Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Malezja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Malezja. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 18 marca 2012

Tioman VIII - czas na wyspach

Po całej wiosce kręcą się koty. To kraj muzłumański więc psów nie uświadczysz za to kotów jest dużo, jak to w rybackiej wiosce. Malajskie koty mają dziwne, zdegenerowane ogony ale poza tym wyglądają normalnie, jedne są ładniejsze, drugie brzydsze. Ponieważ co chwila pojawiają się nowi turyści koty łaszą się do turystów i albo są głaskane albo dostają jakieś resztki.

Jest też jeden biszkoptowy kot, który usiłuje się łasić albo prosi o jedzenie miauczeniem ale wszyscy go odpędzają sypiąc piaskiem, stukając krzesłem a gdy to nie pomaga przybiega ktoś z obsługi z rózgą. Ten kot jest cały w świerzych ranach i bliznach i wygląda, jakby był parchaty albo chory. Wszyscy się go brzydzą albo boją, nie chcą aby się o nich ocierał.

Ten kot jest bardzo odważny i waleczny, bije się ze wszystkimi innymi kotami i stąd ciągle nosi nowe rany. Kiedyś był pewnie bardzo ładnym, biszkoptowym kotkiem, którego wszyscy chętnie brali na ręce i głaskali ale teraz nikt go nie chce dotknąć. Kot nauczył się, że przymilając można dostać coś dobrego i nadal usiłuje to robić nie rozumiejąc czemu go przepędzają.

Na początku też odpędzałem tego kota, bo nie wygląda zdrowo choć jest silny i sprawny. Ale wczoraj podzieliłem się z nim smażonymi kalmarami. W końcu czemu nie?

* * *

Jesteśmy na wyspach a zatem jesteśmy pod wpływem "Islands Time" co oznacza, że czas nie ma tu wielkiego znaczenia. Owszem są wschody i zachody, przypływy i odpływy, pory posiłków i zamknięcia barów oraz restauracji. Poza tym jednak pora dnia nie stanowi tu o niczym.

O wiele ważniejszy jest przypływ lub odpływ bo on decyduje w którym miejscu można wejść do wody, o której odpływa prom albo o której i skąd można popłynąć na nurkowanie. Raz prom jest o szóstej rano a innym razem o jedenastej, zależnie od wysokości pływu. To czy pada czy świeci słońce również ma duże znaczenie. Zegarek nie bardzo.

Po moim przyjeździe na wyspę jedyne miejsce z dobrym Internetem i wi-fi zostało zamkniętę na trzy dni, potem otworzyło się na chwilę a teraz znowu jest nieczynne. Więc nie korzystam z sieci. Stołówka w miejscu, gdzie mieszkam była zamknięta przez trzy wieczory pod rząd a teraz znowu działa. Nikt nie wie czemu i jakie ma to znaczenie?

Gdy przyjechałem tu dziesieć dni temu pierwszy dzień ciągnął się w nieskończoność. Ale już wiem, że zwolnienie, dostosowanie się do wolniejszego rytmu wymaga czasu. Każdy kolejny dzień mijał coraz szybciej, ledwo wstałem zbliżała się pora lunchu a zaraz potem przypływ, zachód słońca i kolacja.

Czas jednak biegnie i nadszedł ostatni dzień na Tioman. Ostatnia czarna kawa i owsianka, ostatnie godziny na plaży, ostatnie chwile dryfowania w morzu na plecach z widokiem na palmy i dżunglę. Ostatnie chwile ciepła i słońca. Od dwóch dni jest wreszcie słonecznie, morze znów ma kolor lazuru.

Grałem dziś w piłkę z inżynierami, których poznałem wczoraj w barze. Czech, dwóch Niemców, Anglik oraz ich malajski tłumacz pracują na lądzie w Kuantan w zakładach Mercedesa i Petronasu i przyjeżdżają na Tioman na weekendy. Wszyscy przed trzydziestką i bardzo mili, cały czas zachęcali abym przyłączył się do ich towarzystwa.

