wtorek, 1 stycznia 2013

Nowy Rok

Autobus z Siem Reap do Kampong Cham nie był jeszcze taki zły jeśli pominąć fakt, że na dwóch siedzeniach tłoczyliśmy się we trójkę, ja Kambodżanka i jej dziecko. Dzieciom nikt tu nie kupuje biletów tylko upycha gdzie się da.

Za to bus z Kampomg Cham do Ban Lung to była Azja w najlepszym wydaniu. Stary, zdezelowany van załadowany po brzegi wszystkim co da się przewieźć - mieliśmy duriany, mango, kury i motorower oraz mnóstwo innych rzeczy. Plus jakieś siedemnaście dorosłych osób i dzieci. Nie było miejsca na nogi podłogę też zajmowały upakowane paczki i worki.

Na dodatek bus w Azji nigdy nie jedzie z punktu A do B, tylko zawsze znajdzie się milion pretekstów aby zatryzmać się, zabrać dodatkowego pasażera albo jakąś przesyłkę w postaci paru ananasów lub bagietek, którą trzeba oddać na straganie po drodze. Podróż się wlecze i wlecze w upale, kurzu wpadającym przez otwarte okna oraz dźwiękach khmerskiego karaoke. Tylko krajobraz za oknem rekompensował te niewygody, zielona żyzna dolina Mekongu.

Po sześciu godzinach dojechaliśmy do rozjazdu dróg na Stung Treng i na Ban Lung, gdzie okazało się, że za dodatkowe kilka dolarów zmieści się jeszcze dwójka europejczyków i ich plecki. W ten sposób poznałem Judith, Niemkę z Monachium, która ostatnie trzy lata mieszkała w Australii co widać w je akcencie i otwartości na ludzi.

Gdy szukaliśmy guesthouse wspomniałem Judith, że nie mogąc spać ostatniej nocy oglądałem ekranizację "Nieznośnej lekkości bytu" a okazało się, że ona właśnie skończyła czytać tę powieść Kundery. Serendipity.

Wbrew opisom droga do Ban Lung została utwardzona i wyasfaltowana, dalsza podróż zajęła nam niecałe dwie godziny.

Znaleźliśmy sobie ładny guesthouse poza miastem, nad sporym stawem. Willa w kolonialnym stylu, z wielkimi pokojami wyłożonymi ciemnym drewnem, ogromnym tarasem i zacienioną werandą. Po pięć dolarów za pokój z łazienką. Cisza, spokój, soczysta zieleń dookoła.

Rattanakiri do najodleglejsza prowincja Kambodży, do niedawna odcięta od reszty kraju złymi drogami. Plemiona, dżungla, plantacje kauczuku i kopalnie złota. Podczas wojny wiodła tędy droga Ho Chi Minha i tereny te były w praktyce pod kontrolą Vietcongu, potem stąd zaczął się marsz Czerwonych Khmerów na podbój Kambodży. To tutaj rzeką Tonle Srepok dopływa kpt. Willard w poszukiwaniu płk. Kurtza w Czasie Apokalipsy.

Wziąłem skuter aby pojechać nad pobliskie jezioro w kraterze meteorytu ale zamiast zjechać z głównej drogi zaraz za miastem jechałem nią przez dobrą godzinę. Powietrze pachniało, jak w ogrodzie pełnym orchideii, świeciło słońce, owiewał mnie pęd ciepłego powietrza, przy drodze rozciągały się plantacje kauczuku, w oddali dżungla porastała wzgórza. Jechałem tak bez celu przed siebie z manetką gazu otwartą na maksimum.

W pewnym miejscu z naprzeciwka nadjechał pokryty czerwonym kurzem motocykl z dwoma chłopakami, jeden prowadził a drugi trzymał na sztorc oparty na udzie AK-47. Prawdziwy dziki wschód.

* * *

Nowy Rok ja i Judith spędziliśmy z trójką Kanadyjczyków. Najpierw siedzieliśmy na naszej werandzie, potem poszliśmy coś zjeść do miasteczka.

Miriam (która pochodzi z Quebec, ma południową urodę i jest uroczo gadatliwa i zakręcona) oraz Judith wypiły za dużo i zupełnie odleciały. Najpierw gadały maniakalnie różne śmieszne rzeczy, potem Miriam zaczęła posypywać sobie głowę ryżem a później wyciągnęły nas na kambodżańskie przyjęcie, które toczyło się nieopodal.

Kambodżańczycy byli zachwyceni niespodziewanymi gośćmi, z głośników cały czas leciało Gangnam Style, lokalna muzyka i kambodżańskie techno. Tańczyliśmy z gromadą dzieci, kobiet i mocno podpitych mężczyzn na jakimś betonowym podwórku.

Po jakimś czasie jeden z Kambodżańczyków, w czerwonym t-shirice, który trochę mówił po angielsku zaproponował, że zawiezie nas do najwiekszej dyskoteki w miasteczku, Galaxy.

Miriam i Judith zgodziły się z entuzjazmem i wsiadły na skuter z pijanym chłopakiem w czerwony t-shircie. My z Jeffem próbowaliśmy znaleźć Lisę, która gdzieś się zagubiła (na koniec dotarła sama do guesthouse na pożyczonym rowerze). Byłem jako jedyny całkiem trzeźwy i jako taki, trochę się niepokoiłem o bezpieczeństwo w tym dziwnym, dzikim miasteczku pełnym pijanych, świętujących ludzi.

W końcu też wylądowaliśmy w Galaxy, które okazał się całkiem normalną dyskoteką. Mnóstwo młodzieży, większość chłopaków, muzyka techno i Gagnam Style prawie cały czas. Wszyscy byli przyjacielscy, może chwilami za bardzo ale wyglądało to bardzo bezpiecznie. Dziewczyny dalej były w stanie manii tańcząc na krzesłach i świetnie się bawiąc.

I tak zastał nas Nowy Rok, w kambodżańskiej dyskotece, gdzieś na końcu świata.

Ludzie tutaj uwielbiają liczne show i kabarety, muzyka ustała w pewnej chwili i na dacefloor zaczął się program artystyczny. Miriam stwierdziła, że nie będzie na to patrzeć, więc zabrałem ją do guesthouse. Nie było łatwo znaleźć kogoś kto by nas odwiózł, potem nie mogliśmy znaleźć drogi a w dodatku rozbawiona Miriam wkładała ręce pod koszulę przerażonemu kierowcy.

To był zabawny Nowy Rok, znacznie bardziej niż udało mi się opisać. Jak powtarza Miram, "it makes more sense in French".