Pokazywanie postów oznaczonych etykietą alkohol. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą alkohol. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 28 maja 2013

Nie jestem tam, gdzie miałem być

Dziś rano, gdy szedłem na jogę skrajem Ogrodu Krasińskich małe audi z podwarszawską rejestracją prowadzone przez jakąś dziewczynę skręciło z Marszałkowskiej w Świętojerską i wepchnęło się przed dużego opla. Rozdrażniony kierowca opla, zaspany z powodu wczesnej pory i padającego deszczu w ostatnim momencie przyhamował a potem głośno zatrąbił.

Uświadomiłem sobie, że już od dwóch lat nie muszę jechać rano samochodem do pracy, przy padającym deszczu i sfrustrowany denerwować się tym, że inni kierowcy nie okazują mi szacunku, wpychają, tworzą korki. Mogę za to a właściwie chcę wstać wcześnie i spędzić półtorej godziny praktykując jogę. Zamiast tego co muszę robię to co chcę. Ale prawdę mówiąc, wyobrażałem to sobie inaczej.

Wczoraj byłem na czyszczeniu zębów i pani higienistka cały czas mówiła do mnie:

- Proszę rozluźnić mięśnie, proszę tak nie zaciskać szczęki - ponad dwa lata chodzenia na jogę, regularnego biegania, aktywności fizycznej, spędzania zimy w słonecznych miejscach, unikania życiowych stresów a ja ciągle zaciskam zęby u dentysty, spinam mięśnie siedząc na kanapie lub leżąc w łóżku, zgrzytam zębami. Nie mam żadnego powodu aby odczuwać napięcie, nic mi nie zagraża, niczego mi nie brakuje ale ja ciągle nie jestem zrelaksowany. Ciągle za dużo myślę, nawet wtedy gdy staram się aktywnie zrelaksować i ciągle jestem myślami gdzie indziej, w przeszłości lub przyszłości zamiast być w danym miejscu i czasie.

Powiedziałem o tym Rafałowi - mojemu nauczycielowi jogi - a on roześmiał się mówiąc, że stres, który nagromadził się w ciele przez czterdzieści lat nie opuści go wcale tak szybko.

- To ile jeszcze czasu potrzeba? - zapytałem.

- Umrzesz zrelaksowany - roześmiał się Rafał.

poniedziałek, 20 lutego 2012

Smutek tropików

Wylogowaliśmy się w południe z hotelu i leżąc leniwie w barze z widokiem na zatokę czekamy na nocny prom do Surat Thani. Stamtąd jedziemy na południe do Songhli, Satun i dalej do Malezji - na Langkawi i do Penangu. I jak będzie fajnie to nie przelecimy do Wietnamu tylko zostaniemy w Malezji, przynajmniej ja, bo i tak mam za miesiąc samolot z Singapuru a nie chce mi się zwiedzać dwóch krajów po dwa tygodnie każdy.

Remek dołączył do mnie na Koh Tao. Dotarł z Rangunu z przygodami bo nie wysiadł w Chumphon tylko pojechał dalej a potem omyłkowo trafił na inną wyspę. Ale w końcu dotarł na miejsce przedwczoraj.

Miałem być na Koh Tao kilka dni a zostałem dwa tygodnie. Bardzo dobry czas. Joga, nurkowanie, słońce, ciepłe wieczory w barze z shishą, fajni ludzie dookoła. Prawdziwe wakacje w tropikach. I przyjemna świadomość, że to nie koniec podróży, że jeszcze tyle zobaczę.

Ale dziś czuję się kiepsko i fizycznie i psychicznie. Po przerwie zanurkowałem cztery razy (świetne nurkowania) i ucho znów mi się zatkało. Słabo się czuję, mam trochę gorączkę, tym razem dostałem od lekarki antybiotyk. No i nie dokończyłem kursu Advanced, zabrakło mi ostatniego, nocnego nurkowania.

Jest gorąco i bardzo wilgotno, przez dwa dni chodziły burze, dziś też słońce chowa się za chmurami. Ten upał i wilgoć obezwaładniają - nic mi się nie chce robić. Nawet pisać ani czytać mi się nie chce. Zmuszam się trochę.

Na początku ubiegłego tygodnia, gdy miałem przerwę w nurkowaniu popadłem w depresję. Upał, dużo czasu, nic do roboty. Bary i ludzie mnie drażnili. Poszedłem na jogę i też mi nic się nie udawało, pomyślałem że powinienem dać sobie spokój. Brakowało mi zajęcia, jakiejś akcji. Byłem w raju, na idealnych wakacjach i przez półtora dnia nie potrafiłem znaleźć sobie miejsca.

Ale powoli kupiłem ciekawe książki na Amazonie, znalazłem sobie towarzystwo, zacząłem powtarzać hiszpański, poszedłem na kolejne zajęcia jogi. I nuda i depresja przeszły. A potem znów zacząłem nurkować.

Pomyślałem sobie, że jeśli nie potrafię być zadowolony będąc tutaj, po dwóch miesiącach wakacji to chyba nigdzie indziej nie będę czuł się dobrze. W każdym razie to był kiepski moment, najgorszy w tej całej podróży. Ale to tylko jeden dzień, reszta czasu upłynęła przyjemnie.

Dwa tygodnie w jednym miejscu i czas ruszyć dalej. Przynajmniej coś się będzie działo.

wtorek, 14 lutego 2012

Walentynki

Walentynki zaczęły się bardzo romantycznie od sceny balkonowej około piątej nad ranem. 

Z dwóch młodych, miłych Dunek mieszkających tuż koło mnie jedna wróciła z klubu sama. Ponieważ o tej porze i tak się budzę zamieniliśmy kilka słów na balkonie. Po chwili nieoczekiwanie wróciła jej koleżanka ewidentnie nie w najlepszym humorze. Dziewczyny zniknęły w pokoju komentując coś z ożywieniem po duńsku a ja rozkoszowałem się dźwiękami i zapachami tropikalnej nocy. W sumie dobrze, że mnie obudziły bo będę w Azji jeszcze tylko kilka tygodni i podobnych okazji nie będzie wiele.

- Hey buddy, can you do something for me please - odezwał się nieoczekiwanie jakiś głos z dołu. Pod naszymi balkonami stał jakiś młody człowiek otoczony wianuszkiem zbudzonych półdzikich psów - Could you knock on the window to your right?

