Pokazywanie postów oznaczonych etykietą life hacker. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą life hacker. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 25 marca 2012

Buenos Aires - lombard

To takie przyjemne, po trzech miesiącach w Azji chodzić znowu po europejskim mieście. Buenos leży co prawda w Ameryce Południowej ale jest miastem w dobrym, środziemnomorskim stylu.

Chodzę po mieście, które nie składa się z drapaczy chmur i slumsów, tylko z ciągnących się w nieskończoność dzielnic kilkupiętrowych domów z balkonami pełnymi zieleni. Ulice są szerokie, z równymi chodnikami i wszystkie wysadzone drzewami. Co krok trafiam na zielony park lub skwer, w którym ludzie siedzą na trawie wygrzewając się w słońcu.

Kobiety mają proporcje kobiet a nie małych dziewczynek, noszą eleganckie buty a nie klapki i pachną perfumami. (Nikt w Azji nie pachnie perfumami bo nie zostawiają żadnego śladu na skórze. Przed wyjazdem nie wierzyłem w to i wziąłem wodę kolońską ale po pewnym czasie przestałem jużywać.) Duża część mężczyzn na ulicy nosi marynarki. Wszyscy są zresztą elegancko ubrani, co podkreśla włoskie korzenie miasta.

Wystarczy przejść sto metrów w dowolnym kierunku aby trafić na lokal z prawdziwą kawą - nie kawą rozpuszczalną, kawą z torebki albo innym produktem kawopodobnym. Koniec ze Starbucksem, tu dobra kawa jest wszędzie. Kawiarnie wystawiają stoliki na chodnikach i są to prawdziwe stoliki i krzesła a nie kolorowe plastiki z jednej sztancy. Przy tych stolikach siedzą eleganckie starsze panie, w ciemnych okularach i z małymi pieskami plotkując z przyjaciółkami.

Psy, prawdziwe, rasowe psy są wszechobecne, biegają luzem w parkach i na ulicach albo są wyprowadzane stadami przez zawodowych wyprowadzaczy psów. Najczęstszym widokiem na ulicy jest kiosk, kawiarnia albo księgarnia a nie stragan z elektroniką lub telefonami komórkowymi.Przy ulicach są prawdziwe sklepy a nie galerie handlowe i stragany. Jak przyjemnie jest przebywać w miejscu, gdzie ludzie lubią to co ja - pić kawę, czytać i rozmawiać.

Snułem się więc po ulicach Palemo i Retiro, trochę oszołomiony jet lagiem a trochę faktem, że oto jestem w prawdziwym, ogromnym mieście. Nie udało mi się zwiedzić wiele bo samo Palermo jest wielkości sporego miasta ale napawałem się atmosferą. Nie narzekam na Azję ale stęskniłem się do miasta na ludzką miarę, zbudowanego dla wygodnego stylu życia mieszkańców.

środa, 8 lutego 2012

Poranek w raju

 Autobus wyrzucił nas gdzieś na autostradzie w środek parnej nocy. Gdy chciałem kupić wodę chłopak w sklepie nie umiał powiedzieć po angielsku ile kosztuje.

- This is the real Thailand - uśmiechnął się  Scholl - They don't speak English here but when they smile or they help you it's because they want to, not because they want your money. There are empty beaches here that go for miles.

Zatrzymuje się przy nas mały van, z którego pasażerami Scholl się serdecznie wita. Wskakujemy do środka i pędzimy przez czarną noc rozświetloną światłem księżyca w pełni. Po chwili po lewej stronie widać morze.

Jest tak póżno, że nie mam szans na nocny prom ani ochoty zrywać się znów przed szóstą aby zdążyć na prom o siódmej rano. Scholl wynajmuje za 5 tys. bahtów miesięcznie (500 złotych) mały domek na końcu plaży i zaprasza mnie do siebie. Przenocuję i popłynę promem po południu.

- Mi casa es su casa - mówi.

Trafiłem do Hat Tha Wua Len, kilkanaście kilometrów na północ od Chumphon, jednego z lepszych miejsc w Tajlandii na wind- i kitesurfing. Wiatr skończył się dwa tygodnie temu, więc jest po sezonie ale mieszka tam mała społeczność Europejczyków i Amerykanów, którzy mówią trochę po tajsku i uciekają od miejsc pełnych turystów. Dwaj Francuzi, którzy po nas wyjechali na drogę prowadzą miejscowy bar z bilardem. Rano załatwią mi bilet na prom na Ko Tao i transfer.

Siedzimy więc na werandzie do czwartej nad ranem paląc dobry haszysz, patrząc na morze i rozmawiając. Okazuje się, że Scholl zarabia na życie grając w bilard i pokera a jeden z Francuzów hackerstwem, więc mamy dużo tematów do rozmowy. Oni są prawdziwymi life hackerami, mieszkają w raju za grosze i jeszcze zarabiją pieniądze bez dużego wysiłku. Znów serendipity.

