Pokazywanie postów oznaczonych etykietą podróż. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą podróż. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 10 listopada 2013

Jeden oddech

Woda w morzu ma 30 stopni a powietrze 34, dziesięć metrów od brzegu zaczyna się rafa koralowa na której żyją tysiące kolorowych ryb, można leżeć godzinami w wodzie i obserwować ryby i rybki buszujące wśród wachlarzy morskich. Potem dno gwałtownie opada i już jakieś sto metrów od brzegu znika z zasięgu wzroku, jedyne co widać to błękit wody i ukośne promienie słońca.

Gdy zanurzam się w wodę najtrudniejsze jest pierwszych kilka metrów - zbyt dużo elementów na których trzeba się skupić, brakuje mi doświadczenia i naturalnej lekkości - wyrównanie ciśnienia, sprawdzenie czy nie bolą uszy, cofnięcie języka w głąb jamy ustnej i naciskanie na dziąsła, maska, ułożenie ciała względem liny.

Ale potem, gdy wszystko idzie dobrze, jest dużo łatwiej, w pewnym momencie robi się ciemniej co oznacza, że jestem już kilkanaście metrów pod wodą. Dla mnie to koniec możliwości, włącza się panika, czuje brak powietrza i różne sensacje. Ale gdy odwrócę się głową do góry nagle uspokajam się i orientuję, że mam jeszcze mnóstwo powietrza i mogę zostać kilkadziesiąt sekund obserwując to co dookoła i uśmiechając się.

czwartek, 31 października 2013

Skuter i minimalizm

Ile tak naprawdę rzeczy potrzebujesz? Pozbyłeś się wszystkiego, spakowałeś swoje życie do jednego plecaka i wyruszyłeś w świat. Ale tak naprawdę są to dwa plecaki nie jeden, większy z ubraniami, który można nadać na bagaż bo jeśli nawet zginie to można go łatwo odtworzyć. I drugi z laptopem, iPadem, Kindle, aparatem, ładowarkami, dokumentami, kartami, lekarstwami. Z tego drugiego nie należy spuszczać wzroku.

Z każdą kolejną podróżą oba plecaki robią się coraz lżejsze, nie ma już ciężkiego aparatu i obiektywu, drugich spodni, śpiwora, moskitiery, lekarstw i mnóstwa "potrzebnych" rzeczy, które albo tygodniami są nieużywane albo można kulić na miejscu za grosze. Im lżejszy plecak tym mniej się męczysz, tym łatwiej dojść na dworzec, poszukać w upale dobrego noclegu, przenieść do tańszego hotelu.

Niemniej dalej duży plecak waży 11 a mniejszy 9 kg. Laptop (i tak wersja lekka) jest potrzebny do pracy, iPada zastąpił iPad mini, Kindle pozwala czytać w słońcu i na plaży oraz mieści 1100 książek. Ciężkiego Canona z profesjonalnym obiektywem zastąpił bezlusterkowiec Fuji X100s.

Masz cztery pary szortów Quicksilver bo w upale zmieniasz je często, jak t-shirty. I bokserki do spania, i spodenki do biegania i inne do kąpieli choć kąpać się i biegać możesz w tych samych. Masz cztery cienkie t-shirty Celio, które bierzesz do Azji od zawsze, i jeden kupiony w Kambodży do spania, i dwie podkoszulki bez rękawów i dwa zwykłe t-shirty wzięte na wszelki wypadek i jeden kupiony na pamiątkę na Sumatrze ale niefajny, ze zbyt gęstej bawełny.

wtorek, 1 października 2013

Złoto Acehu

Było mi bardzo dobrze na Pulau Weh, gdzie spędziłem tydzień. Prowadzę sobie w głowie prywatny ranking plaż i wysp, które odwiedziłem w moich podróżach i po paru dniach pobytu Pulau Weh wskoczyła na pierwsze miejsce degradując wyspę Tioman.

Cisza, spokój, błękitna woda, łagodna klimat, idealna temperatura, słodki zapach dżungli, dobre miejsca do nurkowania, mało turystów i mógłbym tak wyliczać dalej. Ale przede wszystkim ludzie na wyspie byli niezwykle spokojni i przyjaźni.

Korciło mnie aby zostać dłużej, może nawet aż do wygaśnięcia wizy, spędzić na wyspie całe cztery tygodnie. Wcale mnie nie ciągnęło do kiepskich dróg i długich godzin w lokalnych autobusach. No ale Sumatra sama się nie zwiedzi, szkoda ominąć taką okazję.

* * *

Północny kraniec Sumatry to Aceh, region który wojną partyzancką niedawno wywalczył sobie autonomię w ramach Indonezji. Kiedyś było to potężne królestwo, które jako pierwsze w Azji Południowo-Wschodniej przyjęło islam a potem przez lata było pomostem w pielgrzymkach do Mekki. Tutaj zatrzymywały się statki z pielgrzymami zanim monsun wypchnął je na otwarty ocean w kierunku Indii i dalej Arabii. Stąd pochodzili też znani i poważani w całym świecie islamskim mędrcy (np. Abd al-Ra'uf z Singkel). Dziś obowiązuje tu szariat, nie ma alkoholu ale nie ma też tłumów turystów i ośrodków wczasowych.

Byłem ciekaw, co zobaczę w Banda Aceh, bo wedle moich informacji ten rejon powinien być fantastycznie bogaty. Przez setki lat Aceh dominował w eksporcie pieprzu z Azji na Środkowy Wschód i do basenu Morza Śródziemnego, w 1585 roku wysyłał na zachód 40-50 tysięcy kwintali przypraw. Ze względu na swoje położenie kontrolował ruch przez cieśninę Malakka, czyli handel pomiędzy Arabią i Indiami a Dalekim Wschodem, przed wszystkim Chinami. A na pielgrzymach - jak pokazuje kariera toskańskich miast wzdłuż Via Francigena - też nieźle się zarabia.

Trzeba wiedzieć, że do połowy XIX w., czyli do czasu wynalezienia broni powtarzalnej i maszyny parowej Europa nie produkowała żadnych towarów, które znajdowały by uznanie na Wschodzie. Aby kupować towary w Azji Europejczycy musieli najpierw wejść w posiadanie czegoś czym można by w Azji płacić, czyli na przykład tkanin lub opium z Indii, niewolników i kości słoniowej z Afryki. Inną alternatywą było płacenie tym, czego w Azji brakowało a co zawsze cieszyło się powodzeniem czyli złotem.

Już Rzymianie narzekali, że za złoto wysyłane na Wschód w zamian za tkaniny i przyprawy można by utrzymać dziesięć dodatkowych legionów. Pieprz występuje w 349 z 468 przepisów w De Re Coquinaria, jedynej zachowanej książce kucharskiej z czasów rzymskich. W czasach późnego średniowiecza sytuacja pogorszyła się o tyle, że w Europie zaczęło kończyć się złoto (wyczerpały na przykład bogate złoża na Dolnym Śląsku). Pamiętajmy, że złoto płynęło tylko w jedną stronę bo Wschód nie miał czego kupować w Europie.

Sytuację uratowało odkrycie Nowego Świata i bogatych źródeł złota oraz srebra. Większość tego, co przywoziły przez Atlantyk do Europy hiszpańskie galeony szybko trafiała do Azji, jako zapłata za luksusowe towary. Portugalczycy a potem Holendrzy usiłowali opanować źródła produkcji przypraw a następnie zmonopolizować handel nimi, odnieśli nawet sukces w przypadku cynamonu, gałki muszkatałowej i goździków ale w przypadku najważniejszej przyprawy, generującej większość przychodów - pieprzu przejęcie rynku nie udało się.

Ocenia się, że Europejczycy w najlepszych latach opanowali 10-20 proc. rynku pieprzu. Europa zresztą nigdy nie generowała wielkiego popytu, ogromna większość trafiała do krajów arabskich i Indii. Aceh aktywnie podgryzał europejskich konkurentów organizując wyprawy, które niszczyły plantacje pozostające poza jego kontrolą.

Aby utrzymać swoją pozycję Aceh musiał dysponować sprawną flotą i faktycznie, stąd właśnie wywodzi się słynna Malahayati, jedyna w nowożytnych czasach kobieta admirał. Na przełomie XVI i XVII w. toczyła ona bitwy z flotami Portugalii i Holandii, aż Holandia została zmuszona do zawarcia pokoju a obserwująca te wydarzenia Anglia postanowiła wybrać drogę traktatów.

Aceh naturalnie sprzymierzył się z najpotężniejszym państwem muzłumańskim tego okresu, czyli z Turcją, która kontrolowała w tamtym okresie Egipt i Arabię. Turcja dostarczała technologii wojskowej, specjalistów a nawet wysyłała flotę, która interweniowała po stronie sojusznika.

Mamy zatem kraj, który przez dwa tysiące lat prowadził bardzo dochodowy eksport przyjmując w zamian głównie złoto, w ilościach idących w tysiące ton. Wyobraźnia podsuwa, że powinien być fantastycznie bogaty, w sposób przekraczający wszelką wyobraźnię.

Banda Aceh nie sprawia wrażenia stolicy bajecznie bogatego sułtanatu. Ot azjatyckie miasteczko, jak wiele, budynki niewysokie, dwupiętrowe, żadnych wieżowców. Ma to dobrą i zła stronę - dobrą bo wiatr od pobliskiego morza oczyszcza powietrze i nie czuje się spalin i smogu jak w innych miastach, gorszą bo jak na miasto dwustutysięczne jest dosyć rozległe.

Środek miasta wyznacza imponujący i piękny meczet ale powstał on pod koniec XIX w. Obok wielki bazar. Ale gdzie są pałace? Gdzie domy bogatych kupców? Gdzie rynek, mury obronne, budynki publiczne wznoszone aby pokazać sobie i światu bogactwo i potęgę? Dzielnice rzemieślników i ich warsztaty produkujące luksusowe przedmioty zbytku?Jeśli, jak podpowiada wyobraźnia, miasto utrzymywało ożywione kontakty ze Środkowym Wschodem i Chinami to powinno importować stamtąd architekturę.

Nie zrażony nieszczególnym wyglądem miasta postanowiłem udać się do muzeum. W Melacce, która po przeciwnej stronie cieśniny przez wieki stanowiła konkurencję Acehu znajduje się czterdzieści muzeów, które opiewają historię i wielkość miasta. Nawet fontanna w centrum handlowych w Melace wyłożona jest płaskorzeźbami pokazującymi historyczną wielkość w czasach podróży admirała Zheng He.

W Aceh Museum otwarty jest jeden pawilon, w którym odbywa się sezonowa ekspozycja na temat islamu na Sumatrze. Kilka zdjęć miejscowych meczetów, ciekawych ale chyba robionych komórką bo w powiększeniu wyglądają na rozmazane i słabej jakości. Kilka starych egzemplarzy Koranu, parę kamieni nagrobnych. Ze złota tylko dwie bransolety i jeden diadem. Do tego wszystkie opisy wyłącznie po indonezyjsku a może acehańsku?

Chcę obejrzeć stałą ekspozycję ale nagle wszystko okazuje się być zamknięte. Pracownicy gdzieś zniknęli. Chyba sjesta i nie przyszło im do głowy aby mi o tym powiedzieć. Nie pozostało mi nic innego, jak pójść kupić sobie bilet na autobus i też coś zjeść.

Jestem jednak uparty, zresztą w LP wyraźnie jest napisane, że muzeum jest ciekawe, dysponuje kolekcją broni i sztuki Acehu. Wracam więc koło drugiej czekam, może uda się coś jeszcze zobaczyć.

Z autobusiku, który wjechał na teren muzeum wysypuje się gromadka dzieci w towarzystwie kilku nauczycielek. Jedna z nich podchodzi do mnie i pyta skąd jestem? Czy mogę zwiedzić muzeum razem z nimi aby dzieci mogły trochę poćwiczyć angielski? Dziewczynki są bardzo speszone, chłopcy jeszcze bardziej. Z zadawaniem pytań po angielsku nie idzie im za dobrze ale chętnie robią sobie ze mną zdjęcia smartfonami. Europejczyk ciągle stanowi tu atrakcję.

