Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Remek. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Remek. Pokaż wszystkie posty

sobota, 4 lutego 2012

Spotkanie w Paganie

Remek z Gajem dotarli wreszcie do Pagan. Przeżyli wiele przygód po drodze i dużo zobaczyli ale, tak jak myślałem było to wyczerpujące - przyjazd na miejsce, zwiedzanie w upale i albo dalsza droga w nocy albo pozostanie na noc. Z jednej strony trochę im zazdroszczę ale z drugiej wcale nie.

Remek powtarza, że jest trochę zmęczony Gajem, który budzi go o piątej w nocy bo zaczyna uprawiać jogę na łóżku. Poza tym Gaj jest już od trzech lat w podróży i ma naprawdę niski budżet na jedzenie, podróże i hotele, co zawęża opcje i wydłuża poszukiwania. Remek lubi dobrze zjeść a Gaj stara się nie wydawać na jedzenie więcej niż tysiąc khyiatów, czyli dolara dziennie.

Gaj jest bardzo fajnym i nietypowym Rosjaninem - podróżuje z minimalną ilością bagażu. W Indiach i innych krajach potrafił mieszkać za dolara dziennie i wyżywić się równie tanio. Z jednej strony podziwiam go bo jest ideałem bakpakera i zobaczył kawał świata, z drugiej jest to podróżowanie pozbawione przyjemności, jaką daje czasem lepsze jedzenie lub drobne przyjemności.

Albo bowiem trafia do miejsc, w których jest coś do zobaczenia ale inni turyści podbili ceny albo tam, gdzie jest tanio ale poza zakurzonymi, brudnymi miejscowościami nic nie ma. Przejechał cały Wietnam i nie mógł znaleźć idealnej dla siebie pustej plaży. W Birmie narzeka, że przepisy nie pozwalają mu płacić tyle ile płacą miejscowi.

Gdy Gaj dobierze się z Sophie często dyskutują o cenach. Oboje wiele czasu spędzili w Indiach, oboje ćwiczą jogę. Jednak ich filozofia jest dziwna - kochają kraje Azji ale chcą aby na zawsze pozostała biedna aby oni mieli prawo do wakacji za pięć dolarów dziennie. Nie rozumieją tego, że nie zostawiając tutaj prawie wcale pieniędzy na dają miejscowym szansy na zgromadzenie nadwyżki kapitału, który pozwoli im zarabiać więcej i szansę na lepsze życie.

Gaj chce już uciekać z Bagan tylko nie może się dogadać z Remkiem co do kierunku. Remek wolałby jeszcze zostać i trochę odpocząć, Gaj nie chce jechać nad Inle Lake bo to kolejne miejsce pełne turystów.

* * *

Tak więc Remek bardzo ucieszył się, że mnie widzi, poszliśmy na dobrą kolację a następny dzień jeździliśmy na rowerach i pokazywałem mu co ciekawsze świątynie. Musiałem mu też powiedzieć, że wracam wcześniej do Tajlandii ale zaraz zaczęliśmy planować co będziemy robić, gdy się spotkamy 16 lutego w Bangkoku. Zamiast planowanej wcześniej trasy przez Tajlandię i Kambodżę do Wietnamu zastanawiamy się nad pojechaniem na południe Tajlandii, przejechaniu Malezji a potem przerzuceniu się do Sajgonu samolotem.

Dziś ostatni dzień wypoczywania w cieniu świątyń, rano mam autobus do Rangunu. Przeszedł mi już zachwyt tym miejscem a trochę zaczęło ono męczyć. Świątynie i płaskowyż są świetne ale poranny i wieczorny smog w miasteczku, hałas i kurz od drogi albo fakt, że nie można tu liczyć na porządne śniadanie znacznie psuje przyjemność pobytu w Pagan. Również sprzedawcy obrazków na motocyklach, sprzedawcy fałszywych rubinów, dzieci z pocztówkami, dziewczyny sprzedające naczynia z laki psują sielską atmosferę przy dużych świątyniach.

Sophie też rano jedzie nad Inle Lake, Remek z Gajem pewnie też wyruszą etapami w tym samym kierunku. Richard wyruszył już dziś rano wieczorem a w jego miejsce dołączyli do kompanii Niemka Christine i Kelly, Amerykanin w średnim wieku, który w podróż wyruszył w czasach Reagana. 

Kelly opowiada niesamowice zabawne anegdoty o tym, jak w latach 80-tych woził w plecaku maszynę do pisania i po drodze kupował do niej papier aby pisać listy do przyjaciół i dziennik z podróży. Oraz o tym, jak kupił za pięćdziesiąt dolarów w Arizonie nadmuchiwaną łódź, którą targał ze sobą do Gwatemali aby z przypadkowo poznaną Holenderką spłynąć rzeką do Meksyku.

środa, 25 stycznia 2012

Patrząc leniwie na morze

 And it's there I want to be, 

by the old Moulmain pagoda looking lazy at the sea

Choć to właśnie wiersz Kiplinga przyprowadził mnie do Azji, nie doznałem objawienia zwiedzając pagodę w Moulmain, przynajmniej nie od razu. Ale coś we mnie jednak uległo zmianie. Siedzę teraz na zacienionym tarasie pagody, jest południe, słońce pali niemiłosiernie i jedyne co należy robić to siedzieć w cieniu, patrzeć w dal lub drzemać leżąc na podłodze.

W Moulmain nie ma morza i nie można na nie leniwie spoglądać. Jest za to zlewisko kilku, według jednych pięciu a wedle innych źródeł trzech rzek, które ciągnie się w lewo i w prawo po horyzont. Na tej rzece cumowały w czasach Kiplinga brytyjskie parowce przypływające z Kalkuty oraz pewnie tak samo jak dzisiaj, leniwie dryfowały po niej drewniane łodzie rybaków. Wygląda to ze wzgórza, jak jakiś senny archipelag i można dobrze zrozumieć nadużycie autora.

Jestem tutaj już drugą dobę i zostanę jeszcze jeden dzień, jutro po południu mam autobus do Mandalay. Polubiłem Moulmain. Choć jest to trzecie co do wielkości miasto Birmy, nie jest przytłaczające (300 tys. mieszkańców), z dwóch stron otoczone zlewiskiem rzek, ze złotymi pagodami na wzgórzu. Jest tu dobre powietrze, klimat jest bardzo przyjazny. Wreszcie czuję, że jestem w tropikach - ranki i wieczory są ciepłe ale rześkie, dziś o siódmej wisiała nad miastem mgła, za to kilka godzin koło południa jest prawdziwie upalnych. No i oczywiście ludzie, jak chyba w całej Birmie są tu łagodni, uśmiechnięci i bardzo przyjaźni.

