdyby mnichów było zbyt wielu, lokalna społeczność nie mogłaby ich wyżywić. Gdyby mnisi oderwali się za bardzo od społeczństwa nie dostawaliby jedzenia i nie mogliby przetrwać.

Po jakimś czasie wszystko powszednieje, kolejne pagody, kolejne uśmiechy ludzi, widok kolejnych mnichów. Trzeba sobie przypominać przez chwilę, że to co tutaj widzę wszędzie dookoła jest czymś niezwykłym i że już za parę godzin AirAsia przeniesie mnie z nierealnej krainy do banalnej rzeczywistości Tajlandi.

* * *

Wszystkie hotele dla cudzoziemców są zapchane do granic możliwości, wszyscy chcą zobaczyć Birmę przed wielką zmianą, nim pochłonie ją komercja. W telewizji widać mnichów uwalnianych z więzień, za sześć tygodni wybory, w wielu miejscach widać wywieszone otwarcie portrety Aung San Suu Kyi i jej ojca, pierwszego lutego rząd pozwolił na swobodny obrót walutą. Mimo to Birmańczycy nie rozmawiają otwarcie o polityce z cudzoziemcami.

Z powodu perspektywy zniesienia sankcji i napływu kapitału khyatt umacnia się, rok temu za dolara płacono 1400 khyattów, potem tysiąc, obecnie około ośmiuset. Przez trzy tygodnie naszego pobytu dolar staniał z 826 do 800 khyattów. Birma to ostatni wielki rynek zamknięty z powodu sankcji dla światowego kapitału, bez McDonalda, Starbucksa, L'Oreala i innych. A Birmańczycy to 60 milionów ludzi, prawie 1 proc. światowego rynku, chętnych aby dołączyć do społeczeństwa bezmyślnej konsumpcji.

Na razie sklepy w Rangunie pełne są towarów z Chin ale sądząc po ich zaopatrzeniu widać, że birmańscy konsumenci pilnie śledzą co jest chic na świecie. Na razie nie mają za dużo pieniędzy ale to kraj prawie tak bogaty, jak Norwegia lub Rosja - ma gaz, ropę, heroinę, szmaragdy i świetne położenie na skrzyżowaniu szlaków handlowych z Indii do Chin, atrakcje dla turystów. Podobno niedaleko na południe od Pagan ropa jest ciągle tak płytko pod ziemią, że można ją czerpać wiadrem.

Rząd właśnie tworzy pierwszą specjalną strefę ekonomiczną, na południu w Dawei, do którego konsorcjum tajlandzkich firm buduje nową autostradę. Oprócz fabryk ma tam być kompleks turystyczny, który zagospodaruje dziewicze wyspy i wybrzeże podobne do położonej niedaleko na południe tajskiej wyspy Phuket odwiedzanej przez pięć milionów turystów rocznie.

Firmy z Azji i nie tylko dostają kolejne koncesje na wydobycie ropy z szelfu. Firmy z Indii rozbudowują port w Sittwe chcąc uczynić z niego okno na świat dla odciętych od reszty Indii stanów północno-wschodnich. A w hotelach w Rangunie widać mnóstwo 'turystow', którzy rozglądają się za możliwościami robienia biznesu i szukają kontaktów. Wszyscy czują, że za chwilę wydarzy się to co dwadzieścia lat temu w Europie Wschodniej.

Prawdę mówiąc jestem pesymistą co do losu tego kraju. W najlepszym wypadku pogrąży się w konsumpcji, oderwie od korzeni religii i stanie drugą Tajlandią. Z jednej strony to dobrze, ci sympatyczni ludzie zasługują na godne życie, z drugiej trochę żal.

Jednak ten kraj ma 138 mniejszości narodowych, w tym kilka, które walczą o autonomię od kilkudziesięciu lat. To recepta na nową Jugosławię albo raczej nową Libię. 