Zwiedzam drugi raz wystawę, z której (przez brak zrozumienia opisów) nie rozumiem wiele. Potem okazuje się, że drugi pawilon jest otwarty. Wchodzę i rozczarowanie - kilka zdjęć z przełomu wieku, parę sztuk broni, kopie kilku listów wymienianych z tureckim sułtanem, trochę przedmiotów codziennego użytku. Niewiele, prawie nic. Ten kraj ma tak fascynującą historię a tak niewiele można tu zobaczyć.

Ogółem jednak, krótki pobyt w Banda Aceh jest przyjemny. Ludzie, nie spotykający wielu turystów są tu niezwykle mili. Trudno się z nimi porozumieć, nawet w podstawowych sprawach ale kontakty są bardzo sympatyczne. Wszyscy się uśmiechają serdecznie i szczerze. Tylko jak mam się dowiedzieć, co stało się ze złotem? Na pocieszenie pozostała mi kawa Aceh Gold.

czwartek, 26 września 2013

Cortona - Pulau Weh

Wiodłem życie pełne przyjemności, aż pewnego dnia powróciło stare pragnienie aby odwiedzić dalekie kraje i obce ludy, podróżować pomiędzy wyspami i z ciekawością oglądać rzeczy mi nieznane.

Przygody Sindbada Żeglarza

* * *

To była daleka podróż z leżaka w Toskanii aż tutaj. Pociąg ruszył ze stacyjki w Terontoli a ja patrzyłem przez okno i zastanawiałem się kiedy znowu zobaczę bar w Pergo, Cortonę i toskańskie krajobrazy.

W Rzymie było 26 stopni, słonecznie i ciepło. Pogodni ludzie nosili ciemne okulary i krótkie rękawy. W Warszawie autobus 148 wiózł mnie z lotniska na Grochów przez Ursynów, Stegny i Gocław. Było zimno, deszczowo, za oknem szare klocki bloków upstrzone reklamami, do autobusu wsiadali ludzie z zaciętymi twarzami pogrążeni we własnych myślach.

Sześć dni w szpitalu, czyli dobrze znana rutyna. Najpierw zastrzyki, które pomieszały mi w poziomie hormonów, potem mała dawka jodu promieniotwórczego i trzy dni w izolatce. To bardzo fajny szpital, czysto, miło, uprzejmie, jest wi-fi. Jedzenie jak zawsze fatalne ale wychodziłem na pizzę (gdy nie byłem w izolatce) oraz Dżoana przywoziła mi szarlotki. Miałem za to wyjątkowo niewygodne łóżko, skrzypiące i zapadnięte.

W izolatce nie ma wielu możliwości, można tylko albo stać w oknie albo siedzieć lub leżeć na łóżku. Pierwszy dzień głównie drzemałem. Czytałem książkę, głowa mi opadała i oczy się zamykały. Ale drugiego dnia po południu wróciły mi siły za to zaczął boleć kręgosłup i pośladki. Ile można leżeć na skrzypiącym łóżku z zapadniętym materacem? Musiałem leżeć na łóżku bo dni były chłodne i mogłem wytrzymać tylko przykryty kocem.

Pod koniec pobytu w szpitalu cała moja dobra forma nabyta w Toskanii ulotniła się. Kręgosłup i pośladki bolały, ścięgna pod kolanami poprzykurczały się. To oczywiście też wpływ zastrzyków z tyroksyny ale czułem się słaby, obolały i bez kondycji.

Wszystko to jednak zakończyło się dobrze. Scyntygrafia i USG nie wykazały żadnych śladów czegoś niepokojącego. Po dwóch latach od operacji przestałem żyć w cieniu raka. Cieszę się bardzo, bardziej niż to okazuję.

Ostatni dzień w Warszawie, ostatnie sprawy do załatwienia, ostatnie, improwizowane w pośpiechu spotkania z przyjaciółmi. Spray na komary, soczewki, kosmetyki. Zamówiona maska do nurkowania z optycznymi szkłami nie dotarła na czas. Telefon z nieznanego numeru - w sprawie biletu. Zmienił się port docelowy - w Medan zamknięto stare lotnisko i otwarto nowe - oczywiście, wiem o tym z internetu - wystawią mi bilet z nowym numerem.

Rano w niedzielę na Okęciu mój boarding pass nie chce wyjść z maszyny. Idę do ręcznej odprawy - wszystko się zgadza, numer biletu, jestem na liście, widać moje miejsce w samolocie ale "system" nie pozwala wydrukować moich boarding passów, nawet tylko pierwszego odcinka LOT-em do Paryża. Robi się nerwowo, samolot już za chwilę a mnie odsyłają od boarding desku do kasy i z powrotem. Nikt nie jest w stanie wydrukować mojego passu i nikt nie wie, jak to rozwiązać.

W końcu, w ostatniej chwili dostaję pass i pędzę do samolotu. W Paryżu odstałem znowu w kolejce do boardingu ale tam "system" działał i pass-y na kolejne dwa odcinki wydali mi bez mrugnięcia okiem. Luksusowy dwupiętrowy airbus Malaysian, dobre jedzenie, miła obsługa i mam szczęście bo w zapełnionym samolocie obok mnie dwa miejsca pozostały wolne, miałem trzy fotele tylko dla siebie. Mimo tego i mimo dobrego systemu rozrywki dwanaście godzin lotu jakoś się wlokło.

Przesiadka w Kuala Lumpur i po krótkim locie ląduję w Medan na Sumatrze. Wiza indonezyjska bez problemu, bagaż o dziwo też doleciał pomimo całego tego zamieszania. Oddycham z ulgą parnym, gorącym powietrzem.

Lotnisko nowiutkie i pachnące, czynne od kilku tygodni. Rozmachem znacznie przerasta Okęcie, razem z budową lotniska doprowadzono z miasta szybką kolej wybudowaną przez Koreańczyków.

Medan mi się nie spodobał. Hałaśliwie, brzydkie, zatłoczone azjatyckie miasto, parno, żadnych przyjaznych miejsc. Na dzień dobry rykszarz próbuje mnie oszukać żądając 40 dolarów za przejazd do hotelu. Zostawiłem żartownisia na środku ulicy ignorując jego wołania ale jakoś zniechęciłem do pozostania w tym mieście. Mimo pobytu w szpitalu a potem długiego lotu czułem się na siłach by jechać dalej.

Kupiłem sobie kartę SIM i kazałem kolejnemu rykszarzowu (ten był uczciwy i sympatyczny) zawieść mnie na miejsce, z którego odjeżdżają autobusy do Aceh na północy Sumatry. Zdążyłem tylko zjeść przy ulicy nasi goreng (kluski z sosem) i już siedziałem w autobusie do Banda Aceh.

Z Medan do Aceh jadą autobusy luksusowe bez przystanków (10h), autobusy pospieszne (12h) oraz ten którym ja jechałem - stary, trochę zdezelowany ale chętnie zabierający wszystkich po drodze. Przez pierwsze cztery godziny ciągle jechaliśmy przez przedmieścia Medan, jednopasmową drogą biegnącą przez gęsto zabudowany teren i zapełnioną ciężarówkami oraz skuterami. Potem trochę się rozluźniło i nasz autobus zaczął nawet wyprzedzać pojedyńcze ciężarówki.

Zasypiałem, budziłem się, sprawdzałem na Google Maps gdzie jesteśmy i znowu zasypiałem. Mijały godziny a my posuwaliśmy się naprzód bardzo powoli. Nie martwiłem się tym, z obliczeń wychodziło mi że zaraz zapadnie zmrok i wolałem dojechać do celu nad ranem niż w środku nocy. Autobus był zdezelowany ale bardzo przyjazny - fotele były wygodnie odchylone, miejsca na nogi dużo, klimatyzacja dmuchała bardzo dyskretnie zamiast zamrażać na kość, na oparciach foteli wisiały sprane koce na wypadek, gdyby zrobiło się zimno a lokalne muzyka była spokojna i niezbyt głośna. Podróżowałem już w znacznie gorszych warunkach. I o dziwo mimo godzin spędzonych w samolocie i autobusie nie czułem się wykończony.

W Banda Aceh byliśmy po czwartej nad ranem, dwie godziny przed świtem. Nie było sensu szukać hotelu. Rozsądek mówił aby poczekać na dworcu do świtu ale dałem się namówić i wciąść na becak. Jeżeli ktoś by mnie zapytał kiedy się boję to właśnie w takich sytuacjach, gdy nieznany człowiek na skuterze wiezie mnie nie wiadomo dokąd przez puste ulice wymarłego nocą miasta. Jedzie o wiele za szybko, wykonując gwałtowne manewry, kolanami przytrzymuje mój duży plecak i próbuje ze mną rozmawiać a ja z tyłu trzymam się uchwytu staram nie poddawać panice.

Wszystko dobrze się skończyło. Dojechaliśmy do wymarłej przystani promowej, poczekałem aż zrobiło się jasno, pojawili ludzie, wypiłem kawę i kupiłem bilet na pierwszy prom na Pulau Weh. Na promie drzemałem a po wyjściu z przystani znowu opadli mnie kierowcy becak. Wynegocjowałem dobrą cenę i wskoczyłem na tylne siodełko skutera. Po chwili tego żałowałem, myślałem że mamy przed sobą kawałek a okazało się że do Ipoih jest trzydzieści kilometrów przez całą wyspę i góry. Te szalone zakręty, strome zjazdy na których jechaliśmy o wiele za szybko.

W końcu skuter stanął, zapłaciłem a kierowca wskazał mi głową, gdzie mam dalej iść. Po 46 godzinach w drodze byłem na miejscu. Na wyspie Pulau Weh na północnym skraju Sumatry.

piątek, 6 września 2013

Toskania - lato 2013

Ludzie tacy są w gruncie rzeczy nieszczęśliwi ponieważ bardzo samotni. Owszem, szukają innych i nawet zdaje im się, że w jakimś kraju czy mieście już znaleźli sobie bliskich, już nawet poznali i wszystkiego się o nich dowiedzieli, ale któregoś dnia budzą się i nagle czują, że nic ich z nimi nie łączy, że mogą stamtąd natychmiast wyjechać, bo raptem widzą, że pociągnął ich i olśnił jakiś inny kraj.

Tak na dobre do niczego się nie przywiązują, nie zapuszczają głęboko korzeni. Ich empatia jest szczera, ale powierzchowna. Pytanie, który ze znanych krajów najbardziej im się podoba, wprawia ich w zakłopotanie - nie wiedzą co odpowiedzieć. Który? W jakiś sposób - wszystkie, w każdym jest coś ciekawego. Do którego kraju chcieliby jeszcze wrócić? Znowu zakłopotanie - nigdy nie zadawali sobie takich pytań.

Na pewno chcieliby wrócić na drogę, na szlak. Być znowu w drodze - oto, co im się marzy.

Ryszard Kapuściński, Podróże z Herodotem.

Kolejne lato spędzam w Toskanii. Po trudnej wiośnie i pełnym zamieszania lecie od trzech tygodni wreszcie całe dnie przesiaduję na leżaku ciesząc się słońcem, upałem, ciszą dyskretnie podkreśloną szumem cykad i widokiem na Cortonę.

Dni znikają nie wiadomo gdzie. Rano wstaję powoli, potem jogging do baru w Pergo, kawa, pasta, kolejna kawa. Siedzę, cieszę kolejnym słonecznym porankiem i obserwuję ludzi wpadających na poranną kawę - miejscowych i cudzoziemców. Potem jogging z powrotem, kilka pozycji jogi na macie - rozciąganie, relaks, cieszę się chłodem i spokojem poranka. Prysznic i jest już jedenasta i trzeba się spieszyć, słońce za godzinę zacznie oświetlać leżak nad basenem a przedtem trzeba poczytać co się wydarzyło na świecie.

Potem robi się gorąco, promienie słońca padają bezpośrednio na leżak, czytać już się nie da można co najwyżej poopalać. A gdy słońce już mi dokuczy przychodzi czas aby się schować na zacienionym patio albo w kuchni. Powoli zbliża się pora pranzo, czyli lunchu. Po jego zrobieniu i zjedzeniu koniecznie trzeba się zdrzemnąć.