Rozumiem czemu Brytyjczycy z Indii wybierali Moulmain na miejsce spędzenia emerytury. Przyroda dookoła, pobliskie góry, rzeka i morze sprawiają, że byłoby to idealne miejsce na spędzanie beztroskich wakacji. Klimat i krajobraz przypominają Toskanię w lipcu. 

Gdyby tylko kraj ten był trochę bardziej zamożny i było mniej ograniczeń dla turystów. Ponieważ jednak w pobliskich górach siedzą partyzanci moźliwość swobodnego poruszania się jest ograniczona a ze względu na biedę nie ma tu tego co mogłoby być - wycieczek rowerem, dobregomjedzenia, leżaków i kawiarni.

To co jest ma swoje uroki - siedzę na tarasie mając za plecami złotą kopułę pagody, której początki sięgają trzystu lat przed Chrystusem i jestem tu jedynym turystą. Mam cały ten krajobraz i całe to miejsce tylko dla siebie. Bulwar nad rzeką, przy którym stoi mój hotelik jest co prawda zniszczony ale pozwala oglądać piękne zachody słońca.

Nie am kramów z pamiątkami rodem z Chin, nie ma naganiaczy, nie ma tłumu. Poza mną jest tu tylko kilkanaście osób z obsługi, zakochana para i trochę dzieciaków, które najwyraźniej uciekły ze szkoły. Zadroszczę im, bo mogą robić codziennie to co ja teraz - uciekać z miasta na wzgórze z pagodami i patrzeć leniwie na rzekę w dolinie. Znudzone dziewczyny zapraszają mnie do środka rozlicznych kapliczek, które pilnują i widzę zakamarki, które pomija spieszący się, zmęczony turysta.

Siedzę sobie właśnie sam w jednej z otaczających pagodę kapliczek (jest tu jedyna, drewniana ławka), zerwał się wiatr i porusza dzwonkami na szczycie stupy, na posągu Buddy siadają drobniutkie wróble. Nikt na mnie nie patrzy a z kilkudziesięciu posążków stojących na ołtarzu część jest autentycznie złota. Ale tutaj nikt nie podejrzewa nikogo o złe intencje a ja nie ma żadnych.

* * *

Postanowiłem zwolnić, przestać się spieszyć. Posiedzę sobie tutaj i ruszę do Mandalay a potem znów posiedzę parę dni w Bagan. Chcę spokojnie wtopić się w ten klimat, mieć czas na czytanie książek, na siedzenie w herbaciarniach i obserwowanie ludzi, na spokojne spacery. Chcę dostosować się do miejscowego rytmu aktywności rano i wieczorem oraz szukania cienia w południe.

Może to oznaczać, że dalszą część drogi odbędę bez Remka ale jestem już nim zmęczony. Mam dosyć ciągłego targowania się, gadania o pieniądzach, pędzenia z miejsca na miejsce. Remek ma niestety swoje tempo i niechcący wszystkim je narzuca, idzie szybko z przodu, podnosi głos rozmawiając z miejscowymi, obsesyjnie wspomina co kupił i za ile.

- Ty każdoj raz diełajesz skandał - wypomniał mu wczoraj przy kolacji Gaj, który jest bardzo spokojny i zrównoważony - Można targowatsia biez agresji.

Poszło o to, że chłopaki znaleźli herbaciarnię z indyjską herbatą (no daleko jej do indyjskiej) po sto khiatów. Remek wypił kilka i gdy poszliśmy tam razem podali nam nam od razu większe porcje, czyli podwójną herbatę. Gdy przyszło do płacenia Remek zrobił awanturę, czemu po dwieście skoro w karcie jest po sto, rzucił im pieniądze i złościł się, że chcą go orżnąć. Przy następnej wizycie od razu mówili nam, że herbata mała po sto.

Rzecz w tym, że te sto khiatów to czterdzieści groszy a takie sytuacje zdarzające się co chwila psują przyjemność przebywania w tym kraju. Birmańczycy są uczciwi, ceny są tu raczej stałe, są też ludźmi łagodnymi i uśmiechniętymi dla których kłótnia, podnoszenie głosu są czymś nienaturalnym. Takie zachowanie niszczy przyjemność obcowania z tymi ludźmi. Na dworcu w Rangunie, gdy Remek naskoczył na ludzi w kasie przypadkowy student przepraszał mnie, tłumacząc że musimy kupić bilety za dolary bo takie przepisy ustanowił rząd.

Wczoraj, gdy w południe trafiliśmy na wzgórze ze stupami panował upał i nie pozostawało nic innego, jak siedzieć w cieniu. Ale Remek ciągle nas poganiał, chciał iść dalej, kupić owoce na targu i trudno wytrzymać tę presję. On taki jest, że nie może usiedzieć na miejscu.

W każdym razie Wojtek popłynął łodzią w górę rzeki a potem wraca do kraju. Remek z Gajem pojechali na wycieczkę a ja, choć miałem jechać z nimi zostałem i siedzę na wzgórzu. Bilet do Mandalay mam na jutro na popołudnie, więc jutro też mogę tu posiedzieć, popatrzeć na rzekę i poczytać lub pomyśleć. Wydaje się to dobrym planem.

Postanowiłem resztę tych wakacji spędzić spokojniej, siedząc na słońcu, czytając, pisząc lub po prostu nic nie robiąc. To moje wakacje i chcę je spędzić we własnym rytmie, nie spiesząc się, bez stresu. Za kilka miesięcy mogę żałować każdej nie wykorzystnej okazji, każdej zmarnowanej chwili. będę robić to co przede wszystkim to dobre dla mnie

Jeśli oznacza to rozstanie się z Remkiem to trudno, jestem już na tyle wprowadzony w Azję, że chyba sobie poradzę.

Ponieważ mam za mało dolarów a Birma okazała się droga spróbuję kupić sobie nowy bilet na samolot i wrócić kilka dni wcześniej. Nie ma sensu siedzieć w najtańszym hotelu, nie mogąc zwiedzać i oszczędzając każdą butelkę wody. Lepiej pozwiedzać a potem tydzień poleżeć na plaży w Tajlandii.