Na zachodzie mieszkają Araukanie, dwumilionowa mniejszość muzłumańska, potomkowie dawnego dumnego królestwa, pozbawioną przez reżim ziemii i praw obywatelskich. I są tam złoża gazu z gazociągiem idącym do Chin. Który ambitny polityk nie zacznie marzyć o autonomii i niezależności?

Podobnie na południowym wschodzie, wzdłuż granicy z Tajlandią, gdzie mieszkają Monowie i Karenowie. Ci drudzy od sześćdziesięciu lat (dłużej niż Organizacja Wyzwolenia Palestyny) walczą o niepodległość, nawet teraz trwają aktywne walki z armią Birmy. Po drugiej stronie granicy, w obozach dla uchodźców w Tajlandii mieszka ich kilkaset tysięcy. A na tamtejszym szelfie kontynentalnym jest ropa.

Na północnym wschodzie jest kraina Shan, którzy spokrewnieni są z ludnością południowych Chin. Te tereny są trudno dostępne i słabo kontrolowane przez Birmę, która musiała im przyznać sporą autonomię. I jest to światowe centrum produkcji heroiny, dostarczające ponad 250 ton rocznie.

poniedziałek, 30 stycznia 2012

Pagan

Na początku podszedłem do Pagan nieufnie. Dużo turystów - francuskich emerytów, amerykańskiej młodzieży w podróży życia, grupki młodych Japonek - w jednej małej wiosce. W rezultacie ceny wysokie, kursy wymiany niskie, restauracje z pizzą rekomendowane przez LP, stragany, miejscowi oferujący swoje usługi. Za kolację dzień wcześniej na ulicy zapłaciłem 700 khyatów (mniej niż dolara) a tutaj 4300.

Rano zadzwonił budzik ale stwierdziłem, że nie mam ochoty zrywać się aby pobiegać i oglądać wschód słońca. Dopiero po godzinie zwlokłem się aby poczytać na tarasie i wziąć prysznic.

Pierwszym jasnym punktem było śniadanie. Wodnista kawa, sześć grzanek z powidłami, omlet z jednego jajka i dwa banany a na koniec ile chcesz herbaty. Prawdziwa uczta. W Birmie śniadania są wliczone w cenę ale przeważnie to formalność - jajko, tost, banan i coffemix - chemiczny proszek zawierający cukier, śmietankę do kawy i niby kawę - coś w rodzaju naszego mokate.

Poszedłem do recepcji i zamieniłem mój bungalow na pokój - równie duży a nawet jeszcze lepszy w środku ale bez własnej werandy. Trudno, na werandzie wieczorem i tak są głównie komary. 

Usiłowałem też wymienić pieniądze w recepcji i tutaj miłe zaskoczenie. Otóż Birmańczycy nie są zdolni do zrobienia czegoś nieetycznego, nawet jeżeli wymaga tego interes. Recepcjonistka powiedziała mi wprost, że kurs w hotelu jest niekorzystny i wytłumaczyła, gdzie mam pójść aby dostać więcej. Był to mały kantor za restauracją jakieś trzysta metrów od hotelu, którego nigdy bym sam nie szukał ale gdzie cała transakcja przebiegła bezpiecznie i sprawnie. 

Słyszałem podobne historie w Rangunie, od turytów którym pracownicy banku radzili aby nie wymieniali pieniędzy w banku ale na rynku. I jak można z takimi uczciwymi ludźmi budować kapitalizm i wolny rynek?

* * *

Mając w kieszeni gruby plik khyatów wypożyczyłem w hotelu rower za trzy dolary i pojechałem drogą w kierunku Baganu (mieszkam w wiosce Nyaung U, jak większość turystów). I coraz bardziej zaczęło mi się tu podobać.