Gdy słońce trochę zacznie słabnąć można wrócić na leżak albo iść na spacer, na przykład na lody na rynku w Cortonie - to najlepsze lody na świecie. Na Piazza Signorelli miejscowi mają swoją ławeczkę, w porze aperitifu siedzą i patrzą na krążących turystów. A ja siedzę na nagrzanych schodach Palazzo Comunale i obserwuję zarówno Włochów, jak i turystów.

Bardzo przyjemnie jest mieszkać na głuchej, toskańskiej wsi z dala od ludzi, gdzie co noc przychodzą pod dom dziki a w zimie wilki a jednocześnie po kwadransie spaceru pod górę móc napić się dobrej kawy, zjeść lody i obejrzeć obrazy Luca Signorellego i Fra Angellico. Bardzo zen.

Koło szóstej słońce chowa się za wzgórzem i zaczyna robić chłodno. Przyjemnie jest siedzieć na leżaku, czytać książkę, patrzeć na ciemniejące niebo i słuchać cykad albo muzyki sączącej się przez otwarte okna i mięko wypełniającej całą dolinę. Wieczór nadchodzi po ósmej i wtedy czas na kolację, siedzenie przy lampce ustawionej na stole i pracę na laptopie. I oto kolejny dzień minął ale jutrzejszy będzie podobny.

Pierwsza połowa września to najlepsza pora roku w Toskanii, niebo jest błękitne bez jednej chmurki, temperatura nie przekracza 32 st., nie ma już nieznośnych upałów, wieczorem i rano jest orzeźwiający chłód a powietrze jest przejrzyste i widoki przepiękne. Letnie upały już się skończyły a jeszcze nie nadeszła pora jesiennych deszczy.

Bardzo mi tu dobrze, bardzo spokojnie. Cieszę się ciszą, toskańskim słońcem, smakołykami - serami, oliwą, cantuchini, lodami, espresso - trochę nadużywam tych przyjemności. Trzy tygodnie minęły nie wiadomo kiedy i pozostał już tylko tydzień.

A za dwa tygodnie będę już na Sumatrze i Toskania pozostanie odległym wspomnieniem. Słodkie lenistwo i dolce far niente się skończą i życie zacznie toczyć się w rytmie kolejnej podróży. Już niedługo.

sobota, 11 maja 2013

45 lat

Trzy miesiące temu wróciłem z Azji. To były bardzo trudne trzy miesiące - może za jakiś czas opiszę dlaczego. Trudne, bo trzeba było sobie radzić z sytuacjami, które mnie przerosły. I dokonywać niełatwych wyborów. Trudne także dlatego, że nagle uświadomiłem sobie, w jak ułomne są moje emocje i jak bardzo utraciłem swoją tożsamość i kontrolę nad życiem. Nie lubię pisać tak enigmatycznie, więc pozostawię to na razie.

A wczoraj skończyłem nagle 45 lat. To nie były radosne urodziny, byłem sam, mało kto pamiętał - przez podróże i mój tryb życia wiele znajomości i przyjaźni osłabło. Gdy wracałem do Polski trzy miesiące temu liczyłem na to, że do dziś, do dnia urodzin kilka spraw się rozstrzygnie. Owszem, rozstrzygnęły ale nie po mojej myśli. Znowu ogólniki.

W Nowy Rok, w Rattanakiri w Kambodży usiłowałem wytłumaczyć Judith dlaczego nie piję alkoholu, dlaczego podróżuję. I zorientowałem się, że to niemożliwe. Nie umiem wytłumaczyć swojego życia w kilku zdaniach, tak aby miało to sens. Nie umiem opisać tego splotu wydarzeń i decyzji, które doprowadziły mnie tu gdzie jestem. A jeśli nawet próbuję to i tak mam pewność, że nikt poza mną nie rozumie tego co chcę powiedzieć.

Miałem takie życie, jakie miałem i ono uczyniło mnie tym kim jestem. Nie muszę się z tego tłumaczyć.

Ale świadomość, że nikt nie rozumie mnie, mojej historii i tego co czuję to jednocześnie świadomość przerażającej samotności. Nikt nie rozumie w pełni, nikt nie odczuwa empatii i nikt nie jest Ci tak naprawdę bliski.

Przestałem lubić pisanie tego bloga bo przestał być prawdziwy. Całe obszary mojego życia postanowiłem zachować dla siebie. Kłopot w tym, że te obszary są ważne i wpływają na moje emocje i na decyzje, które podejmuję. Gdy pomijam je milczeniem nie umiem wytłumaczyć moich decyzji i zachowań. I w tym pisaniu zaczyna mi czegoś brakować.

Tak naprawdę wcale nie przestałem. Od lat prowadzę kilka dzienników, w których zapisuję fakty i emocje. Kilka zawodowych i jeden lub dwa osobiste. Zamiast postów w blogu zacząłem pisać do szuflady. Ale po jakimś czasie zaczęło mi brakować bloga.

Koniec tego przydługiego i mętnego wstępu, który nic nie wyjaśnia. Zamierzam wrócić do pisania i może wyruszyć w kolejną podróż. Co innego mógłbym zrobić?

* * *

[Music video spoken introduction:]

I was in the winter of my life, and the men I met along the road were my only summer.

At night I fell asleep with visions of myself, dancing and laughing and crying with them.

Three years down the line of being on an endless world tour, and my memories of them were the only things that sustained me, and my only real happy times.

I was a singer - not a very popular one,

I once had a dreams of becoming a beautiful poet, but upon an unfortunate series of events some of those dreams dashed and divided like a million stars in the night sky that I wished on over and over again, sparkling and broken.

But I didn't really mind because I knew that it takes getting everything you ever wanted, and then losing it to know what true freedom is.

When the people I used to know found out what I had been doing, how I'd been living, they asked me why - but there's no use in talking to people who have home.

They have no idea what it's like to seek safety in other people - for home to be wherever you lay your head.

I was always an unusual girl.

My mother told me I had a chameleon soul, no moral compass pointing due north, no fixed personality; just an inner indecisiveness that was as wide and as wavering as the ocean...

And if I said I didn't plan for it to turn out this way I'd be lying...

Because I was born to be the other woman.

I belonged to no one, who belonged to everyone.

Who had nothing, who wanted everything, with a fire for every experience and an obsession for freedom that terrified me to the point that I couldn't even talk about it, and pushed me to a nomadic point of madness that both dazzled and dizzied me.

I've been out on that open road

You can be my full time, daddy

White and gold

Singing blues has been getting old

You can be my full time, baby

Hot or cold

Don't break me down

I've been travelin' too long

I've been trying too hard

With one pretty song

I hear the birds on the summer breeze, I drive fast

I am alone in the night

Been tryin' hard not to get into trouble, but I

I've got a war in my mind

So, I just ride

Just ride, I just ride, I just ride

Dying young and I'm playing hard

That's the way my father made his life an art

Drink all day and we talk 'til dark

That's the way the road dogs do it, ride 'til dark.

Don't leave me now

Don't say good bye

Don't turn around

Leave me high and dry

I hear the birds on the summer breeze, I drive fast

I am alone in the night

Been tryin' hard not to get into trouble, but I

I've got a war in my mind

I just ride

Just ride, I just ride, I just ride

I'm tired of feeling like I'm fucking crazy

I'm tired of driving 'til I see stars in my eyes

It's all I've got to keep myself sane, baby

So I just ride, I just ride

I hear the birds on the summer breeze, I drive fast

I am alone in the night

Been tryin' hard not to get into trouble, but I

I've got a war in my mind

I just ride

Just ride, I just ride, I just ride

[Music video spoken ending:]

Every night I used to pray that I’d find my people, and finally I did on the open road.

We had nothing to lose, nothing to gain, nothing we desired anymore, except to make our lives into a work of art.

Live fast. Die young. Be wild. And have fun.

I believe in the country America used to be.

I believe in the person I want to become.

I believe in the freedom of the open road.

And my motto is the same as ever:

"I believe in the kindness of strangers. And when I’m at war with myself I ride, I just ride."

Who are you?

Are you in touch with all of your darkest fantasies?

Have you created a life for yourself where you can experience them?

I have. I am fucking crazy.

But I am free.

[podkreślenia moje]

niedziela, 20 stycznia 2013

Pięć dni w autobusach

Przez pięć dni jechałem autobusami z Laosu do Wietnamu. Oczywiście nie jednym ciągiem ale moje życie upływało w rytmie autobusu.

Po oddaniu skutera w Tha Khek wskoczyłem do autobusu do Savanketh licząc, że złapię stamtąd nocny autobus do Hue w Wietnamie. Ale nie było nocnego autobusu, była tylko noc, bankomat który nie chciał mi wypłacić pieniędzy i przydworcowy hotel. Podobno Savanketh ma ładną postkolonialną architekturę ale nie w okolicach dworca.

Rano wsiadłem w dzienny autobus do Hue, w wersji VIP, czyli sypialnej. Autobus toczył się powoli przez wiejski krajobraz omijając dziury w drodze - Laotańczycy chyba obawiają się interwencji bratniego Wietnamu bo droga do jednego z ważniejszych przejść granicznych jest pełna pułapek.

Po drugiej stronie granicy i gór, w Wietnamie od razu wszystko wygląda gorzej. Góry są bardziej strome, pochmurno i pada, zimno. Ludzie są ponurzy i chciwi. Wietnam.

Wietnam ma 11 razy większą gęstość zaludnienia niż Laos i to definiuje różnicę w krajobrazie i zachowaniu mieszkańców. Każdy kawałek terenu albo zamieszkują ludzie albo zajęty jest przez uprawy bo na wąskim terenie między stromymi górami a morzem trzeba wyżywić 90 milionów ludzi. To akurat się Wietnamczykom udaje, jedzenie jest dobre, powszechnie dostępne i trzy razy tańsze niż w Laosie. Gdzie tylko spojrzeć wyrasta jakaś babcia sprzedająca zupę, stoisko z kanapkami, lub Com, czyli lokalna restauracja z zupą Pho.

Ale mnogość ludzi w Wietnamie oznacza też bezwzględną konkurencję pomiędzy nimi i nienasyconą chciwość. Na widok pieniędzy Wietnamczyków ogarnia amok. W Laosie, Kambodży ludzie są życzliwi i uśmiechnięci a w Wietnamie uśmiechu nie uświadczysz. Pierwsze czego się uczysz po przybyciu do Kambodży i Wietnamu to "jak się masz?" i "dziękuję" - Okum, Kop czai - tam te słowa są potrzebne co chwila a za całą resztę wystarcza uśmiech i gesty.

Do dziś nie wiem, jak powiedzieć dziękuję po wietnamsku - sądzę, że takie zwroty grzecznościowe nie istnieją w ich prymitywnym słowniku. Bo większość Wietnamczyków to prostacy bez ogłady, typowi wieśniacy chciwi i bez manier. Nie lubię ich i w sumie żałuję, że nie zostałem w Laosie albo Kambodży.

W końcu, po jedenastu godzinach kołysania się w autobusie dotarłem do Hue. Cały dzień nic nie jadłem, więc zaraz po znalezieniu hotelu dosłownie dwa kroku od wejścia usiadłem przy plastikowym stoliku aby zjeść zupkę Pho Bo. Była taka jak trzeba - z limonkami, liśćmi anyżku, kiełkami. Nie jest tak źle w tym Wietnami - pomyślałem.

Hue - dawna stolica Wietnamu - rozczarowała mnie. Pałac cesarski to duży teren z kilkunastoma barakami w różnym stanie, nie mam tam nic magicznego, poza tym miasto jak każde inne. Wietnamskie miasta mają tę zaletę, że dużo się dzieje - ludzie, skutery, sklepy, dobry i tani street food, dobra kawa - po Kambodży i Laosie to pewien szok. Ale szybko mi się znudziło, każdy chce ci tu coś sprzedać.

Wieczorem, koło dziewiątej gdy szedłem do hotelu wietnamczycy zamykali swoje sklepy i stragany, rano o siódmej, gdy wyszedłem poszukać kawy ci sami ludzie otwierali sklepiki. I tak siedem dni w tygodniu. Trzeba im przyznać, że są pracowici.

Kolejny autobus zabrał mnie do Hoi An - dawnego portu handlowego z klimatycznymi małymi uliczkami. Wysiadłem z autobusu, przeszedłem się w poszukiwaniu hotelu i doszedłem do wniosku, że jest to miejsce na kilak godzin a nie na cały dzień.