A teraz mam jeszcze cały dzień w Moulmain dla siebie. I będzie postanowiłem, że będzie to przyjemny dzień.

poniedziałek, 23 stycznia 2012

Dzień nad morzem

To był bardzo udany dzień, pierwszy dzień relaksu w Birmie. Poszedłem spać po dziewiątej i wstałem wyspany wcześnie rano. Nad morzem unosiła się poranna mgiełka, powietrze pachniało balsamicznie - sosną, jaśminem i czymś nieznanym co chyba jest zapachem z plantacji drzew kauczukowych. Poszedłem na spacer po odsłoniętej przez odpływ, szerokiej, pustej plaży.

Gdy wróciłem Wojtek jeszcze spał, więc najpierw posiedziałem na werandzie patrząc na morze a potem zrobiłem krótką przebieżkę. Powoli opadało ze mnie całe napięcie i po raz pierwszy od przylotu czułem, że będzie to udany dzień.

Zjedliśmy całkiem dobre śniadanie, coś w rodzaju omletu z warzywami, popływaliśmy w morzu i opalaliśmy się. Wreszcie zbliżyło się południe, pora aby wziąć prysznic i opuścić nasz domek na plaży. Godzinę siedzieliśmy pijąc herbatę, rozmawiając i czekając na odjazd autobusu.

Z Wojtkiem przyjemnie się rozmawia bo jest kilka wspólnych tematów. Po drugie nie muszę łamać sobie języka. Po trzecie przez ponad miesiąc po polsku rozmawiałem głównie z Remkiem i tematy nam się wyczerpały. A tu miła odmiana.

W końcu nasz autobus ruszył. Był to lokalny gruchot ale jazda nim była niezwykle przyjemna. Pomocnik kierowcy sam się o nas zatroszczył, przesunął innych pasażerów i posadził nas tak, byśmy mieliśmy dużo miejsca na nogi. Nigdy nie myślałem o sobie, jako o dużej osobie ale tutaj siedzenia są tak blisko siebie i jeśli jeszcze dostaniesz miejsce na kole to na nogi nie ma miejsca wcale, tym bardziej na nogi i mały plecak. Często proponują nam miejsca z tyłu ale tam jest silnik i strasznie gorąco, raz parzyło mnie w stopy przez buty. Więc unikam tych miejsc.

Dobrze się jedzie, gdy człowiek jest wyspany i wypoczęty, słońce świeci, przez otwarte okna wpada ciepłe powietrze, które pachnie słodko. Okulary chronią oczy od kurzu i obserwować można egzotyczny krajobraz za oknem, w którym co chwila wyrastają złote kopuły świątyń. W dodatku cała podróż tego dnia to tylko trzy godziny.

Dojechaliśmy do Moulmain, dwa skutery podrzuciły nas do hotelu, gdzie chcieli po pięć dolarów za osobę. Czekał tam na nas Remek z Gajem.

I tak znalazłem się w Moulmain, w hotelu nad samym brzegiem rzeki Thanlwin, gdzie kiedyś cumowały brytyjskie parowce.

czwartek, 19 stycznia 2012

Khao San Road

Bangkok. Czuję się, jak amerykańscy żołnierze czterdzieści lat temu na przepustce z Wietnamu. Po doświadczeniach Indii mamy porządny hotel i wszystko co można kupić za pieniądze. I dwa dni aby z tego skorzystać przed kolejnym skokiem w wielką niewiadomą.

Bierzemy prysznic dziesięć razy dziennie. Gorący prysznic w wyłożonej białymi kafelkami łazience. Mamy biały sedes na którym można usiąść. Papier toaletowy. Jedyną pamiątką po Indiach jest nasze mydło o zapachu pasty do butów.

Oddaliśmy ubrania do pralni. Do prawdziwej pralni z pralkami automatycznymi i czystą wodą a nie do walenia mokrymi ubraniami o kamienie na brzegu jakiegoś lokalnego ścieku i prasowania żeliwnym żelazkiem na węgiel.

Samo Khao San Road wieczorem to jak jeden wielki klub z licznymi dancefloorami, barami, ulicznym żarciem i możliwością robienia zakupów jednocześnie. Tłumy ludzi, głośna muzyka, światła, neony, lasery, alkohol. Wszyscy lekko ubrani, rozbawieni, na wakacjach. 

Po początkowym zachłyśnięciu zacząłem trochę tęsknić za Indiami, choćby za Sudder Street w Kalkucie. Pierwszy wieczór spędzamy samotni w wielkim, imprezującym tłumie. Po Indiach podróżują wybrani, getta turystyczne w Indiach są niewielkie, drugiego dnia poznajesz ludzi na ulicy, trzeciego zawierasz przyjaźnie. Wymieniasz opowieści, jak historie wojenne. Khao San Road to wielkie Krupówki, każdy może za kilkaset dolarów znaleźć się tutaj aby poimprezować. Łatwiej spotkać ciekawych ludzi w kawiarni lub bibliotece niż w głośnym, zatłoczonym klubie.

Łopatki wentylatora wirują, jak w Czasie Apokalipsy i czuję, że też wolę misję niż to komercyjne miasteczko.

sobota, 31 grudnia 2011

Menedżer hotelu

Wszystko w Indiach jest brudne albo hałaśliwe albo śmierdzące, ewentualnie jest kombinacją tych trzech czynników. Wczoraj stojąc przez pół godziny na bazarze postanowiliśmy policzyć przechodzące ładne dziewczyny i nie naliczyliśmy ani jednej. Dopiero dobę póżniej zgodziliśmy się, co do urody dziewczyny wsiadającej do pociągu do Delhi.

A może to nasz punkt odniesienia jest inny, nasze kanony piękna i porządku? Na dworcu obok nas siedziała para z dzieckiem, mająca porządne walizki i wyglądająca na wykształconą i sytuowaną. Dziewczynka rzuciła plastikowy kubek na peron a mama stanowczo kazała jej podnieść i wyrzucić na tory. Po peronie przeszedł nawet ktoś z miotłą ale pyłu i brudu nie ubyło.

Lena zauważyła, że duchowe doświadczenie Indii polega na tym, że nie ma sensu złościć się bałaganem dookoła bo i tak nic to nie zmieni a tylko sobie można zrobić krzywdę tą złością.