Bagan powstał w XI wieku, jako stolica pierwszego birmańskiego imperium. Dziś nic tu już nie ma, żadnego miasta, pozostało za to około trzech tysięcy pagód rozrzuconych na sporym płaskowyżu o powierzchni czterdziestu dwóch kilometrów. Pomiędzy nimi rozciąga się sawanna, piaszczyste drogi, wyschnięte doliny strumyków. Jest to jedno z trzech takich takich miejsc w Azji, drugim jest Angkor Wat (które zobaczę za miesiąc) a trzecie jest gdzieś w Indonezji (następnym razem).

Kiedy już trochę przejechałem główną drogą i odbiłem na południe zacząłem powoli wchłaniać zen tego miejsca. Słońce świeci mocno ale upał nie obezwładnia, klimat jest suchy, jazda rowerem bardzo przyjemna, choć rower raczej prosty i czasami grzęźnie w piaszczystej drodze. W każdej chwili można usiąść w chłodnym cieniu pagody albo na małej platformie, które Birmańczycy budują w cieniu drzew, poleżeć, poczytać albo podrzemać.

Pagód - jednych wielkości sporej katedry, innych małych jak kapliczki - jest tyle, że starczy ich dla wszystkich, większość turystów przyjeżdża tu na dwa, trzy dni, bierze powóz konny lub busa i objeżdża najciekawsze miejsca z przewodnikiem. Wystarczy trochę odbić w bok aby mieć coś wyłącznie dla siebie.

Wygląda to nierzeczywiście. Wyobraźcie sobie, że pierwsi Piastowie zamiast wnijać słupy w Odrę i kombinować jak podzielić Polskę na dzielnice zabudował teren równy powierzchnią dzisiejszej Warszawie gotyckim katedrami i kaplicami w liczbie trzech tysięcy. No może nie gotyckimi - Birmańczycy nie potrafili budować tak strzeliście, ceglane mury są grubsze, wyższe budynki stoją na podwyższeniu, plan jest kwadratowy - przypomina to bardziej bizantyńskie bazyliki.

Pagody stoją teraz opuszczone, roztaczając ten dziwny klimat, który można poczuć w San Galgano w Toskanii - Bóg już tutaj nie mieszka. Jeżdżę z miejsca na miejsce rowerem, po łagodnych pagórkach mijając powozy zaprzeżone w bawoły i ludzi pracujących sierpem w polu, słuchając muzyki z iPhone.

Bardzo się cieszę, że mam tutaj aż sześć dni.

środa, 25 stycznia 2012

Patrząc leniwie na morze

 And it's there I want to be, 

by the old Moulmain pagoda looking lazy at the sea

Choć to właśnie wiersz Kiplinga przyprowadził mnie do Azji, nie doznałem objawienia zwiedzając pagodę w Moulmain, przynajmniej nie od razu. Ale coś we mnie jednak uległo zmianie. Siedzę teraz na zacienionym tarasie pagody, jest południe, słońce pali niemiłosiernie i jedyne co należy robić to siedzieć w cieniu, patrzeć w dal lub drzemać leżąc na podłodze.

W Moulmain nie ma morza i nie można na nie leniwie spoglądać. Jest za to zlewisko kilku, według jednych pięciu a wedle innych źródeł trzech rzek, które ciągnie się w lewo i w prawo po horyzont. Na tej rzece cumowały w czasach Kiplinga brytyjskie parowce przypływające z Kalkuty oraz pewnie tak samo jak dzisiaj, leniwie dryfowały po niej drewniane łodzie rybaków. Wygląda to ze wzgórza, jak jakiś senny archipelag i można dobrze zrozumieć nadużycie autora.

Jestem tutaj już drugą dobę i zostanę jeszcze jeden dzień, jutro po południu mam autobus do Mandalay. Polubiłem Moulmain. Choć jest to trzecie co do wielkości miasto Birmy, nie jest przytłaczające (300 tys. mieszkańców), z dwóch stron otoczone zlewiskiem rzek, ze złotymi pagodami na wzgórzu. Jest tu dobre powietrze, klimat jest bardzo przyjazny. Wreszcie czuję, że jestem w tropikach - ranki i wieczory są ciepłe ale rześkie, dziś o siódmej wisiała nad miastem mgła, za to kilka godzin koło południa jest prawdziwie upalnych. No i oczywiście ludzie, jak chyba w całej Birmie są tu łagodni, uśmiechnięci i bardzo przyjaźni.