Dołączyło do nas jeszcze dwóch Malajów i graliśmy mecz, w którym nikt nie liczył bramek. A potem siedzieliśmy w cieniu i rozmawialiśmy o niczym a w tym czasie przypływ zniszczył nasze boisko i uniósł orzechy, które służyły za słupki bramek. Zrobiła się czwarta, moi znajomi zbierać się na prom, bo w poniedziałek muszą być w pracy. Zostałem sam, słuchałem muzyki i czekałem na zachód słońca. Mam wrażenie, jakby to był ostatni dzień lata.

Ze wszystkich plaż, na których byłem ta jest najbardziej udana. Najlepiej mi tu upłynął czas i byłem najbardziej szczęśliwy, najbardziej oddaliłem się od wszystkiego. A jeśli dobrze liczę w sumie spędziłem na plażach 26 dni - Goa, Setse, Koh Tao, Langkawi, Tioman.

Minęły właśnie trzy miesiące odkąd w grudniu odleciałem z Okęcia. Jak przez mgłę pamiętam zdarzenia z początku podróży, Nepalu czy Indii, wydaje mi się to nierealne. A jeszcze mniej wyraźne wydaje się, to co działo się przed wyjazdem. Teraz nadszedł czas aby zacząć kolejny etap - Argentyna, Patagonia i Atlantyk.

 

piątek, 16 marca 2012

Tioman VII - pożegnania

Wczoraj siedzieliśmy sobie przed diveshopem Raya - Collin, Luke, Lenny, lekarka z Koh Samui oraz Ray, Brian i kilku miejscowych chłopaków, którzy im pomagają. Prowadziliśmy leniwą rozmowę o niczym. Była ciepła noc, wszyscy mieli na sobie szorty - deszcze przestały padać i po raz pierwszy widać było gwiazdy.

Pomyślałem sobie, że za tydzień będę w samolocie lecącym nad Atlantykiem i że trafię w początek jesieni a przez kilka tygodni noce będą bardzo zimne. Będzie mi brakować Azji - ciepłych wieczorów, towarzystwa innych bakpakerów, łatwych znajomości, słońca, plaży, dobrego jedzenia, owoców, wielu innych rzeczy.

Tymczasem zostałem sam na wyspie. Wszyscy moi znajomi dziś wyjechali, Dasza i Sasza popłynęły zaraz po śniadaniu, podobnie Luke i Collin, Tajka poleciała samolotem do Singapuru a stamtąd na Koh Samui. Lenny wyspała się do południa i popłynęła promem popołudniowym. Prosiłem ją aby została bo w końcu czy na Perentianach jest lepiej niż tutaj? Ale pojechała ponurkować, gdzie indziej - w podróży czasem lepiej trzymać się pierwotnego planu a czasem zostać gdzieś na dłużej.

To był kolejny udany dzień, który minął niewiadomo kiedy. Rano pobiegałem, poćwiczyłem na plaży a potem popływałem w spokojnej wodzie. O dziesiątej wypłynęliśmy nurkować przy Labas i było fantastycznie. Ryby wcale się nami nie przejmowały, przedzieraliśmy się przez studnie i kaniony, widzieliśmy żółwia, manty, mątwy i jak zawsze fantastyczne korale oraz mnóstwo kolorowych ryb. Dobre nurkowanie.

Po powrocie zjadłem coś, poczekałem z Lenny na przystani a potem siedziałem trzy godziny na plaży nic nie robiąc i czekając na zachód słońca. Słuchałem muzyki i nawet nie myślałem za bardzo o niczym.

Tak więc zostałem sam ale nie zamierzam tym się zamartwiać, Heather zaprosiła mnie na imprezę urodzinową która odbywa się na drugim końcu plaży.

 

środa, 14 marca 2012

Tioman VI - gorączka

Wczoraj wydawało się, że pogoda zaczyna się poprawiać i dziś będzie słoneczny dzień. Tymczasem jest szaro, równomiernie pochmurno i co jakiś czas pada. Po południu zerwał się silny, chłodny wiatr.

Moja infekcja wróciła, już wieczorem czułem się tak sobie. W nocy znowu budziły mnie koszmary, śniło mi się że zgubił się mój pies (nie żyje od czterech lat) albo, że popsuł się iPad (ma się dobrze na razie ale iPhone znów ma martwy wyświetlacz). Było za duszno i gorąco. Byłem zmęczony, więc nie wstałem według budzika tylko posypiałem do wpół do dziesiątej.