Zaskakuje mnie, jak szybko zaakceptowałem Indie. Patrzę na ten brud, śmieci walające się wszędzie, hałas, wilgotne i brzydkie pokoje hotelowe, zepsute powietrze tak, jakby nie dotyczyło to mnie. Wydawało mi się wcześniej, że będzie to trudne do wytrzymania a tymczasem okazuje się, że można w tych warunkach odpoczywać. Remek powtarzał:

- To są Indie, brudniejszego kraju nie ma. Zobaczysz te ich autostrady, pociągi i miasta - ale już przestał tak mówić widząc, że nie robi to na mnie wrażenia i że bawię się Indiami.

czwartek, 29 grudnia 2011

Oksana

Dotarliśmy do Benareszu w środku nocy, bardzo zimnej nocy, o wiele zbyt zimnej aby przesiedzieć do świtu przy herbatce na ulicy i za dnia poszukać hotelu. Oczywiście zaraz znalazł się przyjazny kierowca motorykszy (tuk-tuka), który za pięćdziesiąt rupii obiecał poszukać z nami hotelu aż do skutku.

Pierwszy hotel był fajny ale zbyt drogi na nasze kryteria a obudzony recepcjonista nie wykazał się elastycznością. Kazaliśmy się wieść do guesthouse, do miejsca, gdzie jest wiele hoteli turystycznych. Zimna mgła sprawiała, że szczękaliśmy zębami, gdy rozpędzona ryksza leciała przez wymarłe ulice miasta. Wreszcie zatrzymała się, w jakimś brudnym zaułku.

Remek poszedł obejrzeć hotel a ja zostałem z bagażami. W naszym zaułku stała jeszcze jedna ryksza, koło której krzątał się kierowca i dwie okutane postaci. Nagle usłyszałem zdanie, wypowiedziane damskim głosem ze wschodnim akcentem:

- You have to take us to the clean hotel not something like this.

Ryksza odjechała a z budynku wyszedł Remek i zaspany, brzuchaty Hindus w kalesonach.

- Straszny syf tutaj, nic nie ma, jedziemy.

Kolejny guesthouse i znowu Remek znika w środku. Po chwili wraca z rezygnacją.

- Też straszny syf ale jest ciepła woda. Przynajmniej prześpijmy do rana za trzysta rupii, potem coś poszukamy.

Wilgotna, nora z liszajami na ścianach, w której mieszczą się dwie prycze i nic więcej. Pachnie chłodem i wilgocią. Gdy rozkładamy śpiwory na ulicy staje inna ryksza i jakaś okutana postać idzie po schodach na górę obejrzeć pokój.

- Priwiet - rzuca do nas.

- Priwiet, odkuda prijechali? - odpowiada Remek.

* * *

Spaliśmy do dziesiątęj odsypiając podróż autobusem. Mogliśmy zebrać się rano i poszukać innego hotelu ale czy znajdziemy coś lepszego? Hotelarz zaprosił nas na taras na dachu na śniadanie, zamówiliśmy jajka i herbatę i postanowiliśmy, że zostaniemy.

Gdy siedzimy nad jajkami na taras wchodzą dwie dziewczyny - Oksana i Lena. Od razu przeszliśmy na rosyjski i śniadanie przeciągnęło się nam do trzech godzin.

Oksana i Lena są Ukrainkami z Kijowa. Oksana pracuje w finansach a w wolnych chwilach często podróżuje po Azji.  W tym roku była już w Tajlandii, we wrześniu na trekkingu w Nepalu a teraz podróżuje po Indiach. 

Remek jest zachwycony, bo nie jest już skazany tylko na moje towarzystwo i może sobie porozmawiać po rosyjsku o podróżach. Wypytuje Oksanę ze szczegółami o jej trekking koło Mont Everestu i sam opowiada o swoich przygodach, porównują wrażenia z Kambodży i Tajlandii. Zamawiamy wspólnie łódź na wieczór, aby oglądać palenie zwłok w ghatach, bierzemy razem tuk-tuka aby zwiedzić miasto.

Przez Oksanę Remek zupełnie stracił głowę, przestał liczyć pieniądze i daje się nabierać na najprostsze numery miejscowych naganiaczy. Zapłaciliśmy kosmiczne 400 rupii za kilka godzin obwożenia tuk-tukiem po mieście, wynajęliśmy łódź za pośrednictwem hotelu choć nad rzeką można dostać lepszą cenę.

- To tylko parę dolarów - mówi Remek zajęty rozmową z Oksaną. Opowiada jej właśnie - o czym nigdy nie słyszałem -  jak na studiach wziął półroczną dziekankę aby powłóczyć sié samemu po Chinach. Biały, niezależny turysta w Chinach, w połowie lat osiemdziesiątych to był wyczyn, przy którym dzisiejsze Indie są jak Szwajcaria. O bakpakerach, którzy tego dokonali do dzisiaj krążą legendy. Oksana słucha z zachwytem.

Choć po Benareszu zamierzaliśmy jechać prosto na Goa, ku słońcu zmieniliśmy plany i kupiliśmy wspólnie cztery bilety kolejowe do Khajuraho, świątynii Kama Sutry.

O zachodzie słońca płyniemy łodzią po rzece oglądając palenie zwłok. To naprawdę ciekawe, nie tak jak na filmie ale jednak naprawdę poruszające, na brzegu naprawdę płoną zwłoki. Największe wrażenie robi na mnie łódź z kilkoma osobami, która wypływa na środek i wrzuca do wody mały, biały pakunek. Zwłok dzieci się nie pali. Mamy fajnego przewodnika, który naprawdę stara się nam opowiedzieć i pokazać co tu się dzieje. Tylko czemu, nikt poza mną go nie słucha?

Po wycieczce łodzią ruszyliśmy do miasta na kolację. Hotelarz dyskretnie nas ostrzegł, żebyśmy uważali, upewnił się, że mamy przy sobie wizytówki z adresem hotelu. 

Weszliśmy na wielki bazar, jakim są ulice Benareszu. Wszystkiego jest tu za dużo - ludzi, straganów, hałasu, smrodu, pyłu i śmieci. Włóczyliśmy się tak bez celu, gdy nagle Oksana wyłoniła się z jakiegoś straganu w towarzystwie młodego Hindusa pokazując nam abyśmy szli za nią. I posłusznie poszliśmy, najpierw Remek a potem, ja z Leną.

Trwało to chwilę, coraz bardziej zagłębialiśmy się w wąskie zaułki odchodząc od głównej drogi. Nasz przewodnik mówił do Oksany, że coś nam pokaże, że to już za chwilę. I tak szliśmy potulnie, jak zaczarowani.

W końcu zdecydowałem się przerwać tę zabawę.