Rozumiem czemu Brytyjczycy z Indii wybierali Moulmain na miejsce spędzenia emerytury. Przyroda dookoła, pobliskie góry, rzeka i morze sprawiają, że byłoby to idealne miejsce na spędzanie beztroskich wakacji. Klimat i krajobraz przypominają Toskanię w lipcu. 

Gdyby tylko kraj ten był trochę bardziej zamożny i było mniej ograniczeń dla turystów. Ponieważ jednak w pobliskich górach siedzą partyzanci moźliwość swobodnego poruszania się jest ograniczona a ze względu na biedę nie ma tu tego co mogłoby być - wycieczek rowerem, dobregomjedzenia, leżaków i kawiarni.

To co jest ma swoje uroki - siedzę na tarasie mając za plecami złotą kopułę pagody, której początki sięgają trzystu lat przed Chrystusem i jestem tu jedynym turystą. Mam cały ten krajobraz i całe to miejsce tylko dla siebie. Bulwar nad rzeką, przy którym stoi mój hotelik jest co prawda zniszczony ale pozwala oglądać piękne zachody słońca.

Nie am kramów z pamiątkami rodem z Chin, nie ma naganiaczy, nie ma tłumu. Poza mną jest tu tylko kilkanaście osób z obsługi, zakochana para i trochę dzieciaków, które najwyraźniej uciekły ze szkoły. Zadroszczę im, bo mogą robić codziennie to co ja teraz - uciekać z miasta na wzgórze z pagodami i patrzeć leniwie na rzekę w dolinie. Znudzone dziewczyny zapraszają mnie do środka rozlicznych kapliczek, które pilnują i widzę zakamarki, które pomija spieszący się, zmęczony turysta.

Siedzę sobie właśnie sam w jednej z otaczających pagodę kapliczek (jest tu jedyna, drewniana ławka), zerwał się wiatr i porusza dzwonkami na szczycie stupy, na posągu Buddy siadają drobniutkie wróble. Nikt na mnie nie patrzy a z kilkudziesięciu posążków stojących na ołtarzu część jest autentycznie złota. Ale tutaj nikt nie podejrzewa nikogo o złe intencje a ja nie ma żadnych.

* * *

Postanowiłem zwolnić, przestać się spieszyć. Posiedzę sobie tutaj i ruszę do Mandalay a potem znów posiedzę parę dni w Bagan. Chcę spokojnie wtopić się w ten klimat, mieć czas na czytanie książek, na siedzenie w herbaciarniach i obserwowanie ludzi, na spokojne spacery. Chcę dostosować się do miejscowego rytmu aktywności rano i wieczorem oraz szukania cienia w południe.

Może to oznaczać, że dalszą część drogi odbędę bez Remka ale jestem już nim zmęczony. Mam dosyć ciągłego targowania się, gadania o pieniądzach, pędzenia z miejsca na miejsce. Remek ma niestety swoje tempo i niechcący wszystkim je narzuca, idzie szybko z przodu, podnosi głos rozmawiając z miejscowymi, obsesyjnie wspomina co kupił i za ile.

- Ty każdoj raz diełajesz skandał - wypomniał mu wczoraj przy kolacji Gaj, który jest bardzo spokojny i zrównoważony - Można targowatsia biez agresji.

Poszło o to, że chłopaki znaleźli herbaciarnię z indyjską herbatą (no daleko jej do indyjskiej) po sto khiatów. Remek wypił kilka i gdy poszliśmy tam razem podali nam nam od razu większe porcje, czyli podwójną herbatę. Gdy przyszło do płacenia Remek zrobił awanturę, czemu po dwieście skoro w karcie jest po sto, rzucił im pieniądze i złościł się, że chcą go orżnąć. Przy następnej wizycie od razu mówili nam, że herbata mała po sto.