- Are you sure? - zapytałem.

- Yes, please - odezwał się głos z ciemności. Więc zapukałem a po chwili wychyliła się Stephanie, nadal w nienajlepszym humorze.

- There is someone for you, down there - powiedziałem, więc wychyliła się przez balkon.

- I can't see anyone, only the dogs - powiedziała, wyraźnie zła.

- Hey, it's me. I am sorry - odezwał się głos z dołu.

I scena balkonowa zaczęła się rozwijać w najlepsze, więc dyskretnie wycofałem się do swojego pokoju i włożyłem stopery do uszu.

* * *

Jest w tym bardzo dużo kiczu i New Age. Leżę z zamkniętymi oczami na macie, na platformie wznoszącej się trochę ponad zatokę. Lazurowe morze, szum fal, słońce zachodzi i zaczyna się zmierzch. Temperatura powoli spada do przyjemnych trzydziestu stopni i czuć wieczorną bryzę. Palmy, piasek, niewielka zatoczka - wszystko wygląda, jak na pocztówce.

Leżę więc na plecach starając się nie pozwalać myślom błądzić, próbując skoncentrować moje trzecie oko na punkcie pośrodku klatki piersiowej. Słyszę cichą muzykę i instrukcje nauczyciela jogi.

Mój racjonalny umysł zapiera się i udowadnia mi, że ludzie nie mają trzeciego oka pośrodku czoła a oddychanie, słuchanie muzyki i sposób oddychania nie są w stanie uruchomić żadnego ukrytego ośrodka energii. To brednie i paranauka. 

Tak myślałbym pewnie jeszcze póltora roku temu ale teraz od roku praktykuję jogę i podoba mi się to co dają mi ćwiczenia. A w tej podróży spotkałem tyle osób, które też ćwiczą jogę, medytują i uważają to za ważną część życia - Gaj, Sophie, inni. Więc leżę z zamkniętymi oczyma i staram się koncentrować na ćwiczeniach. W tych idealnych aż niewiarygodnych warunkach, czy może być coś przyjemniejszego?

Zajęcia są rano i wieczorem i chodzę na jedne i drugie. Trochę przesada ale brakowało mi jogi w trakcie tej podróży a ta okazja potrwa tylko kilka dni. Poza tym to bardzo fajne zajęcia, prowadzone innaczej niż te na które chodzę w Warszawie. Dużo więcej jest relaksu, oddychania i medytacji a mniej gimnastyki. Podoba mi się a poza tym niewiele więcej mam tutaj do robienia poza jogą. Moje uszy dalej nie pozwalają mi nurkować.

Prawdę mówiąc to dziwne. Phil, pomocnik instruktiora na kursie nurkowania zaprzjaźnił się ze mną i drugiego dnia zrobił mi małą lekcję geografii tej wyspy. Wiem więc, że kiepskie jointy można kupić zaledwie pięćdziesiąt metrów od naszego ośrodka, lepsze za Seven-Eleven a najprzyjaźniej i najlepiej jest w Bannana Rock Cafe. Zyję sobie z tą wiedzą tutaj już od kilku dni, nie korci mnie aby iść i coś kupić. Zawsze jest mi jakoś nie po drodze.

Zastanawiałem się na tym i doszedłem do wniosku, że sięgam po takie używki, gdy chcę na chwilę odciąć od rzeczywistości. Ale gdy jest ciepło, cały czas świeci słońce, na wyciągnięcie ręki mam błękitne morze a dookoła jest mnóstwo zrelaksowanych i przyjaznych ludzi rzeczywistość wcale nie jest taka zła. Wiec zamiast odcinać się od niej chcę zapamiętywać każdy moment i cieszyć się nim.

Z drugiej strony moje opcje na wieczór walentynkowy są mocno ograniczone. Mogę dalej podrywać tę śliczną Brazylijkę, która jak się okazało ma polskie korzenie czekając aż jej chłopak rozwali mi głowę. Mogę udać się do klubu z grupką polskich gejów, którzy przyjechali tu wczoraj ale kluby nie są dla mnie bezpiecznym miejscem. Dziś mija dopiero dziewięć miesięcy. No albo mogę posiedzieć sobie w barze starając się nie zwracać uwagi na słodką muzykę. Tę opcję wybrało całkiem sporo osób.

wtorek, 17 stycznia 2012

Bakszysz i pałka

Siedząc ze szklanką herbaty w dłoni obserwowałem, jak tajniak bije bambusowym kijem chudego, młodego człowieka. Bity przepraszał i uciekał przed razami ale tajniak doganiał go i bił dalej. Sudder Street była pełna miejscowych i turystów, zrobiło się zbiegowisko ale nikt nie stanął w obronie bitego.

Ludzie obserwowali zaskoczeni, komentowali między sobą. Niedaleko stał policjant w uniformie, którego obecność sankcjonowała działania pałkarza.

Po chwili wszystko ucichło, ludzie się rozeszli trochę zaskoczeni, komentując to co się stało. Nasze stoisko uliczne, prowadzone przez jednorękiego Hindusa, przy którym siedzieliśmy zaczęło się szybko zwijać poganiane przez kilku rozgniewanych tajniaków i mundurowego.

Zostaliśmy we czwórkę - Niemiec, który jest w Indiach półtora roku, Włoszka w moim wieku, która trochę mówi w hindi, urocza Francuzka Marie, która nic nie rozumie, jest w Indiach od trzech dni i nie mówi prawie nic po angielsku i ja. Zaczęliśmy rozpytywać i dochodzić do tego co się stało.

środa, 11 stycznia 2012

Plaża

Na plaży prawie wszyscy czytają książki, więc zawieranie znajomości jest łatwe. Prawie wszyscy czytają Slum Dog Milionaire, Shantaram lub biografię Steve Jobsa. Pożyczyłem na chwilę Paragraf 22 od dwóch Amerykanek, które z tego powodu nazwałem siostrą Duckett i siostrą Cramer. W domku na przeciwko mieszka Dominik, Korsykanin, który cały czas wertuje Lonely Planet South India i blada Angielka, która uskarża się, że jej zimno.