Tak czy inaczej nurkowanie ma swoją cenę. Boli trochę głowa, trochę ucho, raz mi ciepło a raz zimno i czuję się słabo. Mam chyba gorączkę. A przecież uważałem wczoraj aby się nie przeziębić, przebierałem w suche ubranie zaraz po nurkowaniu, nie było mi zimno w kombinezonie. W jakiś tajemniczy sposób moje ucho nie znosi przebywania pod wodą i tak reaguje. Ciągnie się to za mną od Koh Tao, już piąty tydzień.

Badania w KL nie wykazały infekcji, lekarka kazała brać panadol i odpocząć. Biorę więc chiński panadol w dużych dawkach a nic innego nie mam. Zresztą na wyspie nie ma lekarza. Musi mi samo przejść i wolałbym aby przeszło na dobre.

Tak więc z powodu samopoczucia i pogody nie jest to zbyt aktywny dzień. Trochę czytam, trochę drzemię, trochę siedzę na tarasie. To samo robią wszyscy - starsi Amerykanie z wnukami po prawej, brytyjsko- japońska para po lewej oraz Dasza i Sasza.

Zapomniałem napisać, że przedwczoraj zobaczyłem Daszę i Saszę, dwie Rosjanki które poznaliśmy w Cameron Hills i które przejechały przez Syberię, Chiny, Wietnam, Tajlandię aż tutaj. Z wielu wysp wybrały akurat Tioman a z plaż na Tioman akurat Air Batang i teraz mieszkają dwa domki dalej. Mały świat. W każdy razie Sasza też jest przeziębiona i siedzą na werandzie czytając.

Cała ta atmosfera - nieustanny deszcz, tropiki, wiatr - przypomina mi jakoś sceny pokazujące dysfunkcjonalny dom bohaterki Kochanka. Człowiek i jego nastrój jest tu zakładnikiem pogody i deszczu. Inna sprawa, że nie ma na co narzekać - rano powietrze miało idealną temperaturę - nie za zimno, nie za gorąco a morze było przyjemnie rześkie ale nie zimne. Teraz z powodu wiatru i deszczu jest trochę chłodniej.

 

wtorek, 13 marca 2012

Tioman V - żółwie

Nad ranem lało tak samo, jak poprzedniego dnia. Myślałem, że będziemy mieli kolejny dzień deszczu ale gdy wyjrzałem przez okno było cieplej, jaśniej a pokrywa chmur była cieńsza.

Przed Ray's Diveshop siedziała na leżaku sympatyczna dziewczyna o szerokich ramionach.

- Jestem Heather i to mój pierwszy raz jako divemastera tutaj - przedstawiła się. Pochodzi z Kaliforni, pracuje wieczorami w barze na drugim końcu wioski, robi masaże i jest divemasterem freelancerem, czyli pracuje dla tego shopu, który akurat potrzebuje divemastera. Była już na Tioman w ubiegłym sezonie, porę monsunu przesiedziała na Borneo a w lutym wróciła.

Poczekaliśmy chwilę na parę - wysokiego, rudego Kanadyjczyka Collina i drobną Tajkę z Koh Samui - i po chwili szybka łódź wiozła nas w kierunku wyspy Chebeh. Było nas tylko czworo a na miejscu nurkowania była tylko nasza łódź - jaka odmiana po tłumach nurków okupujących rafy na Koh Tao.

Zrobiliśmy dwa nurkowania, oba ponad czterdzieści minut i było fantastycznie. Widziałem żółwia, który płynął sobie nad dnem a potem zaczął nabierać wysokości. Nie myślałem, że żółw jest pod wodą taki szybki. Widzieliśmy też mnóstwo kolorowych i nierealnych ryb, których nazw oczywiście nie jestem w stanie zapamiętać.

Mnie jednak bardziej niż ryby fascynują kształty koralowców i innych podwodnych roślin. Wyglądają tak fantastycznie, mają tak niesamowite kształty i niespodziewane kolory. Jak fraktale albo wykresy jakiś skomplikowanych równań różniczkowych. Specjalnie zrobiłem Peak Performance Buoyancy i bardzo uważam aby ich nie uszkodzić.