Rzecz w tym, że te sto khiatów to czterdzieści groszy a takie sytuacje zdarzające się co chwila psują przyjemność przebywania w tym kraju. Birmańczycy są uczciwi, ceny są tu raczej stałe, są też ludźmi łagodnymi i uśmiechniętymi dla których kłótnia, podnoszenie głosu są czymś nienaturalnym. Takie zachowanie niszczy przyjemność obcowania z tymi ludźmi. Na dworcu w Rangunie, gdy Remek naskoczył na ludzi w kasie przypadkowy student przepraszał mnie, tłumacząc że musimy kupić bilety za dolary bo takie przepisy ustanowił rząd.

Wczoraj, gdy w południe trafiliśmy na wzgórze ze stupami panował upał i nie pozostawało nic innego, jak siedzieć w cieniu. Ale Remek ciągle nas poganiał, chciał iść dalej, kupić owoce na targu i trudno wytrzymać tę presję. On taki jest, że nie może usiedzieć na miejscu.

W każdym razie Wojtek popłynął łodzią w górę rzeki a potem wraca do kraju. Remek z Gajem pojechali na wycieczkę a ja, choć miałem jechać z nimi zostałem i siedzę na wzgórzu. Bilet do Mandalay mam na jutro na popołudnie, więc jutro też mogę tu posiedzieć, popatrzeć na rzekę i poczytać lub pomyśleć. Wydaje się to dobrym planem.

Postanowiłem resztę tych wakacji spędzić spokojniej, siedząc na słońcu, czytając, pisząc lub po prostu nic nie robiąc. To moje wakacje i chcę je spędzić we własnym rytmie, nie spiesząc się, bez stresu. Za kilka miesięcy mogę żałować każdej nie wykorzystnej okazji, każdej zmarnowanej chwili. będę robić to co przede wszystkim to dobre dla mnie

Jeśli oznacza to rozstanie się z Remkiem to trudno, jestem już na tyle wprowadzony w Azję, że chyba sobie poradzę.

Ponieważ mam za mało dolarów a Birma okazała się droga spróbuję kupić sobie nowy bilet na samolot i wrócić kilka dni wcześniej. Nie ma sensu siedzieć w najtańszym hotelu, nie mogąc zwiedzać i oszczędzając każdą butelkę wody. Lepiej pozwiedzać a potem tydzień poleżeć na plaży w Tajlandii.

A teraz mam jeszcze cały dzień w Moulmain dla siebie. I będzie postanowiłem, że będzie to przyjemny dzień.

wtorek, 17 stycznia 2012

Bakszysz i pałka

Siedząc ze szklanką herbaty w dłoni obserwowałem, jak tajniak bije bambusowym kijem chudego, młodego człowieka. Bity przepraszał i uciekał przed razami ale tajniak doganiał go i bił dalej. Sudder Street była pełna miejscowych i turystów, zrobiło się zbiegowisko ale nikt nie stanął w obronie bitego.

Ludzie obserwowali zaskoczeni, komentowali między sobą. Niedaleko stał policjant w uniformie, którego obecność sankcjonowała działania pałkarza.

Po chwili wszystko ucichło, ludzie się rozeszli trochę zaskoczeni, komentując to co się stało. Nasze stoisko uliczne, prowadzone przez jednorękiego Hindusa, przy którym siedzieliśmy zaczęło się szybko zwijać poganiane przez kilku rozgniewanych tajniaków i mundurowego.