Ustalił się pewien porządek w naszym beach barze przy zajmowaniu leżaków - Amerykanie po prawej, my w środku a grupka imprezujących Anglików zajmuje miejsca po lewej. Koreanki po jednym dniu przestały przychodzić na plażę - siedzą na tarasie domku wpatrując się w ekrany iPhone a do kompanii dołączają po zachodzie. Choć jesteśmy dwadzieścia lat starsi od wszystkich w grupce po prawej nas zaakceptowali, gdy okazało się, że jesteśmy prawdziwymi bakpakerami, nasza podróż potrwa kilka miesięcy i wybieramy się do Birmy.

Siostry Duckett i Cramer pdróżują już razem od kilku miesięcy a siostra Duckett wcześniej przez rok uczyła angielskiego w Koreii Południowej, więc w Azji jest już prawie dwa lata. Obie skończyły dobry uniwersytet, chętnie wdają się w rozmowy ale chodzą wcześnie spać i nie dają wyciągać nigdzie wieczorem. Konsekwentnie odmawiają częstowane marijuaną przez Anglików.

- We are so lame - śmieje się siostra Cramer swoim niskim głosem.

Dominik jest w Azji pierwszy raz i na razie od listopada podróżuje po Indiach. Jest przystojny, mówi po angielsku niezgrabnie z francuskim akcentem, przez rok mieszkał w Stanach i doskonale zna się na amerykańskim futbolu. Z tego powodu, gdy do nas dołączył dziewczyny stoczyły pojedynek o jego względy.

Zmarźnięta Angielka zdecydowanie odrzuca moje sugestie, że mogą to być symptomy malarii. Ona też zjeździła całe Indochiny i Indie.

Ledwie jednak ustalił się jakiś porządek, zdążyliśmy się poznać i wymienić historie a już nasze kółko zaczęło się rozpadać. Po pierwszej niedzieli po nowym roku plaża zaczęła pustoszeć, grupka Anglików po lewej najpierw zmalała a potem zastąpiły ich całkiem cztery rozrywkowe Rosjanki. Dominik nie mógł wymienić biletu i zostać dłużej, więc wyruszył zwiedzać Keralę, Angielka postanowiła, że musi coś jeszcze zobaczyć przed powrotem do domu i tylko Amerykanki będą okupować leżaki jeszcze przez tydzień.

Skończył się sezon, ceny wynajmu domków spadły, zniknęli wczasowicze a zostali podróżnicy, którzy jak my mierzą czas podróży w tygodniach. Słońce pali jak dawniej ale gdzieś na morzu był sztorm i woda zrobiła się chłodniejsza a co najdziwniejsze znów śpię w śpiworze zimowym. Ostatniej nocy mój termometr zanotował czternaście stopni a nasz domek to budowla z płyty pilśniowej i bambusa. Myślałem, że gdy dotrzemy w tropiki zacznie się wieczne lato i wyrzucę śpiwór oraz część ciepłych polarów. Wcale się na to nie zapowiada.

I choć wcale nie mamy na to ochoty i nawet myśleliśmy aby polecieć prosto z Goa do Bangkoku nadszedł czas aby ruszyć w drogę. Z żalem pożegnaliśmy plaże i palmy i wsiedliśmy w dalekobieżny autobus do Bombaju. Remek kręci nosem ale ja chcę zobaczyć miasto w którym mieszka szesnaście milionów ludzi.

* * *

Czas na plaży zaczął biec coraz szybciej. Pierwszy dzień po przyjeździe wlókł się niemiłosiernie, ostatni gdy opalaliśmy się już częściowo spakowani minął nie wiadomo kiedy. Coraz więcej czasu upływało mi na leżaku, na słońcu, na słodkiej nudzie i nic nie robieniu.

Prowadziłem tu obrzydliwie zdrowy tryb życia. Wstawałem przed ósmą aby pobiegać i popływać w morzu, potem jadłem ogromne śniadanie z jajkami i owsianką. Opalałem się, pisałem, piłem kilka szklanek soku z papayi (witamina E). Zjadałem humus z pitą na lunch i wielki kawałek tuńczyka albo coś wegetariańskiego na kolację. 

Po pięciu dniach tak higienicznego trybu życia miałem tak tego dość, że kupiłem sobie coca-colę i snickersa. Poszliśmy oglądać mecz Manchester City vs. Manchester United, dookoła wszyscy pili piwo a ja zamówiłem red bulla i było już ze mną źle, potrzebowałem czegoś niezdrowego. Na szczęście Anglicy poczęstowali nas skrętami i humor mi się poprawił.

czwartek, 17 listopada 2011

Sekluzja

Zadzwoniłem wczoraj do ambasady Myanmar  w Brukseli i zapytalem o nasze o wizy.

- A jaki numer paszportu? – zapytała urzędniczka.

- To są dwa polskie paszporty, numer…

- Oczywiście pamiętam Pana. Ale przeczytałam we wniosku, że Pan jedzie dopiero w styczniu, więc nie śpieszyłam się z wystawianiem wizy.

- No tak ale kolega musi odebrać pazporty i wysłać je do Polski, a jeszcze muszę wystąpić o wizę indyjską i wietnamską.

- W takim razie zaraz wystawię wizy i w piątek można będzie odebrać paszporty.

Czyli może mamy wizy ale okaże się w piątek. Podobno z urzędnikami w Azji jest tak, że dobrze im się przypominać.

Jutro wcześnie rano idę do szpitala przyjąć dawkę promieniotwórczego jodu. Jeśłi potwierdzi się to, co wyczytałem to będę tam do poniedziałku, z tego trzy doby w całkowitej izolacji. Zamierzam odciąć się całkiem – iPhone poszedł do naprawy, laptopa ani iPada nie biorę ani też żadnego przenośnego internetu. Biorę dwie książki, małego, starego iPoda, którego właśnie ładuję muzyką (Tony Benett, Buddha Bar, Dinah Washington  etc.), prymitywny telefon na który mało kto dzwoni, bo prawie nikt nie zna jego numeru.

wtorek, 18 października 2011

Pieniądze i uczucia

Spotkałem się z J., oddała mi pieniądze. To dobrze, bo nie muszę się tym martwić na jakiś czas. Ale było to emocjonalne spotkanie.