Zasypiam późno a nad ranem budzi mnie wschód słońca przeciskający się przez okiennice. Za oknem widać morze błękitne, jak na pocztówce i palmy, więc zrywam się z łóżka i idę popływać w ciepłej wodzie.

* * *

Reszta podróży przebiegła powoli ale bez przygód i teraz siedzę nad morzem w Buddha View na Ko Tao, mam już wykupiony kurs PADI, pokój i jedzenie - wszystko razem za 300 dolarów. I czekam na zajęcia wprowadzające.

wtorek, 13 września 2011

Prawdopodobieństwo = ?

W dłuższej perspektywie wszyscy będziemy martwi.

* * *

A zatem zrobiłem co należało. Zebrałem informacje, rozważyłem dostępne opcje a następnie podjąłem stosowne kroki. Racjonalnie, mimo całej paniki i zmęczenia zrobiłem to co zawsze dobrze mi wychodzi, poznałem działanie systemu a następnie obróciłem go na swoją korzyść. Jak prawdziwy life hacker.

Wybrałem dobrego, doświadczonego chirurga, co według dostępnych mi danych zwiększa moje szanse na powodzenie operacji z 85 proc. do 93 proc. Mówiąc językiem teorii gier wybrałem optymalny mix strategii. Pozostaje spokojnie czekać na wynik. I w zasadzie to robię, staram się odprężyć biegając i chodząc na jogę.

Jestem przyzwyczajony myśleć w kategoriach prawdopodobieństwa zdarzeń. Studiowałem matematykę finansową, jestem członkiem zakonu zajmującego się religijną analizą właściwości procesów stochastycznych. Potrafię na pierwszy rzut oka odróżnić nadmartyngał od podmartyngału. I dzięki tym wszystkim książkom i wykładom wiem, że rachunek prawdopodobieństwa nie sprawdza się w życiu.

Dokładnie miesiąc temu czekałem na wyniki biopsji i miałem 99 proc. szans, że guzy w tarczycy nie okażą się rakiem. Ale jednak były. Prawdopodobieństwo nie ma zastosowania, w życiu i tak wydarzy się to co ma się wydarzyć. Możemy uspokajać się przypisując zdarzeniom w naszym życiu jakąś liczbę w przedziale 0..1 ale to nie ta liczba decyduje o tym co się wydarzy. Może decyduje jakaś siła wyższa a może jest tylko chaos i przypadek ale tak czy inaczej nie jest to kwantyfikowalne.

Keynes – nim jego nazwisko stało się popularną obelgą w świecie polityki ekonomicznej – napisał doskonały Traktat o prawdopodobieństwie. Rozkłada tam na kawałki podstawy rachunku prawdopodobieństwa i pokazuje, że dalekie od metody naukowej jest wykorzystywanie zdarzeń przeszłych do wyciągania wniosków na temat przyszłości.

Wystarczy popatrzeć na rynki finansowe. Już nawet Markowitz przyznał, że teoria portfelowa na której opiera się zarządzanie pieniędzmi przez fundusze ma fałszywe podstawy teoretyczne. Value at risk z modyfikacjami jest ciągle stosowana tylko dlatego, że ciągle wymagają tego procedury  banków i funduszy. W czasach paniki statystyczna korelacja pomiędzy instrumentami przestaje działać i z ‘value’ pozostaje głownie ‘at risk’. Teoretyczna podstawa wyceny instrumentów pochodnych również balansuje na granicy intelektualnego bankructwa. Skoro do modeli przykładamy rozkład normalny plus minus parę własnych modyfikacji na wyjściu też otrzymujemy rozkład normalny z reguły bezużyteczny w realnym zastosowaniu.

A zatem nie niepokoję się wynikiem operacji, uznałem że to co się wydarzy nie zależy już ode mnie. Może zależy od umiejętności chirurga, może od tego co zobaczą w środku a może od przypadku. Może od wszystkiego razem albo od czegoś jeszcze na co nie mamy wpływu. Ja uznałem, że nie wszystko można zostawić sile wyższej, więc zrobiłem co mogłem aby ułatwić jej zadanie. Teraz niech ona robi swoje.

Na wszelki wypadek postanowiłem jednak spisać testament.

* * *

Chłopaki organizują dziś wieczór pod hasłem ‘Pożegnanie z rakiem’. Remek będzie gotował, Czarek skręcał a Maciek namawiał na kolejną partyjkę kości. Ciekawe czy znowu będę miał szczęście. Statystycznie rzecz ujmując szanse abym trzeci raz ograł ich wysoko w kości są niewielkie.