Zostaliśmy we czwórkę - Niemiec, który jest w Indiach półtora roku, Włoszka w moim wieku, która trochę mówi w hindi, urocza Francuzka Marie, która nic nie rozumie, jest w Indiach od trzech dni i nie mówi prawie nic po angielsku i ja. Zaczęliśmy rozpytywać i dochodzić do tego co się stało.

niedziela, 15 stycznia 2012

Warszawa - Kalkuta

 W trzy godziny zwiedziliśmy Kalkutę. Z jednej strony to żałosne, jesteśmy w piętnastomilionowym mieście, drugim co do wielkości ośrodku atomowego mocarstwa liczącego ponad miliard mieszkańców. A wszystko co tu można zobaczyć, to Victoria Memorial - największy budynek w mieście, taki średniej wiekości i urody pałacyk otoczony parkiem. I do tego Maidan, spory park miejski zaśmiecony i pełen młodzieży grającej w krykieta, pozostałości ogromnej przestrzeni wokół fortu, której Brytyjczycy nie pozwolili zabudować.

W środku Victoria Memorial tłumy zwiedzających Hindusów ale cała wystawa to kilka angielskich obrazów, akwarel i szkiców pokazujących, że miasto to było całkiem ładne, gdy nie zamieszkiwało go piętnaście milionów ludzi, nad brzegami stały białe pałace a na rzece cumowały żaglowce brytyjskiej floty handlowej. Do tego współczesne obrazy - galeria wielkich Hindusów i mała wystawka pokazująca uzyskiwanie świadomości narodowej przez Bengalczyków.

Spaceruję tak i zastanawiam się, jak to możliwe, że nie ma tu żadnych śladów kultury materialnej. Przecież to kolebka cywilizacji, żyli tu radżowie, mieli jakąś sztukę użytkową, stroje, biżuterię, budowle, świątynie. A główne punkty miasta to pozostałości po Brytyjczykach. Część budynków w centrum ładna ale tak zniszczona, że można tu kręcić filmy wojenne. Nowe budynki to jakiś straszny prymityw w połączeniu z Cepelią.

Potem uświadamiam sobie, że w moim rodzinnym mieście największy teren rekreacyjny w centrum to pozostałość po placu ćwiczeń rosyjskich pułków stacjonujących na Lindleya. Dominującą budowlą jest pałac zbudowany przez okupanta, otoczony wyburzoną, nienaturalnie pustą przestrzenią. W Muzeum też nie ma specjalnie imponujących dzieł sztuki za to obok można się wiele dowiedzieć o martyrologii. 

Architektura nie poraża ani urodą ani organizacją przestrzeni a na ładne miasto można się napatrzeć na szkicach Canaletta. Podobnie, jak Kalkuta miasto jest do granic możliwości zapchane przybyszami z prowincji pracującymi za głodowe stawki. I jak tutaj na każdym wolnym skrawku chodnika wyrastają stragany z gaciami i ręcznikami.

Cholernie trudno czuć wyższość wobec tych Indii.

Kwesta pieniędzy

Znudziły mi się już Indie, przyzwyczaiłem się do nich. Ulice, bieda, żebracy, brud, rynsztoki, handlarze przestało to robić a mnie wrażenie. Nie da się od tego uciec ale można się z tym oswoić. Zacząłem doceniać dobre strony - ludzi, targowanie się o ceny, herbatę z imbirem, uliczne jedzenie, krajobraz za oknem pociągu.

Nasz guesthouse w Kalkucie to znowu dziura na Sudder Street. Gdy już zapłaciliśmy Remek zwrócił mi uwagę na krwawe ślady na ścianach.  Ktoś tu rozpaczliwie zabijał karaluchy, w łazience leży kilka strupieszałych odwłoków. W dodatku koło rury kanalizacyjnej jest wielka dziura zapraszająca wszystkie szczury z ulicy. Szykowaliśmy się na ciężką noc ale nic nas nie zaatakowało więc hotel zyskuje nasze uznanie. Takie właśnie są Indie, pierwszego dnia się brzydzisz, drugie przywykasz, trzeciego czujesz jak w domu.

Wybieramy takie miejsca chyba wyłącznie z powodów ideologicznych. Obok jest wyglądający przyzwoicie hotel za 1500 rupii (30 dolarów) i kilka boutique hotels po 100 dolarów. My jednak uparcie, podobnie jak inni bakpakerzy szukamy najtańszych dziur. Tanie noclegi, tanie przejazdy, tanie jedzenie.