Zaczęła od tego, że zrobiła złośliwą uwagę pod adresem Czarka, że został moim opiekunem. To prawda, Czarek dzwoni pytając jak się czuję, co się ze mną dzieje, udziela rad. Jest moim najbliższym przyjacielem i widać, że przejmuje się moją sytuacją. Nie rozumiem tylko, jaki można z tego czynić zarzut?

Czarek i Marianna naprawdę bardzo byli dla mnie dobrzy i jestem im bardzo wdzięczny za to, że szczerze się martwili tym co się działo. Wiele innych osób - również takich, z którymi nie miałem bliskiego kontaktu - pisało SMS-y, wpadało posiedzieć lub chciało się spotkać. Było to trochę męczące, szczególnie gdy po operacji byłem jeszcze bardzo słaby i czasami drzemałem na fotelu a moi goście grali na komputerze albo oglądali filmy. Ale było to sto razy lepsze niż siedzenie samotnie i zamartwianie się. Obecność innych dodawała mi otuchy i kazała trzymać fason.

Wszyscy też z grubsza pytali o to samo na przykład sugerowali, że może mam niezłośliwego raka. Albo udzielali mi porad. Albo mówili coś niezręcznego. Nikt nie był specjalnie przygotowany na tę sytuację, więc to co ludzie mówili brałem z pewnym dystansem. Najistotniejsze było, że tyle osób znalazło ochotę aby okazać mi zainteresowanie i dobre serce.

Powiedziałem o tym J. i zapytałem czemu ona nie znalazła czasu aby mnie odwiedzić a nawet czemu przestała odbierać moje telefony. Odparła, że przyszło jej to na myśl ale obawiała się, że będę ją pytać o pieniądze i jak ja w ogóle mogłem pomyśleć, że mi ich nie odda.

niedziela, 16 października 2011

Mediolan

Pociąg Treni Italia wiózł mnie przez oświetloną łagodny, porannym słońcem Toskanię w kierunku Florencji i Mediolanu. Godzina czterdzieści do Florencji, godzina na kawę w okolicy Santa Maria Novella i kolejna godzina czterdzieści do Mediolanu.

Kiedyś podróżowanie po Włoszech kojarzyło mi się wyłącznie z samochodem, w tym roku odkryłem, że kolej jest bardzo efektywnym sposobem przemieszczania się. Pociągi nie są zatłoczone, pokonują duże dystanse w rozsądnym czasie i często przyjeżdżają punktualnie. Nie ma porównania z brudnym chaosem polskich kolei. Nawet sporadyczne grafitii na wagonach ma tu więcej wspólnego ze sztuką niż z bazgrołami.

Obserwowałem zielony krajobraz za oknami pociągu bardziej przypominający wiosnę niż połowę października i pisałem. Wypełniło mi to całą podróż, gdy nagle jakaś kombinacja przycisków spowodowała, że cały tekst został skasowany. Blogsy nie ma autosave.

Byłem zły bo opisałem, jak po dziesięciu dniach pobytu na toskańskiej wsi cieszę się na spotkanie z wielkim Mediolanem. I jak lubię włóczyć się, obserwować i odkrywać nieznane miasta. Celowo, zamiast wracać znaną drogą przez Rzym wybrałem powrót połączony ze zwiedzaniem. Ale moja radość okała się przedwczesna.

To nie Mediolan zawiódł moje oczekiwania, przeciwnie, przerósł je i stał się jednym z moich ulubionych miast. Jest pełen pięknych i zadbanych kobiet, wspaniałych budynków, dzielnic o różnorodnym chrakterze, ciekawych sklepów, wciągających barów i restauracji. Nikt tu nie zrobił mi nic złego, barmani byli troskliwi, ludzie w barach uśmiechnięci, sprzedawczynie cierpliwe a recepcjonista w hotelu bez negocjacji obniżył cenę pokoju. Również w markowych sklepach ceny w porównaniu z warszawskimi są tu umiarkowane.

niedziela, 9 października 2011

Kościół jednego dnia

Dziesięć lat temu trafiliśmy do Orvieto pod koniec majowego weekendu. Przenocowaliśmy w hotelu koło stacji kolejowej i wyruszyliśmy zwiedzać wcześnie rano. Jakimś dziwnym trafem wszyscy włoscy i zagraniczni turyści zniknęli i zwiedzaliśmy całkowicie pustą katedrę tylko we dwoje. Do dziś pamiętam, że przemierzając marmurową posadzkę i unosząc w górę głowę czułem iż Bóg jest gdzieś w pobliżu.

W sobotę też wybraliśmy się z Marianną do Orvieto. Tym razem jednak katedra była wypełniona właściwą jak na październik proporcją turystów autokarowych i indywidualnych. Jej bogato zdobiony front i szaro-białe ściany wyglądały odpowiednio potężnie i imponująco. Dla mnie jednak tym razem było tu pusto.

Jeszcze kilka lat temu miałem zwyczaj dosyć regularnego chodzenia do kościoła. Naprawdę odczuwałem taką potrzebę i będąc w kościele miałem poczucie, że Bóg istnieje. Nie że prowadzę z nim jakiś dialog albo, że jakoś szczególnie wysłuchuje moich modlitw ale miałem poczucie jego obecności.

Jeżeli to uczucie gdzieś się zagubiło i osłabło w codziennej gonitwie wystarczyło trafić do odpowiedniego kościoła aby wróciło. O ile kościoły w Polsce, które z reguły przypominają urodą prowincjonalne dworce autobusowe nie przywracały mi więzi z Bogiem o tyle podróż do Włoch z reguły działała. Włócząc się po Toskanii zawsze prędzej, czy później trafiałem do jakiegoś pustego, skromnie wyposażonego romańskiego kościoła w którym msze odprawiane są od tysiąca lat i w którym obecność Boga czuć bardzo blisko. Wracałem stamtąd ze znacznie umocnioną wiarą.

O ile kościoły romańskie, najlepiej odkryte przypadkiem gdzieś na uboczu działały najlepiej to również gotyckie i późniejsze, również te lepiej położone i opisane w przewodnikach, wypełnione turystami przypominały o istnieniu Boga.

poniedziałek, 26 września 2011

Starbucks

Poszedłem dziś po raz pierwszy na jogę. Od operacji minęło już dziesięć dni i czas zacząć budzić ciało. Oszczędzałem się podczas ćwiczeń aby nie naciągać okolic krtani a podczas niektórych czułem drętwienie w łydkach. Ale cieszę się, że poszedłem.