- Remek, do cholery to nie jest ani bezpieczne ani zabawne.

- To my nie idziemy do restauracji z kominkiem? - obudził się Remek.

- Jakiej restauracji, on ją ciągnie aby pokazać palenie nad rzeką ale o tej porze nic tam już nie ma. Poza tym nie idziemy w kierunku rzeki.

Po rosyjsku i angielsku zacząłem tłumaczyć dziewczynom co się zaraz może stać. Odwróciliśmy się na pięcie i zaczęliśmy wysupływać się z pustych zaułków w kierunku tętniących życiem uliczek.

Reszta wieczoru upłynęła bardzo przyjemnie. Śmieliśmy się z Oksany, że dała się tak zahipnotyzować. Zaimponowaliśmy dziewczynom przysiadając w losowej ulicznej jadłodajni i zamawiając placki z curry. Potem zjedliśmy jogurt i słodycze u ulicznego sprzedawcy. Wszystko było piekielnie tanie, bardzo smaczne i tak niehigieniczne, że lepiej o tym nie myśleć. Na koniec Remek popisywał się swoimi umiejętnościami zbijania ceny u kierowców tuk-tuków.

środa, 28 grudnia 2011

Rykszarz

Do Lumbini dotarliśmy o zmroku, wydzierając ostatni pokój w obskurnym guesthousie o nieadekwatnej nazwie Royal z rąk chińskiej młodzieży. Chińscy dwudziestolatkowie ruszyli w świat z plecakami, wszędzie natykamy się na grupki chłopców z mnóstwem elektronicznych gadżetów lub samotnie podróżujące z plecakiem młode Chinki. Nie wiem dlaczego wybierają te same hotele i restauracje co my.

Miejsce narodzin Buddy robi wrażenie, powiewające flagi modlitewne, grupy modlących się mnichów, pielgrzymki z różnych krajów, medytujący ludzie. Jest to jednak dziwnie skromne miejsce - wielkie drzewo z flagami, mały kamienny basen i biały barak skrywający fundamenty dawnej świątyni. Dużo duchowości, mało substancji materialnej.

Całość to gigantyczny teren na którym obok Maya Deva Temple powstają świątynie fundowane przez buddystów z różnych krajów - koreańska, birmańska, tajska, japońska itd. 

Obejrzeliśmy złotą świątynię birmańską i została nam godzina do wymeldowania się z hotelu.

- Może weźmiemy rykszę? - zaproponował Remek i zaraz zaczął agresywnie zbijać cenę. Stanęło na dwustu rupiach za godzinę obwożenia nas po świątyniach i odwiezienie pod główną bramę, w pobliże hotelu. Nasz rykszarz był w średnim wieku, chudy i nie mówił nawet kilku słów po angielsku, negocjacje musieliśmy przeprowadzić za pośrednictwem innego, młodszego rykszarza.

Rykszarze i korzystanie z ich usług budzą poczucie winy nawet zahartowanych podróżników. Nie ma bardziej bezpośredniego wyzysku innych, niż siedzenie rozpartym na siedzeniu rykszy i obserwowanie, jak rykszarz siłą własnych mięśni z trudem usiłuje rozpędzić pojazd. W książce "Córka, jego ekscelencji" Warneńskiej znalazłem zabawny fragment, w którym autorka uprawia ekwilibrystykę uzasadniając, jak bohaterka - wietnamska komunistka i tłumaczka autorki podążająca za armią wietnamską w ostatniej ofensywie, która zakończy się upadkiem Sajgonu - mogła, jako dziecko z dobrego domu być wożona do szkoły rykszą.

Nasz rykszarz zawiózł nas do świątynii japońskiej, która stała daleko od innych a potem ciągnął nas kilka kilometrów w stronę hotelu. Było słonecznie i gorąco, droga była nierówna i wyboista a rozparty w rykszy Remek wesoło żartował całą drogę. Gdy dojechaliśmy pod hotel miałem zamiar zapłacić wynegocjowane dwieście i dorzucić coś od siebie ale okazało się, że nie mam banknotów mniejszych niż tysiąc. Rykszarz został wpatrując się w dwa banknoty po sto.

Wzieliśmy autobus do lokalnego miasta i po drodze rozważaliśmy nasze opcje - na wyścigi słoni do Chitwan daleko, dotrzemy za późno i może nie być miejsc w hotelach. Druga opcja to jechać na południe, przez granicę do Indii, tam gdzie noce są cieplejsze. Zwyciężyła opcja druga.

Wzięliśmy taksówkę i po dziesięciu minutach byliśmy na granicy. Zjedliśmy, wymieniliśmy nepalskie rupie na indyjskie i ruszyliśmy do Indii. W indyjskim punkcie odpraw urzędnik zwrócił nam uwagę, że nie mamy pieczątek wyjazdowych na wizie nepalskiej. Nie wiadomo czemu indyjskich urzędników (grupkę podtatusiałych panów w cywilnych sweterkach) obchodzą nepalskie dokumenty ale wziąłem paszporty i wróciłem po pieczątki.

Granica to tętniący życiem chaos - ciężarówki, autobusy, rowery, klaksony, tłumy ludzi maszerujące swobodnie w obie strony, śmieci walające się wszędzie. Myślałem o naszym rykszarzu i moje poczucie winy musiało być silne bo maszerując z powrotem do Indii z pieczątkami wcisnąłem całą nepalską walutę, jaką miałem żebraczce.

Za granicą wsiedliśmy w autobus do Gorakhpur, licząc, że tam zanocujemy. Mieliśmy tam dotrzeć o zachodzie. Autobus był kolejnym pędzącym gratem, w którym nie miałem dość miejsca na nogi. Pędziliśmy przez wioski podskakując na wybojach. 

W jakimś miasteczku był korek z autobusów i wielkich ciężarówek, który nasz kierowca postanowił objechać skręcając w boczną uliczkę. Po chwili utknęliśmy i przez godzinę posuwaliśmy się metr po metrze mając domy i ulicę dosłownie na wyciągnięcie ręki. Zapadł zmrok, nie było prądu tylko lampy naftowe i małe paleniska przed domami, przy których siedzieli ludzie obserwując widowisko rozgrywające się na ich oczach. Wszystko stało, nawet jednoślady nie miały szans się przebić. Światło reflektorów zawisało w gęstym powietrzu zmieszanym z dymem i kurzem. Malutkie, domki z parterami otwartymi na ulicę.