Gdy wróciliśmy okazało się, że możemy zrobić jeszcze jedno nurkowanie po południu, więc szybki lunch i znów na łódź. Tym razem popłynęliśmy w kierunku wysepki Renggis, gdzie Kanadyjczyk w sobotę utopił trzy maski nurkowe i okulary słoneczne narzeczonej. Heather co prawda kręciła głową mówiąc, że po trzech dniach, przy dużej fali nie mamy szans ich znaleźć, szczególnie że nie jesteśmy pewni przy której boi szukać. Poświęcimy na to kwadrans i popłyniemy w kierunku rafy.

I rzeczywiście, wyglądało na to że niepotrzebnie tracimy czas i powietrze pływając nad piaskowym dnem ale gdy zawróciliśmy w stronę rafy natknęliśmy się najpierw na jedną a potem na pozostałe maski. Okulary też się znalazły. Pogratulowaliśmy sobie i popłynęliśmy nad rafę koralową. I to też było bardzo udane nurkowanie z mnóstwem kolorowych ryb i roślin.

Gdy powróciliśmy poszedłem posiedzieć na plaży i popatrzeć na zachodzące za chmurami słońce. Deszcz już nie pada, wieje lekki wiatr, zrobiło się cieplej choć jeszcze nie upalnie. Od razu odżyła też dżungla, cykady cykają, żaby kumkają donośnie.

Bardzo udany dzień. Taki, który warto zapamiętać.

 

poniedziałek, 12 marca 2012

Tioman IV - deszcz

Cały wczorajszy dzień zbierało się na deszcz, chmury były niżej niż przedwczoraj, mniej różnorodne a ich pokrywa bardziej równomierna. Nie przeszkodziło to kąpać się w morzu i opalać na plaży, gdy słońce prześwitywało.

Padać zaczęło podczas kolacji i od razu widać było, że nie będzie to chwilowy deszczyk ale coś bardziej równomiernego. Na razie tylko kropiło, bez problemu wróciłem z restauracji do bungalowu. Padać zaczęło w nocy a nad ranem deszcz zamienił się w ulewę. Pada tak, jakby to były jakieś zawody na najsilniejszy deszcz tropikalny, co chwilą zbiera siły i pada jeszcze intensywniej. Nad ranem parę razy zagrzmiało.

Już od dawna nie jestem w klimacie subtropikalnym (pora sucha i deszczowa) tylko w tropikalnym (pada cały rok choć są miesiące, gdy pada więcej). W dodatku w Malezji suchsza jest część zachodnia, gdzie są drogi i główne miasta. Tam pada mniej bo od wilgotnego powietrza znad Morza Południow-Chińskiego chroni szerokość Półwyspu Malezyjskiego i góry.

Jestem uwięziony w bungalowie, zastanawiam się czy będzie czynna rodzinna restauracyjka w naszej grupce domków. Oczywiście nie biegałem nad ranem, tylko pospałem do wpół do dziewiątej.

Ale prawdę mówiąc nie martwi mnie to, że pada. Mam książki na iPadzie, jest ciepło, nie leci na głowę. Deszcz kiedyś minie. A póki co mogę czytać albo po prostu leżeć i patrzeć, jak pada.

* * *

Przestało lać a zaczęło padać i kropić. Przedostałem się do restauracyjki (to jakieś piętnaście metrów) i zjadłem śniadanie - dwie malajskie kawy, owsianka z bananami i jajka na twardo. Nadal jest szaro, chmury powoli się podnoszą ale potem znowu zaczyna padać. Małpy - głodne i niezrażone deszczem buszują po palmach rosnących nad samym morzem.

Przy śniadaniu pożegnałem się z Krzysztofem, który leci o jedenastej do Singapuru. Na Tioman jest maleńkie polowe lotnisko i atrakcją naszej plaży po południu jest obserwowanie podejść do lądowania. Wczoraj pilot zrobił kilka nieudanych podejść a potem z piętnaście okrążeń nad morzem. Wszyscy myśleli, że zrezygnował ale w końcu nadleciał nad pas i wylądował za wzgórzem. Gdy samolot już wyląduje pozostaje tylko obserwować zachód słońca i czekać na otwarcie knajp o siódmej na kolację.