Lubię stare chińskie maista handlowe, jak Penang albo Melakę ale Hoi An - choć ma urocze chińskie domy - to disneyland. Tłumy turystów, każdy dom zamieniony na restaurację lub sklep, w którym sprzedaje się liczne pamiątki co zabija autentyczność. W sumie jest tu tylko kilka uliczek, więc można to obejść w trzy godziny.

Zamiast zostać na noc kupiłem bilet do Mui Ne. Mam dosyć autobusów, podróżowania, odnajdywania się w nowych miejscach - chcę plaży, chcę być w jednym miejscu.

Autobus - kolejny sypialny - ruszył z Hoi An o szóstej wieczorem i o czwartej trzydzieści w nocy wysadził nas w Nah Trang. Cztery godziny oczekiwania na kolejny autobus i sześć godzin jazdy do Mui Ne. Pod koniec miałem już dosyć autobusów na długi czas ale za to wreszcie zrobiło się gorąco, wyszło słońce i widziałem wiatr wzbijający fale na morzu.

I oto jestem. Na trzy tygodnie osiadłem w mekkce kitesurferów Mui Ne - kurort, tłumy Rosjan, ktorzy stanowią 90 proc. turystów ale słońce i plaża. Miesiąc przed pójściem do szpitala odstawiłem euthtyrox co oznacza, że mój metabolizm spowolni, zacznę dużo spać i gorzej się czuć. Najwyższy czas aby osiąść w jednym miejscu, mieć swój kawałek plaży, słońce i nic do roboty.

wtorek, 15 stycznia 2013

Bez drogi

Trzeci dzień jazdy był krótki ale bardzo przyjemny. Do Tha Khek zostało 120 kilometrów, z tego 88 bez dróg co teoretycznie można by zrobić w jeden dzień. Ale po co się spieszyć?

Wstałem rano i zużyłem cały zbiornik gorącej wody na prysznic. W końcu płacę tu 12 dolarów, nie płaciłem tyle za hotel od czasu Siem Reap. Było zimno, spałem we wszystkich ciuchach, łącznie z bluzą, którą kupiłem poprzedniego wieczora. Wygląda jak prawdziwy Lonsdale i może nawet taka jest, choć kosztowała tylko 5 dolarów. Zresztą co jest prawdziwe?

Potem poszedłem na bazar, który dopiero budził się do życia. Mieli tam całkiem dobre pączki, kupiłem aż pięć i popiłem laotańską kawą.

Lak Sao wygląda - patrząc na to, jak ubrani są ludzie - bardziej jak Nepal niż Indochiny. Jest strasznie zimno - wiatr ze wschodu przechodzi przez wysokie góry na granicy z Wietnamem i spada na dolinę lodowaty. Zacząłem marzyć o powrocie nad ciepłe morze w Wietnamie.

Usiadłem w lokalnej knajpce i pijąc kawę zacząłem robić zdjęcia skuterom przejeżdżającym główną ulicą. Nieodmiennie mnie fascynuje ta azjatycka kolorowa różnorodność i fantazja w przemieszczaniu się skuterem.

Przyszła grupka Laotańczyków na śniadanie, azjatyckie śniadanie czyli noodle soup - wodnisty rosół z kluskami, do tego surowy groszek, chilli, świeże liście anyżku i limonka. Zaczęliśmy rozmawiać i robić sobie zdjęcia, pokazali mi jak doprawiać noodle soup - jedna z przypraw pachnie po prostu, jak gówno - już wiem skąd ten zapach czasami - ale nie jest taka zła w smaku.

Wróciłem do hotelu i posiedziałem w Internecie wrzucając zdjęcia. Czekałem aż słońce będzie wyżej i trochę się ociepli ale słońce chowało się za chmurami. Gdy w końcu ruszyłem przez chwilę było tak zimno, że wahałem się czy nie wrócić na bazar w miasteczku i nie kupić sobie kurtki albo czy chociaż nie założyć drugiego podkoszulka.

Początek mojej trasy prowadził ruchliwą drogą bez nawierzchni, ze strasznymi koleinami. Każdy pojazd wzbija tumany kurzu. Nie było jednak tak źle, podskakiwałem na koleinach ale nie traciłem kontroli nad skuterem. Jechałem przez wioski, brudne od kurzu wzbijanego przez pojazdy ale pełne machających rękami dzieci.

Droga prowadzi w kierunku szeregu tam i wielkiej hydroelektrowni, jeździ nią mnóstwo ciężkich maszyn i pick-upów, więc Laotańczycy mają powody aby polepszyć drogę i wylać ją asfaltem. I tak się dzieje, po kilkunastu kilometrach fatalnej drogi przez dżunglę i niewielką przełęcz dojechałem do obszaru robót drogowych.

Tu droga była szersza, widać było rozrytą dżunglę i pracujący ciężki sprzęt. Na razie jednak nie poprawiało to sytuacji - koleiny były jeszcze głębsze i do tego piasek po koła. Dopiero po kilkunastu kolejnych kilometrach wjechałem na gotową drogę, prawie gotową - podłoże z tłucznia, na nasypie ale jeszcze bez asfaltu.

Jechało mi się świetnie, nabrałem pewności w panowaniu nad skuterem, pokonywanie tych przeszkód sprawiało mi frajdę. Paryż-Dakar jest dla mięczaków. Czasem zwalniałem aby podziwiać krajobraz a czasem dla frajdy przekręcałem manetkę.

Teren się zmienił - dookoła drogi pełno było rozlewisk z uschniętymi drzewami, pewnie efekt spiętrzenia wody przez tamę. Wyglądało to trochę, jak Mazury. Po czterech godzinach (45 km) dojechałem do betonowego mostu przez szeroką rzekę.

Mogłem jechać dalej ale po co się spieszyć, była trzecia godzina, więc do Tha Khek i tak nie zdążę a szeroka, spiętrzona rzeka (z rozlewiskiem wygląda bardziej jak jezioro) i stojące nad nią bungalowy wyglądały bardzo zachęcająco. Zostałem więc na noc.

Właściciel gesthouse miał gości "ważnych ludzi z Vientiane z rządu i policji" co oczywiście oznaczało imprezę. Laotańczycy są bardzo zrównoważonymi ludźmi - zawsze serdecznie zapraszają aby do nich dołączyć ale nie są nigdy namolni i męczący. Flamandka i Holenderka oraz Francuz Vincent siedzieli z gospodarzami na werandzie a ja z parą Hiszpanów przy ognisku.

Hiszpanie backpakerzy to odrębna kategoria ludzi - nie są jak inni skoncentrowani na odhaczaniu kolejnych atrakcji, wolą rozkoszowć się życiem. Ci mieli gitary, gorącą czekoladę, ciasteczka a zamiast jechać dalej następnego dnia wybierali się na ryby.

Siedzieliśmy wpatrując się w płomienie i słuchając hiszpańskich gitar, które nic sobie nie robiły z dochodzącego z werandy karaoke. Oraz kibicowaliśmy Vincentowi, który próbował zaciągnąć do łóżka młodziutką Laotankę.

Był z tym pewien kłopot - dziewczyna nie mówiła ani po angielsku ani po francusku ale z dugiej strony nie trzeba wielu słów aby okazać swoje intencje. Lao są dosyć konserwatywni, w każdy gesthouse wisi regulamin, który zabrania posiadania nielegalnych substancji (narkotyków i broni) oraz przyjmowania gości w pokoju i występków przeciw laotańskim obyczajom.

Zrobiło się późno i Vincent był trochę sfrustrowany brakiem porozumienia i tym, że jego zabiegi odnosiły połowiczny efekt a dziewczyna odrzucała zdecydowanie jakieś próby publicznych afektów. W końcu poleżał trochę na ławce koło ogniska i poszedł do swojego bungalowu. Kilkanaście minut później, jakiś drobny cień przemknął przez podwórko i uchylił drzwi jego bungalowu.

* * *

Ostatni dzień był bardzo przyjemny. Wstałem rano, zjadłem dobre śniadanie - na tym pustkowiu mieli świeżo pieczone croissanty i niezłą kawę - i ruszyłem w drogę. Świeciło słońce ale powietrze było zimne, mimo to rozpędzałem skuter do 50 km/h aby się trochę obudzić.

Pierwsze pietnaście kilometrów prowadziło ubitą drogą bez asfaltu, dobrze się nią jechało, czwartego dnia na skuterze nabrałem pewności i bawiłem wchodzeniem w zakręty oraz przyspieszaniem pod górę na zredukowanym biegu. Zmiana przełożenia, balansowanie ciałem i unikanie dziur stały się automatyczne, nie musiałem się na tym koncentrować, mogłem podziwiać krajobraz i cieszyć jazdą.

Kolejne kilka kilometrów prowadziło stromo w dół ostrymi zakrętami. Jednak wbrew moim obawom droga była wyłożona świeżym asfaltem na betonowym podłożu. Zredukowałem do trójki i zsuwałem się powoli w dół obserwując okolicę.

Wreszcie wyjechałem na drogę prowadzącą po płaskim dnie doliny otoczonej piaskowymi wzgórzami - Ha Long Bay na lądzie. Zostało 45 km, droga była w miarę szeroka i choć prowadzi do granicy ruch nie był wielki. Rozpędziłem się i dojechałem do Tah Khek lekko po dwunastej.

Nagle znowu zrobiło się ciepło, dwie bluzy i długie bojówki zaczęły przeszkadzać. Oddałem skuter, odebrałem paszport, zjadłem Tom Kha (w tajskiej restauracji, Tajlandia jest przecież po drugiej stronie Mekongu) i wziąłem prysznic. Było wcześnie, nie ma powodu aby zostać na noc w Tha Khek, które tak naprawdę jest większą wioską, jeśli mi się uda złapię nocny autobus i rano będę w Wietnamie.

 

piątek, 11 stycznia 2013

Bez celu

Z Champasak dotarłem do Pakse łodzią w dwie godziny. Znacznie ciekawszy krajobraz ze środka Mekongu niż z okien autobusu i znacznie przyjemniejsza podróż, bez wybojów i niepotrzebnych przystanków. Gdy tylko to możliwe wolę łódź niż bus.

Pakse to spore miasto i - jak na Laos - zagłębie turystyczne, jest tu przejście drogowe do Tajlandii oraz lotnisko z którego latają samoloty do Siem Reap, Vientiane, Hanoi, Bangkoku. Obecność turystów ma pewne zalety - dużo dobrych knajpek i salonów masażu. Wziąłem sobie bardzo przyzwoity pokój w dormie a zaoszczędzone kipy wydałem na godzinny laotański masaż (4,5 dolara). Bardzo egzotycznie, chińskie lampiony świecące na zielone, uspokajająca muzyka i skośnooka masażystka.

Zastanawiam się od kilku dni co robić dalej? Został mi miesiąc. Wietnam i pobyt stacjonarny na plaży, regularny tryb życia, poranny jogging, dobre jedzenie, odpoczynek, lektury? - za tydzień gdy przestanę brać euthyrox moje siły zaczną słabnąć i podróżowanie stanie się męczące. Ale cztery tygodnie nic nie robienia na plaży, gdy tak mało jeszcze widziałem Laosu. Poza tym nie lubię Wietnamczyków, którzy kradzież, oszustwo i nieuprzejmość mają we krwi, w przeciwieństwie do łagodnych i uśmiechniętych Laotańczyków i Khmerów.

Jeżeli mam przekroczyć lądem do Wietnamu to powinienem wziąć autobus z Savanketh do Lao Bao i dalej do Hue. Inne przejścia lądowe, bardziej na północ nie są polecane dla turystów, mniej uczęszczane i lokalne cwaniaki wymuszają tam haracze żądając absurdalnych cen za przejazd.

Może przekroczyć granicę do Tajlandii? Północna lądowa Tajlandia albo przez Bangkok na jakąś wyspę. Tajlandia jest łatwa do podróżowania ale droższa i łatwo tam dotrzeć przez Bangkok z Europy, zatem innym razem.