Wreszcie dotarliśmy do Gorakhpur i wylądowaliśmy w chaosie autobusów, ludzi i straganów ulicznych. Wielkie miasto, czyli wielki chaos.

- Jak się da to jedziemy dalej, nocą do Benaresz (Varanasi) - byliśmy zgodni.

Nigdzie nie było jednak autobusu do Varanasi, pytani ludzie kiwali ręką w jednym kierunku. W końcu pojawił się rykszarz, z którym udało się nam porozumieć znów przy pomocy pośrednika. Autobusy do Varanasi odchodzą z innego miejsca, jakieś trzy kilometry stąd, może nas zawieźć za dziesięć rupii.

- Ile? - nie doszliśmy jeszcze do wprawy w przeliczaniu rupii indyjskich.

- Dziesięć rupii - powtórzył przechodzień, który służył nam za tłumacza.

Trzy kilometry, po nocy, z cieżkimi plecakami, w obcym mieście i tylko rykszarz chce nam pomóc. Nawet taksówek nie ma.

- Nie zmieścimy się, weźmy dwie ryksze - ale nasz rykszarz upierał się, że zawiezie nas samodzielnie. Załadowaliśmy się do rykszy ze wszystkimi naszymi gratami. To była długa droga, częściowo pod górę, my ważymy razem prawie dwieście kilo, do tego dwa duże plecaki i dwa podręczne. Remka też musiało dręczyć poczucie winy bo zrezygnował ze swoich zasad.

- Dziesięć rupii to jest dwadzieścia centów, siedemdziesiąt groszy. Dajmy mu ze sto rupii - i tyle daliśmy.

Ale na miejscu nie było eleganckich, długodystansowych turystycznych busów, jakie sobie wymarzyliśmy tylko rozklekotany autobus, w którym szyby same się otwierały wpuszczając lodowatą mgłę. Czekała nas długa noc pełna łomotu blachy, twardego walenia zawieszenia o wyboje, nagłego hamowania i przenikliwego chłodu. Jedno co było dobre w tej podróży, to że trwała krócej niż zapowiadano, zamiast o szóstej rano dotarliśmy do Benaresz przed czwartą. Fatalna pora na szukanie hotelu.



piątek, 23 grudnia 2011

Trudna sztuka podróżowania autobusem

Podczas, gdy ja uczyłem się stu wzorów na wycenę wartości pieniądza w czasie Remek przechodził inną szkołę. Zaczął handlować na studiach w Moskwie przerzucając co się dało między Warszawą, Moskwą i Pekinem. Potem robił interesy sprzedając maszyny w republikach postsowieckich a przez kilka ostatnich lat polerował swoje umiejętności podróżując tanio po Azji.

Gdy ja uczyłem się wyceniać egzotyczne instrumenty finansowe przy pomocy lematu Ito, Remek poznawał siłę nabywczą kolorowych banknotów drukowanych przez egzotyczne kraje. Podejrzewam, że obudzony w środku nocy mógłby odpowiedzieć na pytanie ile warta jest puszka coli w mongolskich tugrikach i gdzie można najtaniej ją kupić. Teraz chętnie dzieli się ze mną całą tą wiedzą.

W Kathmandu jest wielki dworzec autobusowy gdzieś na północy miasta, z którego odchodzą autobusy we wszystkich kierunkach. Na skraju Thamelu jest też miejsce, z którego odjeżdżają autobusy turystyczne do Pokhary. Są klimatyzowane, wygodniejsze i mają mniej postojów. Ponieważ nie czułem się jeszcze dobrze po zatruciu namówiłem Remka aby jechać autobusem turystycznym.

Poszliśmy wieczorem do biura podróży, które w Thamel są na każdym rogu i kupiliśmy bilet za 400 rupii. Cena nominalna wynosiła 500 rupii, więc wydało się to dobrym interesem. Młody chłopak pokazał nam na plakacie, jak wygląda autobus (wyglądał nieźle), pokazał nam na planie dwa miejsca obok siebie, wykonał kilka telefonów aby potwierdzić rezerwację.

Jedyny zgrzyt pojawił się, gdy chcieliśmy dowiedzieć się skąd odchodzi autobus. Rysował nam plan ale z lustrzanym odbiciem - to co było w lewo rysował w prawo, to co na południu, rysował na północy. Ustaliliśmy jednak mniej więcej, gdzie staje nasz autobus.

Rano wstaliśmy przed szóstą ale tu pojawił się zgrzyt, nie ma światła. Pakowanie plecaka po ciemku to nowa umiejętność. Na szczęście o szóstej zaczął pracować agregat i zostawiłem tylko te rzeczy, które chciałem. Schodzimy na dół, pojawia się zaspany recepcjonista i chce od nas 40 dolarów. Nie ma mowy, za dwie noce zapłaciliśmy z góry, więc teraz należy się tylko dwadzieścia. Drapie się po głowie, udaje, że liczy, w końcu bierze dwie dziesiątki i otwiera nam bramę.

Pod bramą czeka ryksza i taksówka. Ze względu na bagaże idziemy do taksówki.

- Tourist bus. Bus station. Pokhara - mówi Remek.

- Two hundred fifty - odpowiada taksówkarz.

- Fifty.

- One hundred.

- One kilometer only. Sixty - Remek jest twardy i jedziemy za sixty.

Podjeżdżamy na Kantiki Road, gdzie stoi sporo autobusów. Tylko, że zgodnie z planem nasz miał stać za rondem a nie przed nim. Z drugiej strony chłopak w biurze podróży miał problemy z obrazowaniem miasta w dwuwymiarowej abstrakcji mapy a taksówkarz jest pewien swego.

Wysiadamy i szukamy naszego autobusu. Stoi ich cały rządek. Zaraz też opada nas cała chmara pomagaczy i sprzedawców napojów.

- Pokhara? Which line? - pytają.

- Istambuł - odkrzyjuje Remek aby ich zbić z tropu.

Przebiegamy dwukrotnie rządek autobusów wokół których kręci się sporo turystów. Naszej linii nie możemy jednak znaleźć. Pytamy. Jedni każą nam szukać zielonego autobusu (taki był na zdjęciu, na plakacie), inni radzą iść do przodu a drudzy do tyłu. Ale naszego zielonego Debit Line nie ma nigdzie.

środa, 21 grudnia 2011

Ulica nas wyżywi

- Ulica nas wyżywi - obiecał Remek i faktycznie, ulica dba o nas. Ranek zaczynamy od dwóch herbat z mlekiem po 15 rupii. Potem natknęliśmy się na sprzedawcę wyciskającego sok z mandarynek i pomarańczy - dwie szklanki po 40 rupii. 