Siedzę w ogródku Starbucksa pijąc niesmaczną kawę. Dookoła pełno dziewcząt, które wolą palić papierosy w promieniach coraz bardziej anemicznego słońca, popijać kawę i plotkować niż iść do szkoły. Jakże bliska mojemu sercu jest ta lekkomyślna filozofia. W powietrzu unosi się zapach perfum i smużki dymu.

Trzy miesiące temu siedziałem w tym samym miejscu, zaczynały się wakacje a dziewczęta wokół przechwalały się dokąd wyjadą. Wówczas również wydawało się, że najgorsze minęło. Wyprowadziłem się od J. i zacząłem powoli godzić z tym faktem. Przyznałem się przed sobą, że nie kontroluję picia i zacząłem chodzić na mitingi.

Mitingi okazały się bardzo fajne, dawały siłę, pozwalały inaczej spojrzeć na siebie, zmuszały do myślenia i radzenia sobie z emocjami. Rozstanie z J. bolało ale czułem też ulgę, zniknęło to niezdrowe napięcie, które J. wytwarzała od miesięcy. Znów pozwoliłem komuś przekroczyć granicę, znów moje 'ja' zagubiło się gdzię w 'my'. Odzyskiwanie go z powrotem dla siebie jest zawsze ożywczym doznaniem.

Plan był prosty, odpocząć trochę, odzyskać siły, popracować nad sobą i zacząć układać życie na nowo. Trudne ale osiągalne. Zadanie akurat na lato. Nie planowałem raka.

Teraz też wydaje się, że najgorsze minęło. Odzyskać siły po operacji, przeżyć jakoś kilka tygodni odstawienia hormonów przed radioterapią, odzyskać siły i wyregulować fizjologię po radioterapii. Zadanie akurat na jesień.

Ciekawi mnie jakie los ma plany i czy szykuje kolejne niespodzianki. Kiedyś czytałem, że celem życia człowieka jest odkrycie sensu własnego istnienia. Nie zrobienie kariery, zaciągnięcie kredytów i posiadanie nieruchomości, nie kupowanie gadżetów i wygodne życie.

poniedziałek, 19 września 2011

Uważność

Obserwujcie uważnie swoje ciało - mówi nauczyciel jogi podczas wykonywania ćwiczeń.
* * *
Czuję mrowienie w rękach, to objaw niskiego poziomu wapnia. W niedzielę po śniadaniu mrowienie nasiliło się, zdrętwiała mi twarz i miałem trudności z mówieniem. Było coraz gorzej i zacząłem wpadać w panikę bo dalszy spadek wapnia może mieć złe skutki a ja nie mam pojęcia, gdzie jest ta granica przy której trzeba dzwonić po pomoc i pakować się pod kroplówkę. Zacząłem bać się siedzenia samotnie w domu.
Na szczęście zadzwonił lekarz, wypytał dokładnie ile pastylek wapnia biorę i kazał go brać znacznie więcej. Po jakimś czasie przeszło całkiem, co prawda nie na długo ale trochę się uspokoiłem.
Cały czas obserwuję na ile mrowieją mi ręce i zastanawiam się ile kropli witaminy D, pastylek magnezu i wapnia powinienem teraz łyknąć. W jakiej kombinacji? Ale nie tylko o pastylki chodzi ale też o to co jem, czy piję. Mleko i jogurt na przyklad trzeba odstawić bo wcale nie są źródłem wapnia tylko przeciwnie, przeszkadzają. A co z sokami? Który pomoże a który zaszkodzi?
Balansuję na cienkiej granicy. Nie znam swojego nowego ciała, nie wiem jak zareaguje na różne substancje. Boję się popełnić jakiś błąd.
Dziś rano znów mnie trafiło. Poszedłem do sklepu po bułki i nie potrafiłem się dogadać z panią Marzenką jakie chcę. Sparaliżowało mi twarz i nie mogłem wyraźnie mówić a w dodatku czuję się niesprawny umysłowo - wszystko wokół jest za jasne, za szybkie i za głośne. Jak ktoś spojrzy to może pomyśleć, że piłem całą noc i właśnie usiłuję dojść do ładu.
Gdy czuję się lepiej próbuję znaleźć sobie jakieś zajęcie. Czytanie i surfowanie na iPadzie odpada bo przez to mrowienie w rękach nie mogę go trzymać. Telewizja męczy bo muszę patrzeć w górę a krtań ciągle jeszcze boli. Joga, bieganie, rower spacery - na razie nie mam siły. Siedzę z własnymi myślami co nie jest zbyt higieniczne.
Wczoraj odwiedził mnie Artur z dzieciakami i wyciągnął na spacer nad rzekę a potem do libańskiej knajpy. Rozłoźyliśmy się na sofach, podparłem głowę poduszkami i znalazłem jakąś wygodną dla mojej krtani pozycję. Nie było za bardzo o czym rozmawiać, więc tylko leżałem a nawet się zdrzemnąłem. Kelner patrząc na to uśmiechnął się życzliwie.
Potem oglądałem jakiś stary kryminał. Jednego dnia bohater omal nie zginął, więc po powrocie do domu wyciągnął butelkę wódki z lodówki. Drugiega dnia zastrzelił przestępce, więc po powrocie do domy sięgnął do lodówki.
Ja mam pustą lodówkę. Nie mam pokusy napicia się. Ale cały ten chemiczny koktajl może łatwo uruchomić niekontrolowane emocje. Nie mogę pozwolić sobie na rozczulanie się aby przy okazji nie sięgnąć po kieliszek. Ale nie mogę też udawać trwadziela bo odsuwane od siebie emocje prędzej czy później uwolnią się.
* * *
J. zadzwoniła z wakacji zapytać jak się czuję po czym zaczęła na mnie krzyczeć, że powinienem zostać w szpitalu oraz mówić mi ile i jakich proszków ma brać. Nie miałem siły tego słuchać.


piątek, 2 września 2011

Cytrynowy radler

Skończyły się wakacje i samochody szczelnie wypełniły wszystkie ulice. Posuwają się w żółwim tempie, wygląda to jak gigantyczny kondukt pogrzebowy. Ja poruszam się alternatywnie rowerem, pieszo, poza godzinami szczytu.