A może powinienem zawrócić na południe, do Kambodży. Lilly i Miriam tam są, poza tym Kambodża ma morze, plażę, jest tania i przyjemna. A może jednak zostać w Laosie, którego tak niewiele widziałem, kontynuowacć na północ do Vientiane i stamtąd przelecieć do Sajgonu lub gdzie indziej?

wtorek, 8 stycznia 2013

Champasak

Cała ta moja podróż toczy się wokół osi, jaką stanowi Mekong - poczynając od delty w Wietnamie, poprzez Kambodżę i Laos. Nie zliczę ile razy przekraczałem go mostami albo łodzią. I choć zawędrowałem już daleko na północ rzeka dalej jest szeroka, choć płytka i leniwa. Przypomina trochę Wisłę z wielkimi piaszczystymi łachami i wyspami. Żadnej egzotyki, palm, dżungli - leniwa rzeka w płaskim krajobrazie.

Najfajniejsze jest to, że nie ma wcale komarów. Jest pora sucha, wyschły wszystkie rozlewiska a komary nie rodzą się w rzece tylko w stojącej wodzie.

Jestem w Champasak, które jeszcze w 1946 roku było siedzibą laotańsakich królów. Nikt by się nie domyślił, całe miasteczko to większa wioska z jedną ulicą. Dziurawy asfalt, kury, psy, kilka willi i parę świątyń.

Minęło mnie dwóch Niemców na rowerach:

- Daleko do centrum?

- Właśnie minęliście centrum miasta.

- Co?!?

Życie toczy się tu powoli, za to, jak to w Laosie ludzie są uśmiechnięci i zrelaksowami. Horyzont jest zawsze lekko zamglony, całkiem jak w Umbrii i przez to dziwne światło wszystko wydaje się lekko nierealne. Czas w Laosie płynie jakoś inaczej, dni mijają szybko i przyjemnie choć nic wielkiego się nie dzieje.

Miałem tu zostać tylko chwilę, dotrzeć po południu, szybko obejrzeć lokalną atrakcję - świątynię z czasów Angkor Wat i z rana ruszyć dalej. Znalazłem sobie guesthouse z marnymi ale tanimi pokojami, za to z ogromnym tarasem nad samym Mekongiem. Usiadłem na leżaku, popatrzyłem na leniwie płynącą rzekę, na odległe wzgórza pokryte tajemniczą mgiełka i doszedłem do wniosku, że nie chce mi się spieszyć.

Następnego dnia, gdy szedłem do jedynego bankomatu zaczepiła mnie Rafaella. - Nie masz ochoty wybrać się na wyspę, szukam kogoś aby podzielić koszta przeprawy.

Wzięliśmy więc rowery, wsiedliśmy do łodzi z wesołym Laotańczykiem i przeprawiliśmy na Dong Daeng, sporą wyspę na środku Mekongu. Nic tam nie ma szczególnego, kilka małych wiosek, piaszczyste plaże, uśmiechnięci ludzie. Za to można ją objechać dookoła na rowerze, posiedzieć w cieniu, poprzyglądać się rzece, pobrodzić w niej po kolana.

Jeździliśmy więc wokół wyspy rozmawiając. Rafaella pochodzi z Neapolu i mieszka od kilku miesięcy w Vientiane, gdzie pracuje dla jakiejś organizacji humanitarnej. To jej ostatni tydzień w Laosie bo przenosi się do Sierra Leone w Afryce. Wcześniej pracowała też w Kalkucie, Zambii i Beninie. Rozmawialiśmy więc o podróżach, sytuacji w Laosie, włoskiej kuchni powoli pedałując piaszczystą drogą pomiędzy polami ryżu i stadami bawołów.

A wieczorem poszliśmy na kolację do restauracji nad rzeką. Prawdziwą włoską kolację to znaczy trwającą kilka godzin, z celebrowanymi powoli daniami. Rafaella uczyła mnie jeść po laotańsku, czyli zwijając ręką ryż w małą kulkę i nagarnijąc nią jedzenie.

I tak minął kolejny, niespodziewanie miły dzień. Dziś rano szybko zwiedzam Wat Phu a po południu płynę łodzią do Pakse.

 

niedziela, 6 stycznia 2013

Don Det

Podróż z Ban Lung do Don Det zajęła mi cały dzień. Mój błąd, bo wykupiłem bilet docelowy, co w Azji prawie nigdy nie popłaca. Najpierw busik odebrał mnie z hotelu i przez dwie godziny krążył po okolicy ładując ludzi i towary. Potem dwie godziny jazdy do Stung Treng, gdzie okazało się że muszę czekać. Byłem jedyny, który chciał jechać do Laosu, więc nie opłacało im się uruchamiać busa, musiałem czekać na autobus z Phonm Penh do Vientiane. Pięć godzin przesiedziałem w kawiarni, w sumie czas szybko zleciał.

W autobusie poznałem Tal, która też jechała na Don Det. Bardzo zabawna dziewczyna - bardzo drobna, blada, niebyt ładna, w okularach - wygląda całkiem jak te żydowskie intelektualistki z filmów. Mieszka w Tel Avivie, jest przedwodniczką po Izraelu a w Azji jest dopiero od tygodnia. Z tego powodu jest w ciągłym szoku i zachwycie jednocześnie, co chwila cmoka, mówiąc "Oy, yo yoy", ma za dużo bagażu, kłopoty z żołądkiem i zbyt ambitny program.

Jednocześnie Tal jest całkiem zabawna, ciekawie się słucha jej opowieści o Izraelu. Podróżuje bo zerwała z chłopakiem, chce być samodzielna i chce odnaleźć siebie. Zapisuje codziennie wiele stron w swoim notesie.

Autobus był spóźniony, już na granicy dopadł nas zmrok a na łódź, która miała nas zabrać na wyspę wsiedliśmy po dziewiątej wieczorem. Środek Mekongu, ciemność i miliony gwiazd.

Don Det - jedna z Czterech Tysięcy Wysp na Mekongu - jest mekką bakpakerów oficjalnie dlatego, że można tu mieć tani bungalow i widok z hamaka na leniwie płynącą rzekę - tajemnicą poliszynela jest powszechna dostępność trawy i innych narkotyków. Niektórzy zostają tu całymi tygodniami. Judith i Miriam spędziły tu prawie dwa tygodnie przed przekroczeniem granicy do Kambodży i opowiadały cuda, więc chciałem to zobaczyć na własne oczy. Poza tym hamak to zawsze dobry pomysł.

Znaleźliśmy sobie z Tal dwa malutkie bungalowy obok siebie po zachodniej stronie wyspy, z widokiem na zachody słońca, werandą i hamakiem.

Prawdę mówiąc rozczarowałem się. Opis z LP i opowieści dziewczyn opisywały idyliczną komunę, sielskość i oderwanie jakiś odleciany raj. Tak naprawdę jest to brudna laotańska wioska, wysokie ceny, takie sobie jedzenie i brak internetu oraz nigdzie nie ma dobrej kawy, dużo turystów. Ale faktycznie jest spokój, czas płynie powoli, hamaki i widok na rzekę są powszechnie dostępne.

Tal czuje potrzebę wykorzystania swoich czterech miesięcy w Azji, więc postanowiła wypożyczyć rower i zwiesić Don Det oraz sąsiednią wyspę. Było dla niej wyzwaniem bo mimo, że odsłużyła dwa lata w wojsku to nie umie jeździć na rowerze. A na kolejny dzień zaplanowała sobie wyprawę kajakową i szukała kogoś kto by do niej dołączył. Poszliśmy na kolację i Tal rozpytywała ludzi, czy chcą popływać kajakiem.

W ten sposób poznaliśmy Lilly - Kanadyjkę z Quebec. Lilly jest naprawdę urocza, krótkie ciemne włosy, proste plecy, urzekający uśmiech. Skończyła studia i po powrocie do domu będzie uczyć francuskiego a na razie podróżuje cztery miesiące po Azji. W przeciwieństwie do Tal ma doświadczenie w podróżowaniu, minimalistyczny bagaż, żadnego długoterminowego planu, zostaje długo w miejscach, które jej się podobają.

Zatem Tal zajmowała się aktywnym zwiedzaniem a ja i Lilly nie robieniem niczego. Spotykaliśmy się rano na kawę, jedliśmy śniadanie leżąc na materacach, bujaliśmy w hamaku. Potem nagle Lilly zrywała się na nogi oczuwając potrzebę aktywności, więc szliśmy kilometr albo dwa, znajdowaliśmy inną restaurację z hamakami i materacami, zamawialiśmy shake'a i znowu nic nie robiliśmy. Rozmawialiśmy, patrzyliśmy na rzekę, czytaliśmy. Czas mijał nie wiadomo kiedy, robiła się piąta i zaczynał półtoragodzinny spektakl zachodu słońca. A potem kolacja, hamak, skręt.

Tak więc choć Don Det nie spodobało mi się to jednak poddałem się jej urokowi. Czas płynął leniwie, jak wody Mekongu. I nie wiadomo jak minęły trzy dni. Odprowadziłem Lilly na poranny prom, wypiliśmy kawę a po chwili łodź z nią znikęła mi z oczu w kanałach rzeki. Ja i Tal ruszamy za godzinę - ja do Champasak a ona do Vientiane.

 

 

wtorek, 1 stycznia 2013

Nowy Rok

Autobus z Siem Reap do Kampong Cham nie był jeszcze taki zły jeśli pominąć fakt, że na dwóch siedzeniach tłoczyliśmy się we trójkę, ja Kambodżanka i jej dziecko. Dzieciom nikt tu nie kupuje biletów tylko upycha gdzie się da.

Za to bus z Kampomg Cham do Ban Lung to była Azja w najlepszym wydaniu. Stary, zdezelowany van załadowany po brzegi wszystkim co da się przewieźć - mieliśmy duriany, mango, kury i motorower oraz mnóstwo innych rzeczy. Plus jakieś siedemnaście dorosłych osób i dzieci. Nie było miejsca na nogi podłogę też zajmowały upakowane paczki i worki.

Na dodatek bus w Azji nigdy nie jedzie z punktu A do B, tylko zawsze znajdzie się milion pretekstów aby zatryzmać się, zabrać dodatkowego pasażera albo jakąś przesyłkę w postaci paru ananasów lub bagietek, którą trzeba oddać na straganie po drodze. Podróż się wlecze i wlecze w upale, kurzu wpadającym przez otwarte okna oraz dźwiękach khmerskiego karaoke. Tylko krajobraz za oknem rekompensował te niewygody, zielona żyzna dolina Mekongu.

Po sześciu godzinach dojechaliśmy do rozjazdu dróg na Stung Treng i na Ban Lung, gdzie okazało się, że za dodatkowe kilka dolarów zmieści się jeszcze dwójka europejczyków i ich plecki. W ten sposób poznałem Judith, Niemkę z Monachium, która ostatnie trzy lata mieszkała w Australii co widać w je akcencie i otwartości na ludzi.

Gdy szukaliśmy guesthouse wspomniałem Judith, że nie mogąc spać ostatniej nocy oglądałem ekranizację "Nieznośnej lekkości bytu" a okazało się, że ona właśnie skończyła czytać tę powieść Kundery. Serendipity.

Wbrew opisom droga do Ban Lung została utwardzona i wyasfaltowana, dalsza podróż zajęła nam niecałe dwie godziny.

Znaleźliśmy sobie ładny guesthouse poza miastem, nad sporym stawem. Willa w kolonialnym stylu, z wielkimi pokojami wyłożonymi ciemnym drewnem, ogromnym tarasem i zacienioną werandą. Po pięć dolarów za pokój z łazienką. Cisza, spokój, soczysta zieleń dookoła.

Rattanakiri do najodleglejsza prowincja Kambodży, do niedawna odcięta od reszty kraju złymi drogami. Plemiona, dżungla, plantacje kauczuku i kopalnie złota. Podczas wojny wiodła tędy droga Ho Chi Minha i tereny te były w praktyce pod kontrolą Vietcongu, potem stąd zaczął się marsz Czerwonych Khmerów na podbój Kambodży. To tutaj rzeką Tonle Srepok dopływa kpt. Willard w poszukiwaniu płk. Kurtza w Czasie Apokalipsy.

Wziąłem skuter aby pojechać nad pobliskie jezioro w kraterze meteorytu ale zamiast zjechać z głównej drogi zaraz za miastem jechałem nią przez dobrą godzinę. Powietrze pachniało, jak w ogrodzie pełnym orchideii, świeciło słońce, owiewał mnie pęd ciepłego powietrza, przy drodze rozciągały się plantacje kauczuku, w oddali dżungla porastała wzgórza. Jechałem tak bez celu przed siebie z manetką gazu otwartą na maksimum.