Gdybyśmy tylko odrobinę zwiększyli nasz budżet - brali ciut lepsze hotele, turystyczne autobusy i latali na większe dystanse tanimi liniami - nasza podróż stałaby się znacznie mniej męcząca. Tylko, że wówczas bylibyśmy turystami, ominęłoby nas współdzielenie części niewygód ze zwykłymi Hindusami. Nie poczuli byśmy tego jak oni żyją.

Z jednej strony to trendy, eko i bardzo progresywnie zostawiać pieniądze wprost u ludzi a nie w kieszeniach bezdusznego przemysłu turystycznego. Z drugiej bakpakerzy są jak plastikowe śmieci w tutejszym krajobrazie, zbijając ceny i walcząc z miejscowymi o każdą rupię nie zostawiają tu nadwyżek pozwalających miejscowym akumulować kapitał. Mądre królestwo Bhutanu nie wpuszcza bakpakerów.

niedziela, 8 stycznia 2012

Indyjski Lenin

Za naszymi domkami rozciąga się obóz uchodźców - prymitywne szałasy z plandek i liści palmowych, w których ludzie koczują bez prądu śpiąc wprost na ziemii. Mijamy go idąc skrótem a nie przez plażę, jak wszyscy do jedynej uliczki w Palolem. Tylko to nie są żadni uchodźcy, tak właśnie mieszka uśmiechnięta obsługa naszych beach barów i domków oraz sklepików. Jesteśmy w raju ale to nadal są Indie.

Odkąd zaczął się weekend mamy na plaży nową grupę turystów. Spacerują w ubraniu niewielkimi grupkami, robiąc zdjęcia Canonami i Olympusami. Mężczyźni mają smartfony i blackberry, dobre zegarki i noszą koszulki polo. Niektórzy swoją nadwagą wpędzają w kompleksy nawet Amerykanów - czipsy, pierożki smażone w oleju palmowym, coca-cola a indyjskie miasta z pewnością nie zachęcają do uprawiania joggingu - Indie są światowym epicentrum cukrzycy a w południowych stanach 30 proc. ludności ma nadwagę.

Ci nowi przybysze mówią lepszym angielskim i czytają gazety, więc korzystam z okazji aby wytłumaczyli mi co się dzieje w indyjskiej polityce.

Wygląda na to, że Indie mają swoją wersję arabskiej wiosny - narastający sprzeciw społeczny przeciwko korupcji, biurokracji i skostniałemu systemowi politycznemu pod mianem Team Anna. Codziennie czytam w gazetach o tym oddolnym ruchu walczącym z indyjską realpolitik.

Z pozoru Indie to kraj demokratyczny ale ludzie nie są w stanie kontrolować polityków, którzy raz doszli do władzy. Większość głosuje tu wedle przynależności kastowej i narodowej, dzięki czemu politycy pewni wyników wyborów mogą robić to co dobre dla nich a nie dla wyborców. Jeżeli sondaże pokazują, że władza może wymknąć im się z rąk zawsze mogą nakręcić spiralę emocji skierowanych przeciwko innym.

Efekty widać gołym okiem - Indie są krajem w którym mieszka najwięcej ludzi żyjących w skrajnej nędzy, ponad jedna trzecia biedków całego świata. Ich dochody i poziom życia są porównywalne z najbiedniejszymi krajami Afryki. W podobnej sytuacji żyje ludność Birmy ale tam można to tłumaczyć zabobonną, półwieczną dyktaturą i pozostałościami birmańskiej drogi do socjalizmu. A w Indiach od pół wieku jest wolność, demokracja i wolny rynek.

środa, 4 stycznia 2012

Na południe

Po burzy w Kahjuraho niebo zasnuło się chmurami a temperatura spadła. Nie było zimno ale ciepło też nie, więc nadszedł czss ruszyć ku ciepłym plażom.