Poszedłem dziś na poranną jogę po dwóch miesiącach wakacyjnej przerwy. Zapach kadzidełka, pomarańczowe ściany sali do ćwiczeń, znajoma rutyna – psów z głową do dołu, świec, relaksu – wszystko to emanuje spokojem i daje poczucie bezpieczeństwa.  Ćwiczenia przypominają, że mam ciało o które trzeba zadbać, rozciągają ścięgna i mięśnie, o których istnieniu nie mam na co dzień pojęcia.

Nie podoba mi się, że zaczął się wrzesień, liście opadają, dni robią się krótkie i chłodne. Potrzebuję teraz słońca aby moje ciało mogło syntetyzować witaminę D i aby odpędzać depresję, potrzebuję ciepłych wieczorów, leżaków na Powiślu i zimnego bezalkoholowego radlera.

Cytrynowy radler stał się tego lata moim znakiem rozpoznawczym. Gdy tylko wkraczam do Powiśla barmanki sypią lód do szklanki i wyciągają radlera z lodówki. To pierwsze lato w moim dorosłym życiu, kiedy nie napiłem się piwa.

Gdy w grudniu zacząłem chodzić na terapię odstawienie alkoholu przyszło mi łatwo, gorzej było z rozmowami z terapeutką. Większość z tego co mówiła nie trafiało do mnie albo wydawało się stratą czasu. To ogromnie irytujące słuchać pouczeń od kogoś, kto nie potrafi nawet dobrze argumentować. Poza tym szybko pojawiło się pytanie, że skoro nie piję i nie sprawia mi to problemu to kiedy będę mógł się napić?

W końcu, gdy wszedłem na godzinę na terapię ukradli mi samochód i uznałem to za dobry pretekst aby zakończyć te męczarnie. Przez parathormon ciągle prześladowało mnie pragnienie, wypijałem już kilka litrów wody dziennie i zimne piwo wydawało się dobrym rozwiązaniem.

I było. Dobrze gasiło pragnienie, czas płynął szybciej a ponieważ miałem dużo wolnego pierwsze piwo mogłem wypić jeszcze przed południem.

Nie piłem dużo – jedno, dwa piwa. czasem sześć. Rzadko byłem pijany.  Nie czułem potrzeby opróżniania każdej butelki, z pogardą omijałem białe wino i różne damskie alkohole, które J. i Klaudia trzymały w barku. Czułem się lżej, zrelaksowany, jak to po piwie ale ani nie byłem agresywny ani nie rozczulałem się nad sobą. Po prostu lubiłem usiąść sobie ze szklanką piwa w dłoni i zamyślić się nad życiem.

Tylko jakoś to nie do końca mi to pasowało. Lekarze już rok wcześniej powiedział mi, żeby z powodów zdrowotnych pić alkohol tylko sporadycznie. A skoro mi szkodzi to czemu codziennie go piję?

Ograniczyłem jedzenie tłustych potraw i poza krótkim okresem wyrabiania nowych nawyków nie sprawia mi to trudności. Jeśli kiedyś będzie okazja to pewnie zjem golonkę lub kiełbasę ale nie myślę o tym codziennie. Kiedy jadę z Pragi na Marymont nie zastanawiam się, gdzie można zjeść kiełbasę po drodze. Czemu z piwem jest inaczej? Czemu coś szepcze mi aby przesiadając się koło Arkadii wstąpić do Bierhalle albo usiąść sobie w Parku Praskim. Czemu choć obiecuję sobie, że dziś nie wypiję piwa mniej więcej co drugi dzień mi się to nie udaje?

To poczucie braku kontroli nad tym drobnym aspektem życia zaczynało męczyć mnie coraz bardziej.  Odbierało mi część przyjemność z beztroskich chwil z kuflem piwa w ręku. Picie alkoholu przestało dla mnie działać, więc musiałem z tym skończyć.

* * *

J. wyjechała dziś na wakacje. Miała zostawić mi pod opieką Tajgę abym nie siedział samotnie ale nie odezwała się. Bardzo dba o to aby nie wykonać żadnego gestu w moją stronę.

sobota, 27 sierpnia 2011

Ostatni dzień lata

Gorący wiatr znad Sahary przywiał z południa Europy upał o którym pisała Marianna. Dziś jest ponad trzydzieści stopni ale po nocnej burzy lato się skończy, temperatura spadnie i zacznie się wrzesień. Powietrze jest gorące, jak na dworcu w Roma Tiburtina, tego upalnego dnia na początku lipca, gdy jechaliśmy z Marianną do jej domu w Toskanii.

Założyłem szorty, kupione tydzień temu z myślą o podróży, ray bany i poszliśmy z Czarkiem na rower. Pojechaliśmy wzdłuż Wisły a potem przedzieraliśmy się bezdrożami wzdłuż Kanału Żerańskiego przez wielkie błotniste kałuże, które pozostały po ostatniej burzy.  Dobrze się jechało. Czarek się zasapał ale ja – mimo, że oczywiście chciało mi się pić – czułem się świetnie.

Jestem w szczytowej formie, waga pokazuje dziś 82,5 kg., wyglądam dobrze i tak samo się czuję. Gdyby nie mała karteczka formatu A5 z wynikami biopsji byłby to kolejny przyjemny, leniwy dzień tego niezwykłego lata.

Może nie powinienem się martwić tym co będzie i starać się żyć dniem dzisiejszym? Żyć chwilą obecną zamiast lękać się przyszłością. Mam co jeść, mam gdzie mieszkać, mam pieniądze, dobrze się czuję, mam przyjaciół. Siła wyższa wie co dla mnie dobre i jeżeli jej tylko pozwolę zatroszczy się o mnie.

Ten rok pokazał mi, że to co się wydarza nie zależy ode mnie. Bezcelowa jest próba walki z losem, narzucenia wydarzeniom własnej wersji, zmuszenia życia aby spełniło się w zaplanowanym przeze mnie scenariuszu. Takie miotanie się wyczerpuje mnie.

Nie potrafiłem zmusić rynku aby podążał w założonym przeze mnie kierunku. Nie mogłem nic zrobić wobec logiki wydarzeń, które wyniosły mnie na margines w pracy. Nie mogę zmusić J. aby mnie kochała, skoro to uczucie w niej wygasło. Musiałem przyznać się do bezsilności wobec alkoholu. I do tego, że nie radzę sobie z napięciem i złością.

