poniedziałek, 23 stycznia 2012

Dzień nad morzem

To był bardzo udany dzień, pierwszy dzień relaksu w Birmie. Poszedłem spać po dziewiątej i wstałem wyspany wcześnie rano. Nad morzem unosiła się poranna mgiełka, powietrze pachniało balsamicznie - sosną, jaśminem i czymś nieznanym co chyba jest zapachem z plantacji drzew kauczukowych. Poszedłem na spacer po odsłoniętej przez odpływ, szerokiej, pustej plaży.

Gdy wróciłem Wojtek jeszcze spał, więc najpierw posiedziałem na werandzie patrząc na morze a potem zrobiłem krótką przebieżkę. Powoli opadało ze mnie całe napięcie i po raz pierwszy od przylotu czułem, że będzie to udany dzień.

Zjedliśmy całkiem dobre śniadanie, coś w rodzaju omletu z warzywami, popływaliśmy w morzu i opalaliśmy się. Wreszcie zbliżyło się południe, pora aby wziąć prysznic i opuścić nasz domek na plaży. Godzinę siedzieliśmy pijąc herbatę, rozmawiając i czekając na odjazd autobusu.

Z Wojtkiem przyjemnie się rozmawia bo jest kilka wspólnych tematów. Po drugie nie muszę łamać sobie języka. Po trzecie przez ponad miesiąc po polsku rozmawiałem głównie z Remkiem i tematy nam się wyczerpały. A tu miła odmiana.

W końcu nasz autobus ruszył. Był to lokalny gruchot ale jazda nim była niezwykle przyjemna. Pomocnik kierowcy sam się o nas zatroszczył, przesunął innych pasażerów i posadził nas tak, byśmy mieliśmy dużo miejsca na nogi. Nigdy nie myślałem o sobie, jako o dużej osobie ale tutaj siedzenia są tak blisko siebie i jeśli jeszcze dostaniesz miejsce na kole to na nogi nie ma miejsca wcale, tym bardziej na nogi i mały plecak. Często proponują nam miejsca z tyłu ale tam jest silnik i strasznie gorąco, raz parzyło mnie w stopy przez buty. Więc unikam tych miejsc.

Dobrze się jedzie, gdy człowiek jest wyspany i wypoczęty, słońce świeci, przez otwarte okna wpada ciepłe powietrze, które pachnie słodko. Okulary chronią oczy od kurzu i obserwować można egzotyczny krajobraz za oknem, w którym co chwila wyrastają złote kopuły świątyń. W dodatku cała podróż tego dnia to tylko trzy godziny.

Dojechaliśmy do Moulmain, dwa skutery podrzuciły nas do hotelu, gdzie chcieli po pięć dolarów za osobę. Czekał tam na nas Remek z Gajem.

I tak znalazłem się w Moulmain, w hotelu nad samym brzegiem rzeki Thanlwin, gdzie kiedyś cumowały brytyjskie parowce.