W pewnym miejscu z naprzeciwka nadjechał pokryty czerwonym kurzem motocykl z dwoma chłopakami, jeden prowadził a drugi trzymał na sztorc oparty na udzie AK-47. Prawdziwy dziki wschód.

* * *

Nowy Rok ja i Judith spędziliśmy z trójką Kanadyjczyków. Najpierw siedzieliśmy na naszej werandzie, potem poszliśmy coś zjeść do miasteczka.

Miriam (która pochodzi z Quebec, ma południową urodę i jest uroczo gadatliwa i zakręcona) oraz Judith wypiły za dużo i zupełnie odleciały. Najpierw gadały maniakalnie różne śmieszne rzeczy, potem Miriam zaczęła posypywać sobie głowę ryżem a później wyciągnęły nas na kambodżańskie przyjęcie, które toczyło się nieopodal.

Kambodżańczycy byli zachwyceni niespodziewanymi gośćmi, z głośników cały czas leciało Gangnam Style, lokalna muzyka i kambodżańskie techno. Tańczyliśmy z gromadą dzieci, kobiet i mocno podpitych mężczyzn na jakimś betonowym podwórku.

Po jakimś czasie jeden z Kambodżańczyków, w czerwonym t-shirice, który trochę mówił po angielsku zaproponował, że zawiezie nas do najwiekszej dyskoteki w miasteczku, Galaxy.

Miriam i Judith zgodziły się z entuzjazmem i wsiadły na skuter z pijanym chłopakiem w czerwony t-shircie. My z Jeffem próbowaliśmy znaleźć Lisę, która gdzieś się zagubiła (na koniec dotarła sama do guesthouse na pożyczonym rowerze). Byłem jako jedyny całkiem trzeźwy i jako taki, trochę się niepokoiłem o bezpieczeństwo w tym dziwnym, dzikim miasteczku pełnym pijanych, świętujących ludzi.

W końcu też wylądowaliśmy w Galaxy, które okazał się całkiem normalną dyskoteką. Mnóstwo młodzieży, większość chłopaków, muzyka techno i Gagnam Style prawie cały czas. Wszyscy byli przyjacielscy, może chwilami za bardzo ale wyglądało to bardzo bezpiecznie. Dziewczyny dalej były w stanie manii tańcząc na krzesłach i świetnie się bawiąc.

I tak zastał nas Nowy Rok, w kambodżańskiej dyskotece, gdzieś na końcu świata.

Ludzie tutaj uwielbiają liczne show i kabarety, muzyka ustała w pewnej chwili i na dacefloor zaczął się program artystyczny. Miriam stwierdziła, że nie będzie na to patrzeć, więc zabrałem ją do guesthouse. Nie było łatwo znaleźć kogoś kto by nas odwiózł, potem nie mogliśmy znaleźć drogi a w dodatku rozbawiona Miriam wkładała ręce pod koszulę przerażonemu kierowcy.

To był zabawny Nowy Rok, znacznie bardziej niż udało mi się opisać. Jak powtarza Miram, "it makes more sense in French".

sobota, 29 grudnia 2012

Angkor Wat

Teleportacja - wsiadłem wieczorem do sypialnego autobusu w Sihanoukville, wyszedłem na chwilę aby się wysikać w Phonm Penh i obudziłem gdy dojeżdżaliśmy rano do Siem Reap. Przemirzyłem Kambodżę z południa na północ.

Byłem zamknięty w ciasnej zespawanej klatce z za krótką leżanką, bez okna, podobnie, jak gromada innych turystów. Ale mój luksus polegał na tym, że leżący kolo mnie Kambodżańczyk wysiadł w Phom Penh i jako jedyny miałem dwa miejsca dla siebie.

Siem Reap jest proste - Main Street, typowy azjatycki bałagan, który mijasz jadąc na Pub Street - centrum dzielnicy turystycznej. Największa atrakcja turystyczna Kambodży, więc i największy turystyczny bajzel, w typowym dla Tajlandii stylu z masażem stóp na ulicy, setkami restauracji i kawiarni, rikszarzami oferującymi wieczorem marijuanę i dziewczyny oraz tłumami, tłumami.

Turyści przyjeżdżają tu autobusami z Tajlandii albo przylatują zewsząd - Europy, Ameryki, Azji. Połowa Europejczyków, reszta Azjaci z Japonii, Koreii, Singapuru a nawet z Indii.

Na szczęście to wszystko nie zepsuło Khmerów, którzy nadal są mili, uprzejmi a ceny ciągle umiarkowane choć drożej tu niż gdzie indziej w Kambodży. Trzydniowy bilet do Angkor 40 dolarów, wynajęcie tuk tuka na cały dzień 13-15 dolarów (kierowcy wiedzą dokąd cię zawieźć i cierpliwie czekają godzinami, gdy zwiedzasz), pokój 13 dolarów (gdzie indziej płacę 5-6 dolarów, ale ten był prawdziwy hotelowy z wanną, szerokimi łóżkami etc.). Kupiłem dwa t-shirty po dwa dolary każdy.

Sam Angkor imponuje ale po pierwsze zdjęcie jest warte tysiąca słów.

Pod drugie za dużo turystów i Bagan w Birmie miał dla mnie więcej uroku. Rzecz gustu, nastroju, chwili. Piotr, którego zostawiłem w Sihanoukville jedzie stamtąd przez Bangkok do Birmy. Zazdroszczę mu, choć Kambodża też jest prawie tak samo fajna.

Ja tymczasem w ciagu dwóch dni tyle się nachodziłem po zabytkach w upale, tyle razy odmówiłem propozycji dziewczyny i marijuany, że chyba pójdę prosto do nieba. Zastanawiałem się co robić? Jechać z Kirsten i Samem do Bangkoku? Może dalej do Chumphon? Lecieć do Vientiane albo Pakse w Laosie? A może jeszcze gdzie indziej? Odpocząć jeden dzień kręcąc się po Siem Reap? Nuda. Trzeci dzień w Angkor? Kolejne zdjęcia? Zwiedzać muzeum?

Wstałem rano, jak codzień i wyszedłem na Pub Steet poszukać kawy. Większość miejsc jeszcze zamknięta bo otwierają od ósmej. W jednym z biur zapytałem o bilety do Kampong Cham. Nie było wolnych miejsc ale po chwili znalazło się jedno, zdążyłem tylko porozmawiać z Kathe, wypić drugą kawę i zjeść owsiankę.

A teraz przede mną prawdziwa Kambodża, dziś nocuję w Kampong Cham z widokiem na Mekong a jutro ruszam dalej do Ratanakiri, najodleglejszej, najbiedniejszej, wschodniej prowincji. Tym razem podróżowałem prawdziwym, lokalnym autobusem z Khmerami a nie z turystami. Wszyscy mieli Nokie zamiast smartfonów, więc to chyba byli prawdziwi, prości, ubodzy ludzie (to Azja, więc nawet kierowca mojej rykszy w Siem Reap miał iPhone 4S).

Zobaczymy, co mnie czeka w Ratanakiri...

 

środa, 26 grudnia 2012

Święta

Na Wigilię pojechaliśmy przez całe miasto na Victory Beach, gdzie mieszkali Kirsten i Sam.

Nasza plaża, Serendipity to typowe zagłębie turystyczne z tańszymi i droższymi hotelikami, restauracjami, kawiarniami i biurami podróży. Wzdłuż długiej, szerokiej plaży ciągną się beach bary, najpierw takie bardziej europejskie a potem khmerskie, lokalne. Dużo turystów i bakpakerów.

Victory wygląda inaczej, plaża jest mała i wąska, kilka rosyjskich hoteli, jedna dziurawa ulica pełna barów, w których nic nie można zjeść za to mnóstwo w nich mężczyzn otoczonych dziwkami. Wygląda to jak jakiś czyściec - ci wszyscy starzy, żałośni, samotni mężczyźni spędzający Świeta w ciepłym kraju daleko od domu, mieszkający w tanich hotelikach, sączący piwo za pół dolara. Siedzą tam z pustką w oczach.

Ciekawe miejsce ale na kolację wigilijną tam dostać prędzej lap dance i blowjob niż coś do jedzenia.

Wreszcie udało nam się znaleźć pustą restaurację nad morzem, gdzie zamówiliśmy mnóstwo khmerskich potraw. Było nas sześcioro - ja i Piotr, Kirsten, Australijczyk Sam oraz dwie Angielki. Siedzieliśmy długo rozmawiając, wyjaśniając sobie różne zwyczaje wigilijne i żartując. Kolędy leciały z konta Google Music na smartfonie Sama i wszystkim spodobał się polski zwyczaj dzielenia opłatkiem, którego rolę pełniła bagietka.

Było bardzo miło, siedziliśmy długo. Dla wszystkich, z wyjątkiem Sama była to pierwsza Wigilia spędzana na egzotycznej plaży, z szumem morza, w szortach i t-shircie.

Gdy wracaliśmy na główną ulicę trafiliśmy na grupkę Khmerów jedzących kolację na ulicy. Mieli karaoke, zaprosili nas do stołu i śpiewaliśmy kolędy.

Następnego dnia w południe, ja z Piotrem oraz Miriam z siostrą znowu wzieliśmy tuk-tuk i pojechaliśmy na Victory na świąteczny obiad - all you can eat bbq w barze na dachu guesthouse. Było nas piętnaście osób bo dołączył jeszcze jeden Kanadyjczyk, kilku Australijczyków i Brytyjczyków. Gigantyczne krewetki i fantastyczne żeberka oraz anglosaska tradycja świąteczna - pure ziemniaczane.

Było gorąco a z tarasu roztaczał się fanatstyczny widok na zatokę. Siedziliśmy i rozmawialiśmy ucztując przez kilka godzin.

A po południu przenieśliśmy się z powrotem na Serendipity aby kąpać przed zachodem słońca. Na naszej plaży, w każdy barze toczyła się impreza świąteczna o różnej skali, wszędzie były tłumy. Znaleźliśmy sobie khmerski bar, w którym obchodzili urodziny jednego z barmanów.

Nasza szóstka dosiadła się do stolika zajętego przez Szkota i Portugalczyka. Okazało się, że Portugalczyk miał przez dwa lata dziewczynę ze Śląska a Szkot pracuje w stoczni z Polakami i obaj mieli o naszym narodzie bardzo dobrą opinię - o kuchni, żubrówce i polskich dziewczynach.

Szkot, Michael miał ze sobą Birmańskie dni i nagle okazało się, że ja, Miram, Michael i Portugalczyk przeczytaliśmy prawie wszystkie książki Orwella, rozmawialiśmy więc o książkach. To bardzo przyjemne uczucie, gdy nagle okazuje się, że masz tyle wspólnych tematów z ludźmi, których dopiero poznałeś.

I tak sobie mijały nam Święta na leniwej konwersacji, dzieleniu się wrażeniami z podróży, zamawianiu kolejnych piw (wody w moim przypadku), skręcaniu i paleniu jointów.

 

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Kampot

Kambodża jest przeciwieństwem wszystkich złych stron Wietnamu. Mniej ludzi, taniej, spokojniej i więcej uśmiechów.


Wietnamczycy mają wśród turystów opinię nieuczciwych, nieuprzejmych i pazernych. Mnie co prawda nic złego nie spotkało ale każdy, kto przejechał Wietnam ma złe zdanie o jego mieszkańcach. Ich ogromna liczebność i fakt, że nikt nie mówi po angielsku tylko podkreślają odmienność i obcość. Nie przestrzegają naszych standardów - dwa razy przekupki wyrwały mi z ręki pieniądze, gdy za wolno odliczałem te dziwaczne banknoty. Kłamią w żywe oczy, gdy tylko jest im to na rękę - że brakuje biletów, miejsc na promie, miejsc w hotelach.

Kambodża już na pierwszy rzut oka jest inna, znacznie biedniejsza ale ładniejsza. Znalazłem tu to, czego nie było w delcie Mekongu - bezkresne pola wypełnione soczystą zielenią z krzątającymi się na nich ludźmi. Kambodżańczy więcej się uśmiechają, mówią trochę po angielsku i są zaskakująco uczciwi. Dwa razy, gdy źle zrozumiałem wymawiane przez nich liczebniki dałem za dużo pieniędzy i za każdym razem oddano mi nadwyżkę, nie do pomyślenia w Wietnamie.