Siła wyższa wkroczyła w moje życie i precyzyjnymi ruchami pokazała, że nie mogę już podążać tym kursem. Nie ma powrotu do dawnego życia. Problemy z tarczycą to w dużej mierze efekt stresu a ja dobrze pamiętam gulę, która rosła mi w krtani gdy coś mnie zezłościło. Jeśli nie zapanuję nad stresem to napięcie jakie wytwarzam będzie mnie niszczyło. A najlepszym sposób aby zmniejszyć poziom napięcia to nie walczyć, nie płynąć pod prąd tylko poddać się wydarzeniom.

Pół roku zwolnienia w pracy pozwoliło mi zająć się sobą, biegać, chodzić na jogę, zmienić sposób odżywiania. Zacząłem realizować własne projekty i przez chwilę były to moje najlepsze chwile. Robiłem coś co sprawiało mi satysfakcję zamiast tracić czas na bezsensownej szarpaninie. Zacząłem powoli zmieniać siebie i swoje myślenie.

Rozstanie z J. – hmm – przy różnych swoich zaletach J. wytwarzała, szczególnie przez ostatnie miesiące taki specyficzny rodzaj napięcia, który fatalnie na mnie działał. J., która w gruncie rzeczy jest dobrą kobietą taki ma styl bycia oraz miało ostatnio wiele własnych problemów – ze zdrowiem, pieniędzmi i pracą. Była sfrustrowana zmianami, jakie w niej się dokonywały. Za co oczywiście oskarżała mnie.

Gdyby zaś nie ciągłe wypominanie mi przez J. mojego braku zainteresowania seksem nie zacząłbym z taką determinacją chodzić po lekarzach. I może do dziś nie miałbym zdiagnozowanego problemu z parathormonem a teraz raka.

Patrzę na moje życie z dystansu i zastanawiam się – co dalej? Do czego to wszystko zmierza?

czwartek, 25 sierpnia 2011

W kolejce

Zostałem zapisany do kolejki na operację, usuną mi tarczycę, przytarczyce i jakieś węzły chłonne. Czas oczekiwania kilka tygodni. Z reguły dzwonią kilka dni wcześniej ale teoretycznie mogą też zadzwonić dzień przed operacją. Miesiąc po operacji zdecydują czy podawać izotopy jodu. Jeśli tak, to będą to kolejne kilkudniowe wizyty w szpitalach przez kilka miesięcy.

Na razie nici z kupowania biletów do Azji. Przez dwa miesiące lub dużo dłużej nie będę panem swojego losu. Mój towarzysz podróży Remek nie przejmuje się tym. – Nie mamy kupionych biletów, więc najwyżej pojedziemy później. A ty działaj, działaj, załatwiaj.

Sama wizyta u lekarza trwała kilka minut i przebiegała w wesołej atmosferze. Gorzej, że okazało się, że skierowanie, które załatwiłem we wtorek jest złe i musze mieć inne. Więc już po wizycie u lekarza odsiedziałem trzy godziny w kolejce do kierownika przychodni aby wypisał mi właściwe skierowanie. To właśnie ciemna strona publicznej służby zdrowia. Każdy może tu przyjść  więc pacjenci są brzydcy, chorzy i z prowincji a w dodatku opowiadają chętnie co im dolega. Nie wiadomo czemu mam się zgłosić do gabinetu 24 choć w internecie jest napisane, że do 41 i czemu wcześniej muszę odwiedzić gabinet 6A. Decydują o tym jakieś panie z recepcji, które zaraz potem znikają. Panuje kafkowska atmosfera.

Mój nastrój oscyluje od euforii do głębokiej depresji ale przeważnie jestem nieobecny. Dziś jadąc do Centrum Onkologii wsiadłem w niewłaściwy autobus i zorientowałem się dopiero po kilku przystankach. Klucze do mieszkania zostawiam w lodówce.Nie wyłączam ekspresu wychodząc z domu. Zaczynam coś robić i zapominam co chciałem.

Nie mogę się zdecydować jaką postawę przyjąć wobec wydarzeń. Walczy we mnie stare i nowe. Wobec innych naturalnie jestem stoikiem, wszyscy dziwią się jak spokojnie mówię, że mam raka. Inną postawą jest poczucie ulgi. Uzyskałem doskonałą przepustkę od wszelkich powinności. Nie szukam pracy bo mam raka. Jadę do Azji bo miałem raka. Nie angażuję się bo mam raka. We wtorek miałem fazę afirmacji. Świeciło słońce, po mieście chodziły opalone i rozebrane dziewczęta, ludzie się uśmiechali. Myślałem sobie, że to nowe doświadczenie, które mnie zmieni, pokaże jak doceniać życie. Na pewno wszystko dobrze się skończy, rak tarczycy jest niegroźny.

Ostatnio dominuje jednak rozgoryczenie i rezygnacja. Nie chce mi się stać w kolejkach. Po co mam iść na operację skoro świetnie się czuję.  Może lepiej wyjechać i nie leczyć się. Jakiś czas będzie dobrze a ja przeżyję kilka dobrych chwil. A może nie ma na co czekać, nie poddawać swojej godności dalszym próbom. Nie zasłużyłem na to co mi się przydarza.

Chwilami też rośnie we mnie złość. Dziś niechcący rozbiłem słoik z miodem w kuchni. W takiej sytuacji powinienem się zezłościć, zakląć, walnąć w coś. Odpuściłem ale ta złość zbiera się gdzieś we mnie i pewnie kiedyś znajdzie sobie ujście. Połączenie wybuchu złości z poczuciem krzywdy i rezygnacji jest dla mnie niebezpieczne bo stąd niedaleko do sięgnięcia po alkohol.

Uświadomiłem też sobie, że wycięcie tarczycy oznacza jej trwałą niedoczynność mimo lekarstw. Czyli poczucie zmęczenia, senność i przybieranie na wadze, starzejącą się skórę i uczucie chłodu. Wygląda na to, że mój zdrowy, szczupły wygląd odzyskałem tylko na krótko.

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Gniew bogów

Poszedłem dziś zapisać się do Instytutu Onkologii. Nie chciało mi się, wymyślałem sobie preteksty aby to odłożyć takie, jak że przecież muszę porozmawiać z kimś, coś załatwić i to jest ważne. Ale pojechałem tam i i tak niewiele z tego wynikło bo trzeba mieć skierowanie oraz w sprawie tarczycy to w czwartki.