Koło pierwszej zajrzeliśmy do ulicznej jadłodajni, gdzie zjedliśmy makaron z warzywami i pierogi z mielonym mięsem (raczej mięsem i łojem, coś jak nasze kołduny gotowane na parze). Cały obiad z pepsi za 125 rupii na głowę. Czyli wszystko co zjedliśmy i wypiliśmy razem kosztowało nas po 235 rupii na głowę, jakieś trzy dolary.

I to wszystko co wydaliśmy aż do wieczora. Podobno za zwiedzanie Durbar - czyli dzielnicy świątyń są jakieś opłaty dla turystów ale omineliśmy posterunki wkraczając z jakiejś bocznej uliczki.

W ogóle Remek, który w Warszawie stara się nie wychodzić do sklepów aby nie wydawać za dużo tutaj wyraźnie odżył. Targuje się, zwraca uwagę na to czy w mijanych sklepach coś jest warte swojej ceny. Kupił już dwie kurtki NorthFace i dwie pary spodni, targując połowę wyjściowej ceny. Spodnie są na drogę a kurtki dla syna, więc odwiedziliśmy pocztę i dowiedzieliśmy się, ile kosztuje paczka do Polski.

Mnie z kolei odwrotnie, odeszła ochota na kupowanie czegokolwiek. Po pierwsze i tak mam za dużo rzeczy ze sobą a po drugie chyba odruchowo powstrzymuję się od kupowania z powodu information overload i gdy nie rozumiem rynku. Remek przeciwnie, czuje się jak ryba w wodzie. 

W całym Thamelu jest mnóstwo sklepów ze sprzętem turystycznym i ceny są bardzo korzystne. NorthFace dostępny tutaj to podobno dobre podróbki ale cała ta firma to wielka podróbka, więc różnicy za bardzo nie widać. Jest też dużo fajnych rzeczy. Ręcznie wyszywane (na poczekaniu) t-shirty w nepalskie wzory albo fajne czapki i szale.

Przez te wszystkie zmiany czasu zaspaliśmy i wstaliśmy dopiero w południe, a i tak udało się nam obejść pół miasta na południe od Thamel. Poszliśmy za daleko i zaplątaliśmy się w dzielnice, do których turyści nie docierają.

Mam już jednak dość Kathmandu - klaksony motocykli i samochodów przepychających się między pieszymi byłyby jeszcze do zniesienia. Dużo gorszy jest smog - wilgotne powietrze miesza się z zapachem taniej benzyny, spalin z wszechobecnych generatorów (prąd jest regularnie wyłączany), palonego plastiku i innych śmieci. Gdy smarkam w chusteczkę robi się czarna i orientuję się, że to wszystko osiada w moich płucach. Wiele osób na ulicach nosi maski.

Na jutro dogadaliśmy się z taksówkarzem na wypad do Bhaktapur. A teraz po prysznicu w hotelu siedzimy w naszej Himalaya Java, pijemy mochę za dwa dolary i odpoczywamy. Internet jest teoretycznie ale tak wolny, że z niczym nie można się połączyć. Jestem zupełnie off-line i zapominam już jaki jest dzień w Polsce.


środa, 14 grudnia 2011

Ostatnie przygotowania

Kilka dni spędziłem przygotowując się do wyjazdu tylko trochę inaczej wyobrażałem sobie te przygotowania. Bo pakowanie plecaka to banał – t-shirty, klapki, szorty, śpiwór, lekarstwa. Jakie to zresztą ma w ogóle znaczenie, które t-shirty będę nosił. 

Trzy dni zajęło mi za to porządkowanie mojej kolekcji mp3 i wrzucanie ich na iPhone. Czy 16GB muzyki to nie za mało na pół roku? Nie będę miał laptopa, więc nie będę mógł dorzucić sobie nowych płyt zatem powstaje wielkie pytanie – co mi się nie znudzi? Jakiej muzyki będę potrzebował? Wziąć coś co znam i lubię, czy raczej coś mniej znanego co będę mógł przesłuchać i odkryć?

Na Mikołajki sprawiłem sobie prezent, kupiłem douszne słuchawki RE0 – w klasie około 100 dolarów bezkonkurencyjne – świetna scena, jasność i separacja instrumentów a przy tym dobrze izolują od szumu zewnętrznego co jest ważne w samolocie lub autobusie. Tylko tyle luksusu mogę zabrać ze sobą.

Zaraz pojawiło się wielkie pytanie – które z płyt zostawić jako 320 kb mp3 a które przesamplować na c.a. 150 kb m4a – utrata jakości niewielka bo m4a jest lepszym formatem a zaoszczędzam niemal połowę miejsca. Niektóre decyzje są oczywiste – Miles Davis zostaje w oryginale choć nawet na tych słuchawkach nie słychać różnicy ale to przecież święta muzyka. Za to wszystkie chillouty, klubowe plumkania i wypełniacze powietrza uzyskały lżejsze kopie. Również wszystkie wokale jazzowe z kategorii “bułka z serem” – Aga Zaryan, Madelaine Peyroux, Tony Benett, Dean Martin poszły pod nóż. Niektóre decyzje były jednak niełatwe – Jill Scott z rzadszych płyt, Dee Dee Bridgewater. A może wziąć trochę rocka, jakąś gitarę? A co z Foggiem, Waitsem, Michnikowskim? Jakieś dynamiczne składanki do biegania?

Potem zająłem się iPhone Remka i to też była niezła zabawa bo jak wspomniałem Remek jest trochę upośledzony technicznie. Trochę? On żyje w epoce maszyny parowej. Ma iPhone ale wyłączoną transmisję danych, nie ma nawet konta w AppStore i ani jednej aplikacji. Mógłby sobie kupić Samsunga Galaxy i nie zauważyłby różnicy. W domu ma tylko internet mobilny, nie ma nawet Wi-Fi!

Więc założyłem mu konto w AppStore, zainstalowałem Skype i ściągnąłem trochę muzyki korzystając z mojego 60-megowego Internetu. I tu kolejna konstatacja – mam spędzić trzy miesiące w towarzystwie faceta, który zażyczył sobie aby pościągać mu płyty Marilion, Piaska, Budkę Suflera i o zgrozo Rubika. I w ogóle się nie czuł tym zażenowany.

sobota, 17 września 2011

Bilet w jedną stronę

Stałem nagi w szpitalnej łazience i zastanawiałem się kim jest ten facet, którego widzę w lustrze. Pod szyją biały opatrunek, podbródek pochylony w obronnym geście.Co ja o nim wiem? Jak on się będzie zachowywał? Czego się po nim spodziewać?