Podróżowaliśmy powoli z Phu Quoc przez Ha Tien do Kampot z mnóstwem przystanków i przesiadek, oczekiwaniem na prom, na wizę, na kontrolę graniczną, na zmierzenie temperatury na granicy. Trwało to w sumie sześć godzin ale poznałem Kirsten i większość podróży przegadaliśmy. Tak się zajeliśmy rozmową, że załoga promu ledwo nas odnalazła w kawiarni. To i tak miło, że na nas poczekali. Co prawda byli wściekli, że opóźniamy wypłynięcie ale dawali temu wyraz po wietnamsku, więc mogliśmy to z godnością zignorować.

Kampot okazało się malutkim miasteczkiem, kilka ulic na krzyż. Główną atrakcją jest trochę mocno zapuszczonych domków, mnóstwo barów i restauracji oraz szeroki bulwar nad rzeką. Jak na tak małe miasteczko jest tu zaskakująco dużo cudzoziemców.

Spotkałem parę Niemców, którzy jechali ze mną z Can Tho i na moje pytanie co tu należy robić odpowiedzieli, że nic. Można wziąć skuter, pokręcić się po okolicy, pojechać nad morze albo w pobliskie góry. Poza tym można siedzieć wieczorami w jednym z dziesiątków miejsc albo leżać na hamaku i patrzeć na rzekę. Innymi słowy należy się wyluzować i nic nie robić. I faktycznie udaje się to tutaj doskonale, senna atmosfera sprzyja relaksowi.

Następnego dnia wynająłem tuk-tuka i pojechałem na długą wycieczkę oglądając pola na których produkuje się sól, plantacje pieprzu, jaskinie. Pieprz z Kampot był kiedyś w każdej restauracji w Paryżu ale Czerwoni Khmerowie zniszczyli plantacje i teraz są one odbudowywane. Zjadłem kilka ziaren prosto z krzaka i faktycznie smakowały pieprzem.

Jednak najfajniejsze w tej wycieczce było oglądanie okolicy, ludzi krzątających się z motykami na polu, ziarna ryżu suszonego na asfalcie, dzieci wracających ze szkoły na rowerach, piętrowych, drewnianych khmerskich domów, w których na parterze jest otwarta weranda a na piętrze sypialnie.

Chętnie bym został w Kampot na dłużej i wtopił w tę sielską atmosferę ale umówiłem się z Piotrem i Kirsten, że Święta spędzimy razem w Sihanoukville nad morzem. To logiczne aby spędzać Święta z jedynymi bliskim ludźmi jakich tu mam - innymi podróżnikami poznanymi po drodze.

Siedzę więc teraz w barze, piję sok z limonki i patrzę na falujące morze. Miałem dziś płynąć ponurkować ale fala była za silna, wiatr w dziób i po wyjściu za główki portu łódź z nami na pokładzie musiała zawrócić. Nie będzie dziś nurkowania, trzeba spędzić kolejny dzień na plaży.

Dziś Wigilia.

 

czwartek, 20 grudnia 2012

Drobiazgi

Pchły piaskowe są gorsze niż komary i mrówki, nie działają na nie repelenty. Po zachodzie słońca stają się niezwykle aktywne, nie da się siedzieć przy stoliku z nogami na piasku aby nie mieć pokąsanych nóg. Na leżaku jest jeszcze gorzej bo atakują przez ażurowy materiał plecy i tyłek. Psuje to całą przyjemność z siedzenia wieczorem na brzegu morza. Na szczęście nie mam żadnych uczuleń i po godzinie nie pamiętam swędzenia i drapania.

Jakiś gryzoń codziennie zostawia dwa bobki na środku podłogi. Fakt, że mieszkają ze mną pająki, gekony, myszy i nie wiadomo co jeszcze nie robi już na mnie wrażenia, choć mam żal do pewnej myszy, która na Goa przegryzła się przez mój t-shirt. To stworzenie ma jednak ciekawe nawyki - codzień po południu, gdy sprzątaczka już umyje podłogę zostawia dwie małe kupki na samym środku pokoju. Jakby złośliwie zaznaczało teren. Złości mnie, że muszę sprzątać aby nie wejść w to w nocy.

Przedwczoraj ktoś próbował mnie okraść. Leżałem przy zgaszonym świetle czytając książkę na iPadzie, ze słuchawkami w uszach. Chwilę zajęło zanim dotarło do mnie, że ktoś grzebie w zamku przy drzwiach. Wstałem więc po cichu, otworzyłem drzwi i zapytałem - What's up?

- Sorry, sorry - odparł jakiś młody chłopak i w pośpiechu się oddalił. Było ciemno, więc nie zapamiętałem nawet jego twarzy.

Ale wszystko to są drobne uciążliwości, które nie mącą mojego zadowolenia. Umysł tak ciekawie działa, że to co nas otacza ekstrapoluje w przyszłość i przeszłość. Palmy, leżak, słońce, ciepłe morze, komfortowa temperatura i codzienne zachody słońca stały się całą moją rzeczywistościa. Zapomniałem o zimie, szarości i krótkich dniach, zniknął spleen a zastąpiło go przyjemne rozleniwienie.

Wczorajsze nurkowanie poszło bardzo dobrze. Byłem jedynym kilentem, więc była to indywidualna wyprawa nurkowa, wszystko specjalnie dla mnie. Divemaster Su i załoga łodzi zabrali mnie na północny kraniec wyspy, dobrą godzinę od portu. Zrobiliśmy dwa nurkowania, płytkie, do 10 metrów ale przez to bardzo długie. Rafa nie była zbyt spektakularna, widoczność też ale przyjemnie przypomnieć sobie znów ten stan nieważkości pod wodą i nieśpiesznie płynąć pomiędzy rybami i koralami.

Po sześciu dniach plażowania przyszedł czas się ruszyć. Wietnam jest pod tym względem fajny, wszystko zorganizowane, czujesz się jak postać z bajki która ma życzenia do wykorzystania. Wchodzisz do recepcji w hotelu albo do jednej z licznych agencji turystycznych i mówisz - "Chcę do Sajgonu, Angkor Wat, Bangkoku,... " i wszystko będzie zorganizowane od taksówki, która zabierze Cię z hotelu, po prom, samolot, autobus.

Poszedłem więc i wypowiedziałem zaklęcie - Chcę do Kampot w Kambodży. Jutro zobaczymy, jak zadziała.

wtorek, 18 grudnia 2012

A jeśli będzie koniec świata...

Dopiero gdy wyciągnąłem się na leżaku pod palmą dotarło do mnie, jaki jestem zmęczony. Nie z powodu chodzenia przez trzy dni po Sajgonie ani podróży przez deltę Mekongu ciasnymi autobusikami i vanikami ale z powodu ciśnienia pod jakim żyłem przez ostatnie dwa miesiące.

Przez ostatnie tygodnie zaniedbałem jogę oraz bieganie i całe to napięcie nagromadziło się w moim ciele. Napięcie w mięśniach sprawiało, że nie mogłem wygodnie leżeć. Wszystko było, jak trzeba - ciepłe morze, szum fal, błękitne niebo, liście palm dające cień, chłopcy z obsługi beach baru reagujący na każde skinienie. Potrzebowałem czasu aby dotarły do mnie a potem opuściły mnie emocje, potrzebowałem dekompresji.

Spędzam więc całe dnie na leżaku patrząc leniwie na morze i uśmiechając się do siebie. Nie miałem siły i ochoty wyjść poza bramę mojego ośrodka, na dziurawą uliczkę z kilkoma straganami i barami. Po prostu leżę uczciwie cały dzień na leżaku. Chodzę wcześnie spać, budzę się o szóstej, trochę biegam, ćwiczę, piję kawę i zajmuję sobie leżak. Czekam do zachodu słońca, jem kolację i idę bungalowu.

Nie szukam towarzystwa, większość dnia spędzam w raybanach i ze słuchawkami w uszach, nie wdając się w pogawędki, unikam kontaktów z innymi. Nie potrzebuję ludzi, mam swoje myśli i 22 gigabajty nowej muzyki w iPhone.

Właściwie to mam towarzystwo - dwóch Francuzów, z którymi grywam w szachy. Jeden z nich ma osiemdziesiąt lat i zna Wietnam jeszcze z lat pięćdziesiątych. Drugi - Michel - mieszka tu jedenaście lat. Kupił ziemię na wyspie, gdy kosztowała trzy dolary za metr, teraz kosztuje trzysta. Ma wietnamską żonę z którą wspólnie prowadzą hotelik. Jak mi wyznał zarabia na tym 8 mln dongów (c.a. 400 dolarów) dziennie a płaci milion dongów (c.a. 50 dolarów) podatku miesięcznie więc ma tu raj także podatkowy. Wcześniej mieszkał w Australii, mówi nieźle po angielsku w przeciwieństwie do swojego kolegi.

Michel narzeka, że jest mało turystów bo ludzie przestraszyli się gadania o końcu świata i woleli zostać w domu z rodziną. Śmiejemy się wspólnie z ludzkiej głupoty.

- W przyszłym roku i tak umrę, mam 81 lat - mówi Michel. - To niezłe miejsce na koniec świata - mówię ja rozglądając dookoła po czym znowu pochylam nad szachownicą.

Dobrzy są w te szachy bo ani razu nie udaje mi się z nimi wygrać chociaż naprawdę się staram. - Mate, to uprzejmie, że dajesz starym ludziom wygrywać - śmieje się Michel. I tak sobie siedzimy w cieniu palm przestawiając pionki.

Planowałem ponurkować na Phu Quoc, wziąć skuter i objechać wyspę, która jest spora i słynie z plantacji pieprzu. Ale jakoś nie chce mi się ruszać z leżaka. Tłumaczę sobie, że ponurkuję za parę tygodni, gdy dotrę na wyspę Słoni. A jeśli jednak naprawdę pojutrze będzie koniec świata? Zapisałem się na nurkowanie jutro.

* * *

Sajgon bardzo mi się podobał. Podobało mi się, że znowu jestem w Azji, jest ciepło, tłumy ludzi dookoła, gwar, życie toczące się wprost na ulicy. Podobało mi się, że jest dużo parków, choć większość w ciągu dnia służy za parkingi dla skuterów. Podbał mi się szalony ruchy uliczny całkiem bez zasad, nieustająca fala skuterów ze wszystkich kierunków.

Podobały mi się kontrasty - nowoczesne wieżowce, niektóre jeszcze nie oddane do użytku i zaraz obok małe rudery zapchane sklepikami i restauracjami z jedzeniem gotowanym na chodniku. Sieciowe kawiarnie, galerie handlowe i handel wprost na chodniku. Podobała mi się czytelna struktura społeczna tego miasta - każdy ma skuter a niektórzy toyotę land cruiser - nic pośrodku.

Delta Mekongu za to okazała się rozczarowaniem. Nie znalazłem obrazów z Kochanka ani Czasu Apokalipsy - idylicznych krajobrazów, bezkresnych pól ryżowych poprzecinanych kanałami. Pola owszem są ale wszystko do granic możliwości wypełnione jest ludźmi. Każdy skrawek zajmują rudery w których kłębią się stada ludzi, małe miasta okazują się wielkimi skupiskami ludzi i typowo azjatyckiego brudu i chaosu.

Podróż uratowało towarzystwo, w autobusie z Sajgonu usiadł koło mnie Piotrek, Polak który podróżuje już miesiąc po Wietnamie. Znaleźliśmy wspólny język i dryfowaliśmy przez tę deltę rozmawiając. Potem z Can Tho na wyspę podróżowałem z Gregiem, Niemcem. W ramach cięć i oszczędności firma chciała wysłać go na roczny urlop bezpłatny. Wywalczył trzy lata, zaczął od Egiptu, Syrii, przejechał Bliski Wschód i teraz jest w Wietnamie. Zostało mu pięć miesięcy.