Ludzie ciekawie reagują, gdy mówię, że mam raka. Jedni pytają czy jest złośliwy. Inni sugerują, że trzeba powtórzyć badania bo mogli coś pomylić w laboratorium albo że jeszcze nic nie wiadomo bo nie byłem jeszcze u onkologa. Innymi słowy dużo wyparcia i zaprzeczenia. Są też próby pocieszania, że będzie dobrze. To prawda, można to - mam nadzieję - wyleczyć ale nie jest to zdrowa sytuacja. I nie podoba mi się, że będą mi coś wycinać.

W dodatku dociera do mnie, że z wielu spraw, które miały się dobrze skończyć w ciągu ostatnich miesięcy żadna się jeszcze nie skończyła dobrze. Praca, pieniądze, związek z J., alkohol, zdrowie każda z tych sytuacji miała być okazją  do zmian na lepsze. Więc cieszę się na te zmiany i czekam na nie ale one się po prostu nie dokonują na razie. Nie ma szczęśliwego finału, są tylko kolejne kryzysy, które przyćmiewają poprzednie.

Przypomniał mi się odcinek “Rzymu”, w którym niewolnik i Oktawian ukrywają atak epilepsji Cezara bo choroba świadczyłaby w oczach ludu, że bogowie mu nie sprzyjają. Nie pojmuję boga w taki sposób ale wszystko to co się stało świadczy, że bogowie naprawdę przestali mi sprzyjać.

Na przykład rozpaczałem, że ukradli mi moją ulubioną hondę co teraz wydaje się drobną niedogodnością. Niemniej zawsze miałem samochód, przeważnie służbowy, przez ostatnie dwanaście lat. Po prostu zawsze coś było. Gdy mieszkałem z J. mieliśmy trzy samochody służbowe w domu (w tym dwa J., za ponad ćwierć miliona każdy) i starą hondę civic. Nigdy nie myślałem nawet, że samochód mogą ukraść a do hondy włamali się w listopadzie bez powodzenia a w końcu ukradli ją w lutym. Z powodu sytuacji w pracy nie mogłem już w to miejsce kupić następnego służbowego. A ponieważ J. ma moje pieniądze nie stać mnie aby kupić sobie prywatny. A nawet jakbym miał pieniądze to wydanie ich na samochód nie byłoby rozsądne w perspektywie braku pracy i chorobie. Więc nie mam samochodu co jest czasami kłopotliwe a w dodatku cierpi mój prestiż.

Ale to tylko drobny przykład i wcale nie najważniejszy. Lubiłem swoją hondę, szkoda jej ale to tylko przedmiot. Chodzi raczej o to, że przez długi czas żyłem w świecie w którym samochody były oczywistością i nigdy ich nie brakowało. Po prostu były, benzyna do nich była za darmo a jak coś się stało to były do dyspozycji inne – zastępcze, z firmy. I to się skończyło. Nagle i nie wiadomo dlaczego. Koniec. Nie ma.

To samo dotyczy związku z J. Każdy związek ma swoje kryzysy. Seks jest czasem lepszy a czasem słabszy. Remont domu, pieniądze, moja praca, jej praca, jej kłopoty ze zdrowiem. Ale ludzie w naszym wieku nie rozstają się tak łatwo. Czasem oddalają się od siebie ale są ze sobą bo wiedzą, że nie jest łatwo trafić na kogoś dobrego w tym świecie. Ja naprawdę ją lubiłem a to co mnie ujmowało to, że ona była dobrą osobą – dla mnie, dla innych. Taką osobą życzliwą światu. A przy tym mądrą, zaradną. Nie kłóciliśmy się choć w wielu sprawach mieliśmy inne zdanie.

Więc to, że się rozstaniemy, że jej uczucie do mnie wygaśnie tak całkowicie. Że nie odda mi pieniędzy zdając sobie sprawę, że są mi potrzebne. Że potraktuje mnie jak sprzęt domowy, który się popsuł i trzeba go zastąpić nowym. Że będzie powtarzać, że czuła się przy mnie głupia i że nie okazywałem jej czułości. Trzy lata temu byliśmy parą ludzi, którzy mają za dużo wszystkiego – mieszkań, zarobków, pracy, samochodów, którzy radośnie i trochę bezmyślnie wydają pieniądze w restauracjach, na wakacje i na zakupy. Po to są pieniądze. Parą, która nie musi martwić się o przyszłość i która jest pogodzona z życiem, jakie ma. Rok temu byliśmy parą, mającą różne problemy zewnętrzne ale trzymającą się razem. A teraz nie ma nas. Szybko poszło.

No i tak samo zdrowie. Zaczęło się od tego, że czułem dziwny smak, zaczęły krwawić mi dziąsła więc poszedłem do dentystki. Dziś wiem, że wysychała mi śluzówka. Potem zacząłem unikać seksu co tłumaczyłem sobie nadwagą i brakiem kondycji. Potem zauważyłem, że często sikam, później, że dużo piję. Urolog nic mi nie pomógł. W końcu wymyśliłem, że pewnie mam cukrzycę (brak seksu i ciągłe pragnienie). Potem schudłem co uważałem za zasługę diety i aktywności fizycznej. Diabetolog wykluczyła cukrzycę ale rozsądnie znalazła podwyższony poziom parathormonu. USG wykazało małe guzy na przytarczycach, które z reguły są niegroźne. A teraz ma raka.

Ciągłe pragnienie (w spokojny dzień wypijam około siedmiu litrów płynów, w upał znacznie więcej) doprowadziło do częstego picia piwa a ponieważ okazji i chęci nie brakowało gdy już zapragnąłem przestać pić to okazało się, że nie umiem. Więc trafiłem na miting AA. I nie przeczę mam różne pijackie mechanizmy myślenia i w sumie dobrze mi robią te spotkania. Ale z popijania piwka i rozkoszowania się winem albo kolorowymi drinkami alkohol stał się dla mnie śmiertelną substancją sięgnięcie po którą w chwili słabości stwarza ryzyko dla życia.

Jak to się stało? Jak trafiłem tu gdzie jestem? I co się jeszcze wydarzy?