* * *

Gdy tydzień temu odwiedził mnie Remek nasze spotkanie miało pewien cel. Remek nie ufa Internetowi na tyle aby powierzyć mu numer swojej karty kredytowej, więc zabrał mnie do biura podróży na Nowolipkach, takiego w którym panie i panowie siedzą przed komputerami. W tym biurze siedziały tak obok siebie cztery osoby i wyglądały na zajęte co wydało mi się absurdalne – czy naprawdę aż tyle osób nie kupuje biletów lotniczych w sieci?  Ja ostatni raz kupowałem w ten sposób w 1999 roku, gdy wybierałem się powłóczyć samotnie po Maroku.

W każdym razie pojechaliśmy na Nowolipki i mieliśmy pewne wyszukane w sieci promocje. I tu wydarzyła się dziwna rzecz. Na nasz upatrzony wariant – wylot Aeroflotem do Dehli a powrót z Hanoi zostało tylko jedno miejsce. To znaczy miejsca w samolocie do Dehli jeszcze były ale w ramach tej kołowej promocji tylko jedno. A zatem Remek kupił bilet z powrotem w marcu z Hanoi a ja bilet tylko w jedną stronę. Mogliśmy szukać innych wariantów ale uznałem, że tak jest bardziej zen.

Jeśli zatem w tej sytuacji można jeszcze coś planować to za trzy miesiące lecimy do Azji. Muszę tylko odzyskać siły, pozabijać komórki rakowe i dostroić poziomy różnych hormonów w moim ciele. Zobaczymy, jak to pójdzie.

wtorek, 6 września 2011

Mężczyźni, którzy nie potrzebują kobiet

Poker u Remka, jak co wtorek. Remek mieszka samotnie w ponadstumetrowym mieszkaniu na Woli, żyje z handlu jakimiś maszynami elektrycznymi. Regularnie chodzi na mecze Legii. Ma dużo wolnego czasu i lubi gotować więc każdy wtorek to prawdziwa uczta. Coś zdrowego, eksperymentalnego i egzotycznego, jak dzisiejszy krem z warzyw z imbirem. Remek dokładnie planuje menu, więc przerwy na jedzenie robimy trzy razy - zaraz po przyjściu, po turnieju w FIFA 11 i jeszcze podczas pokera.
Co roku, od kilku lat, zamiast spędzać zimę w Warszawie Remek wyrusza do Azji. Zjechał już Wietnam, Laos i Kambodżę, Tajlandię i sporą część Indii. Podróżuje z plecakiem i minimalną ilością rzeczy, lokalnymi środkami lokomocji. Jeśli gdzieś mu się podoba zatrzymuje się na dłużej, jeśli nie to przenosi się dalej. Robi zdjęcia, które usiłuje sprzedawać. Na ten sezon na radarze Remka jest Nepal, Birma i Malezja.
Chłopaki grają w FIFA na pieniądze, ja tylko się przyglądam bo nie mam ich małpiej zręczności w posługiwaniu się padem od xboxa. Potem gramy w kości. W przerwach palimy i gadamy.
Moje poprzednie życie uczyniło ze mnie dobrego pokerzystę. Moja twarz wyraża głównie znudzenie bo faktycznie ta gra mnie nudzi. Z komputerem gra się dużo szybciej a tutaj wszystko się wlecze i krzyczą na mnie, gdy ukradkiem próbuję czytać gazetę. Nie gram dla emocji ani dla pieniędzy, nie ekscytuję się ani stawką ani układem kart, nie sprawdzam, czy szczęście mi sprzyja. Koncentruję się na ograniczaniu strat wiedząc, że dobra karta i duża pula na stole kiedyś same przyjdą. Choć chłopaki są doświadczonymi graczami po dwóch godzinach wszystkie żetony leżą przed mną.
Socjolodzy zidentyfikowali zjawisko przeddorosłości. Odkąd kobiety stały się dominującą płcią młodzi mężczyźni z obu stron 30-tki wiodą życie w zawieszeniu pomiędzy byciem chłopcem a byciem mężczyzną. Nie istnieją już żadne rytuały przejścia, które kiedyś nadawały status mężczyzny. Nie ma wojen, nie trzeba iść do wojska, wziąć ślubu, przejąć odpowiedzialności za rodzinę. Więc przeddorośli mężczyźni żyją spędzają czas na piciu piwa, paleniu jointów, zajmują się sportem i rozrywkami. Kobiety nie traktują ich poważnie i nie mają co do nich planów na całe życie.
Wygląda na to, że trafiłem w etap postdorosłości. Słodki okres po czterdziestce kiedy nie trzeba już nic nikomu udowadniać, szamotać się, można zająć się przyjemnościami, spełnianiem chłopięcych pragnień, dbaniem o formę i rozrywkami. Gdy towarzystwo kolegów staje się ważniejsze niż związki z kobietami. Old boys club ma tylko jedną zasadę, lojalność wobec innych członków klubu.
Maćka poznałem kilka tygodni temu przegrywając do niego w pokera sto złotych. Kiedy powiedziałem, że mam raka okazało się, że Maciek kiedyś handlował lekami onkologicznymi i ma znajomości na oddziałach w całym mieście. Potraktował sprawę poważnie i przez cały tydzień dzwonił do mnie codziennie relacjonując, gdzie już był, z kim rozmawiał i co można załatwić. W moim wypadku kluczowe jest doświadczenie chirurga.
Teraz robimy ranking operatorów. W jakim szpitalu, za ile, kiedy może być operacja? Możliwości jest wiele od Izraela po Gliwice ale poszukajmy w Warszawie. Jeden odpada bo zajmował się tym i owym i ogólnie nic mu nie wychodzi, drugi ma złą opinię jako człowiek, trzeci jest dobry ale właśnie nie dogadał się z dyrekcją i chwilowo nie operuje, czwarty tarczyc nie robił wiele. Pozostaje jeden zwycięzca castingu, doświadczony i z doskonałymi opiniami. Trudno do niego dotrzeć ale nikt nie żyje w próżni. Czarek nurkował na Galapagos z lekarką, która dobrze go zna. A Maciek też zna kogoś, kto może zadzwonić.