 

wtorek, 11 grudnia 2012

Warszawa - Sajgon

Ostatnią noc przed wyjazdem przespałem na kanapie zamiast w łóżku z salonu bowiem widać oświetlony kolorowo most i Stare Miasto za rzeką. Leżałem pod kocem, czytałem trochę, patrzyłem na ciche, pokryte świeżym śniegiem miasto za oknem a przede wszystkim słuchałem do późna muzyki, ciesząc się każdym czystym dźwiękiem i każdą chwilą.

Rano zadzwonił budzik i nagle podróż stała się faktem.

Mam mało rzeczy. Rok temu jeden mój plecak ważył 13 a drugi, podręczny 11 kg i to jeszcze zanim w Argentynie dokupiłem naprawdę ciepły śpiwór, polar, sweter itp. Tym razem wziąłem znacznie mniejszy plecak główny i waży on ze wszystkim zaledwie 6,5 kg a plecka podręczny tylko 6 kg. Żadnych niepotrzebnych przedmiotów, klawiatury do iPada, ciężkich obiektywów, ładowarek, sandałów, śpiwora (tylko pokrowiec jedwabny), moskitiery (której nigdy nie użyłem), maty, papierowych książek. Im lżejszy plecak tym więcej frajdy z podróżowania.

Usiadłem koło sympatycznej blondynki. Egzotyczny tatuaż na dłoni i przyczepiony do plecka śpiwór tak lekki, że nawet w lecie byłby nieprzydatny w naszym klimacie. - Z takim śpiworem na pewno nie leci do Moskwy, tylko dalej do Azji - pomyślałem.

Okazało się, że moja sąsiadka leci do Delhi (tym samym połączeniem, co ja rok temu), gdzie ma chłopaka, Hindusa, którego poznała na coachsurfingu podczas poprzedniej podróży po Indiach. Na razie ma wizę na pół roku i może ułoży sobie życie w Indiach a może nie. Ponieważ była w tym roku także w Argentynie mieliśmy sporo wspólnych tematów i kontynuowaliśmy rozmowę na Szeremietiewie, czekając na nasze samoloty.

Trochę mniej szczęścia do kompanii miałem w locie z Moskwy do Sajgonu. Przez długi czas miejsce koło mnie pozostawało wolne i miałem nadzieję, że będę mógł się porządnie wyspać. W ostatniej chwili wpadł, spóźniony mężczyzna, nieco tylko starszy ode mnie, z polskim paszportem w ręku i oddechem przesyconym sferementowanym alkoholem.

W Aeroflocie ciągle jeszcze stewardzi na długiej trasie dają tyle alkoholu ile się zażąda. Nie zauważyłem aby któryś z Rosjan nadmiernie korzystał z tego przywileju za to mój towarzysz podróży jak najbardziej. Pod drugim kubku wina zapytał mnie skąd jestem i pewnie powinienem skłamać bo ani po rosyjsku ani po angielsku nie mówił na tyle aby prowadzić ze mną konwersację. Ale jestem prawdomówny.

Na początku nawet nie było źle, bo Krzysztof podróżował tu i tam (trzy miesiące w Chinach, parę miesięcy w Stanach) ale im później się robiło, tym więcej wina wypijał i tym nudniejsze stawało się to jego gadanie. Ta pijacka mieszanina prób zaimponowania, podlizania się i kompleksu niższości. Im później się robiło tym bardziej zdawkowe były moje odpowiedzi, zresztą naprawdę spałem albo drzemałem.

W końcu nad ranem przyszło poczucie winy i wstydu i Krzysztof przestał się do mnie odzywać, nawet nie powiedział do widzenia. Trudno. Nie muszę się zaprzyjaźnić z każdym.

Wylądowaliśmy na lotnisku w Sajgonie, przez okno samolotu widać chaotyczną, azjatycką zabudowę oraz intensywną zieleń. Odprawa, ostęplowanie wizy, bagaże, wszystko poszło bardzo sprawnie. Wyszedłem z terminala.

Ciepło i wilgotno, prognoza mówi o 32 stopniach i odczuwalnych 41 stopniach ale jakoś nie przeżyłem szoku. Przeciwnie, bardzo normalna temperatura. Przez większość dnia niebo zasnuwały chmury a wieczorem pojawiła się ożywcza bryza. Nie ma porównania z wilgotnym upałem w Bangkoku albo bezlitosnym słońcem w Malezji.

Kłębiący się tłum przed terminalem, taksówki, miniavany, autokary, wiekszość nowoczesne toyoty lexusy, w drugiej kolejności hyundai. Rozejrzałem się za autobusem miejskim, stary gruchot ze żwawym staruszkiem za kierownicą stał niedaleko ale wsiadło do niego tylko kilku turystów, reszta wybrała taksówki. Za bilet kierowca zażądał 5 tys. dongów, wziął 10 tys. i nie wydał reszty a na bilecie, który mi dał było napisane cztery tysiące. Uwaga, jesteś w Azji - pomyślałem - ale postanowiłem, dochodzić swojego od następnego razu. Jeśli dobrze liczę wydałem na bilet mniej niż pół dolara, pietnaście razy mniej niż za taksówkę, poza tym autobus okazał się mieć starą ale sprawną klimatyzację a kierowca wysadził mnie dokładnie tam, gdzie trzeba - w dzielnicy pełnej hoteli.

Po chwili miałem pokój - trochę archaiczny ale czysty, świeżo odmalowany i wyłożony lśniącymi kafelkami, z oknem oraz klimatyzacją. A po kolejnym kwadrancje jadłem zupę Pho Bo patrząc obserwując tysiące skuterów przepływających ulicą. Znowu jestem w Azji.

środa, 28 listopada 2012

WAW SGN 09/12/2012 11:35

Do szpitala poszedłem w dobrej formie. Kilka dni wcześniej przebiegłem bez wysiłku 11 km, regularnie chodzę na jogę i w ogóle czuję się w formie, jak nigdy. Byłem u endokrynolog, która patrzyła na moje TSH i entuzjastycznie tłumaczyła mi, że jestem zupełnie zdrowy.
Moje wcześniejsze gorsze samopoczucie i złe przeczucia odeszły gdzieś w cień. Ot po prostu kontrola, trochę opóźniona ze względu na moje podróże. Wedle wszelkich danych po operacji i jednorazowej dawce promieniowania nie powinno być już żadnych śladów po raku. Te badania to formalność, normalna procedura.
Szpital był ten sam ale pobyt w nim znacznie sympatyczniejszy. Ze względu na małą, diagnostyczną dawkę izotopu leżałem w izolatce ale nie sam tylko z Adamem, 70-letnim prawnikiem z którym dobrze się rozmawiało. Mieliśmy jasny, czysty pokój, szpitalne WiFi, telewizor, laptopa, tablet, rozmawialiśmy, czytaliśmy gazety i książki, komentowaliśmy wybory w Ameryce. Czas szybko leciał.
Cała ta procedura trwa, pierwszego dnia pobierają krew i dają zastrzyk na obniżenie TSH, drugiego też. Trzeciego dnia podają promieniotwórczy izotop jodu i potem nic się nie dzieje przez trzy dni. W ogóle mało się dzieje, nawet temperatury nie mierzą a jedynymi wydarzeniami są skromne, szpitalne posiłki. Na koniec robią scyntygrafię, za dwie godziny są wyniki i wypis.
Szóstego dnia przyszedł lekarz z wynikami i powiedział, że coś tam znaleźli i że będzie mi trzeba podać znowu pełną dawkę promieniowania. Wolne terminy są na luty i mogę się od razu zapisać. Więc się zapisałem.
Wróciłem do domu, popatrzyłem na szarość za oknem i zapadający wcześnie zmierzch i uznałem, że skoro już wiem co robię 14 lutego, to nie ma na co czekać. Akurat Aeroflot miał promocję, więc kupiłem sobie bilet do Sajgonu. Na dwa miesiące. Wracam w lutym tydzień w szpitalu a potem będę ze dwa-trzy tygodnie siedział w domu i dochodził do siebie po odstawieniu euthyroxu. A potem już będzie wiosna.
To takie łatwe. Wizę na trzy miesiące do Wietnamu dostałem od ręki. Malarone leży w lodówce. T-shirty, szorty i klapki tylko wrzucić do plecaka. Przewodniki Lonely Planet wgrałem na iPada w kilka minut. Z lotniska Tan Son Nhut trzeba dostać się do Dzielnicy 1, gdzie jest najwięcej hoteli. A potem wszystko potoczy się samo znanym trybem - upał, jedzenie na ulicy, autobus, towarzysze podróży, jakaś plaża i może nurkowanie. Delta Mekongu, Kambodża i dalej może Laos a potem znowu Wietnam. Nie trzeba planować na wyrost, wszystko samo się powoli potoczy.
Listopad jest ciepły ale szary i zmrok zapada zaraz po piętnastej. Po powrocie ze szpitala odechciało mi się wstawać przed siódmą na jogę albo aby biegać. Koło siódmej dzwoni budzik, biorę swoją tabletkę i śpię do dziewiątej albo dziesiątej albo jedenastej. Odechciało mi się bawić Matlabem i czytać o jakiś matematycznych zawiłościach. Przestałem bawić się gotowaniem i ograniczam śniadanie do dwóch kaw z mlekiem (o ile mam mleko bo nie chce mi się schodzić do sklepu) a na drugie śniadanie piję trzecią kawę.
Miałem depresję przez zbyt wiele lat aby nie wiedzieć co się ze mną dzieje. Potrzebuje słońca i pozytywnych bodźców. Zmieniającego się krajobrazu za oknem autobusu. Przyjaznej ciału temperatury powietrza.

Ship me somewheres east of Suez, where the best is like the worst,
Where there aren't no Ten Commandments an' a man can raise a thirst;
For the temple-bells are callin', an' it's there that I would be —
By the old Moulmein Pagoda, looking lazy at the sea;




piątek, 10 sierpnia 2012

50 dni lata w Toskanii

Dziś mija dwa miesiące odkąd przybiłem do portu w Lizbonie i pięćdziesiąt dni pobytu w Toskanii. Pięćdziesiąt letnich dni, które spędziłem na leżaku, w cieniu dębu korzystając z gościnności Molino.

Dni mijają mi leniwie, lipiec w tym roku jest wyjątkowo upalny a upał dezorganizuje cały dzień. Rano trzeba wziąć prysznic, zrobić sobie kawę, zjeść śniadanie, trochę poćwiczyć. Potem, dopóki jest chłodniej można poczytać, nacieszyć się porankiem. Ale od południa upał się wzmaga, wszędzie dociera fala rozgrzanego powietrza, która odbiera zapał do robienia czegokolwiek. Termometr koło apteki pokazuje ponad czterdzieści stopni.

Zaczynam kryć się przed upałem, piję wodę, siedzę na leżaku, nie udaje mi się zdrzemnąć. Do piątej trochę chłodniej jest w domu, gdzie nie dociera słońce, potem w nagrzanych murach nie da się już wytrzymać. Teraz rozumiem, czemu starsi Włosi po sieście siedzą przed domami. Upał wzmaga się aż do piątej, kiedy osiąga apogeum a kończy na dobre dopiero koło siódmej, gdy słońce chowa się za wzgórzem. Te ostatnie dwie godziny upału wykorzystuję na czytanie Sekretów włoskiej kuchni.

Nadchodzi pora aby rozpalić grilla, zjeść kolację, pozmawiać i nagle jest już noc. Mogę jeszcze poczytać albo posiedzieć na leżaku patrząc na gwiazdy i na światła na przeciwległym wzgórzu, na którym leży Cortona. Spadają gwiazdy, szczeka pies, buszują dziki ale tak naprawdę to słychać kojącą ciszę toskańskiej wsi.

I tak mija mi dzień po dniu, każdy trochę inny ale jednak wszystkie podobne do siebie. Przez ten upał i spokojną monotonię zatarły się w pamięci wrażenia z rejsu i całej podróży. To, co jeszcze niedawno tak żywe i intensywne teraz stało się niewyraźnym wspomnieniem.

Przypominam sobie, że kiedyś wakacje w Toskanii trwały tydzień łącznie z podróżą samochodem i polegały na przemierzaniu rozgrzanych miasteczek w upale. Przyglądam się bladym turystom, którzy chcą, jak najwięcej zobaczyć. W lipcu w Toskanii należy po prostu siedzieć i nigdzie się nie spieszyć.