Najpierw ryksza na postój autobusów ale tam, żadnego autobusu nie ma. Więc dalej rykszą za 100 rupii jedziemy 11 km do skrzyżowania. Stamtąd za 60 rupii zabiera nas jeep do większego miasta odległego o 35 km. Potem za 90 rupii jedziemy kolejne 120 km do Jhansi. Podróż trwa ponad 4 godziny, rozklekotanym autobusem po drogach, które są takimi tylko z nazwy. Przez otwarte okna i drzwi wdziera się chłodne, wilgotne powietrze, więc docieramy wymarźnięci i wymęczeni.

Okazuje się, że mamy pecha. Nasz ekspres do Bombaju i Goa odjechał punktualnie (coś niezwykłego) a nam cała ta podróż zabrała więcej czasu niż planowaliśmy, spóźniliśmy się o pół godziny. Następny pociąg będzie o dziewiątej wieczorem, za pięć godzin.

Idziemy coś zjeść. Jhansi jest dużym indyjskim miastem bez turystów i ceny spadły do nierealnego poziomu. Motoryksza wozi nas po mieście za 10 rupii (70 groszy) a obiad kosztuje 100 rupii (7 zł) na głowę.

Jeszcze kilka godzin na brudnym dworcu razem z koczującym tłumem i wreszcie po dwiewiątej wieczorem podstawiają nasz Goa Express.

Miejscówek w pociągach nie ma na kilka dni naprzód więc kupiliśmy sam bilet, który uprawnia do podróżowania w trzeciej klasie. Wsiadamy jednak do sypialnego licząc na to, że za pieniądze coś nam się uda załatwić.

W klasie sypialnej jest gorąco i tłoczno ale pasażerowie wygląda lepiej niż średnia na dworcu. Mężczyźni są ubrani po europejsku, w czyste sweterki, dzieci są zadbane i tłuściutkie. Gdy stoimy przy wejściu jeden z mężczyzn prosi aby popilnować drzwi w casie, gdy on nielegalnie wypala papierosa przy otwartych drzwiach pociągu.

sobota, 31 grudnia 2011

Menedżer hotelu

Wszystko w Indiach jest brudne albo hałaśliwe albo śmierdzące, ewentualnie jest kombinacją tych trzech czynników. Wczoraj stojąc przez pół godziny na bazarze postanowiliśmy policzyć przechodzące ładne dziewczyny i nie naliczyliśmy ani jednej. Dopiero dobę póżniej zgodziliśmy się, co do urody dziewczyny wsiadającej do pociągu do Delhi.

A może to nasz punkt odniesienia jest inny, nasze kanony piękna i porządku? Na dworcu obok nas siedziała para z dzieckiem, mająca porządne walizki i wyglądająca na wykształconą i sytuowaną. Dziewczynka rzuciła plastikowy kubek na peron a mama stanowczo kazała jej podnieść i wyrzucić na tory. Po peronie przeszedł nawet ktoś z miotłą ale pyłu i brudu nie ubyło.

Lena zauważyła, że duchowe doświadczenie Indii polega na tym, że nie ma sensu złościć się bałaganem dookoła bo i tak nic to nie zmieni a tylko sobie można zrobić krzywdę tą złością.

Zaskakuje mnie, jak szybko zaakceptowałem Indie. Patrzę na ten brud, śmieci walające się wszędzie, hałas, wilgotne i brzydkie pokoje hotelowe, zepsute powietrze tak, jakby nie dotyczyło to mnie. Wydawało mi się wcześniej, że będzie to trudne do wytrzymania a tymczasem okazuje się, że można w tych warunkach odpoczywać. Remek powtarzał:

- To są Indie, brudniejszego kraju nie ma. Zobaczysz te ich autostrady, pociągi i miasta - ale już przestał tak mówić widząc, że nie robi to na mnie wrażenia i że bawię się Indiami.