W ogóle wyludniło się. Część osób odsiedziała swoje i jedzie dalej, część uznała że szkoda tracić wakacji i lepiej zwiedzić coś na lądzie. W każdym razie zmoczone grupki z plecakiami w przeciwdeszczowych pokrowcach defilują w kierunku przystani.

* * *

Ulewa się skończyła ale deszcz nadal raz pada a raz siąpi, robiąc tylko krótkie przerwy. Jest już trochę jaśniej, chmury podniosły się i wygląda na to, że przestało padać na morzu a pada tylko nad wyspą.

Starsi Amerykanie mieszkający w domku obok mojego w sobotę poszli na kilka dni do Juary, na jedyną wschodnią plażę na wyspie. Dziś wrócili w porze lunchu pocieszając, że od wschodu przeciera się i wygląda słońce. Podobno Juara jest piękna.

W każdym razie cały dzień upłynął mi na drzemkach, rozmyślaniu na ganku, obserwowaniu deszczu nad morzem i czytaniu "Northern crusades" oraz "Acts of God and Man - Ruminations on Risk and Insurance". W południe na mój ganek przyszedł kot aby zabrać mnie na lunch - usiadł na schodach i czekał a potem poszedł za mną do stołówki. Zjadłem jeszcze podwieczorek - malajski omlet, herbata i ciasto bananowe. Do tego krótki spacer po plaży podczas odpływu w wyciągniętej z plecaka kurtce przeciwdeszczowej. Nic nie ma do roboty.

Można by pomyśleć, że to nieudany dzień wakacji w tropikach ale ja czuję się szczęśliwy. Nie ma upału, nic nie muszę robić, mam świetny pretekst aby poleniuchować. Myśli płyną leniwie, nie ma żadnych złych myśli ani złego nastroju. Ot czas sobie płynie powoli i mija, fale biją o piasek, deszcz pada. Jestem tak odległy od wszystkiego, jak tylko można.

Na jutro umówiłem się na nurkowanie. Mamy zejść głęboko i ma być fajnie.

 

niedziela, 11 marca 2012

Tioman III

Jestem na wyspie już dwie doby, trudno w to uwierzyć. Jak szybko czas płynie na nicnierobieniu.

Wczoraj wstałem rano aby pobiegać, przy śniadaniu poznałem Krzysztofa - Polaka w podróży, mniej więcej. w moim wieku - podrzemałem po śniadaniu, poszedłem na plażę, czekałem na deszcz, który zapowiadał się od rana ale wyczekał do drugiej po południu. Padało jakieś trzy godziny z krótkimi przerwami, gdy deszcz ustał poszedłem znowu popływać a potem siedząc na plaży czekałem na zachód słońca.

Wieczorem poszliśmy coś zjeść z Krzysztofem a potem nie dałem się namówić aby dołączyć do znajomych Niemców w barze tylko położyłem na łóżku i zasnąłem nad książką po dziewiątej. Spałem prawie bez przerw do szóstej.

Gdy wczoraj pobiegałem a potem wziąłem prysznic mój organizm jeszcze przez pół godziny wyciskał przez skórę drobne kropelki potu, jakbym siedział w saunie. Przepociłem czystą koszulkę i spodenki. Dziś zrobiłem inaczej - pobiegałem pół godziny a przy ostatniej rundce porwałem z ganku ręcznik i pobiegłem na koniec wioski, gdzie jest najlepsza plaża i wejście do wody.

Woda była idealna, chłodziła ale nie była chłodna. Przez pół godziny unosiłem się w niej lub pływałem leniwie obserwując przez przejrzystą wodę biały piasek na dnie i rosnące niedaleko brzegu małe koralowce. Poczekałem aż słońce wychyli się zza góry. Gdy wyszedłem z morza organizm odzyskał już równowagę termiczną.

A zatem śniadanie, drzemka i czytanie książki. Chwilę już popadało, poczekam aż chmura przejdzie i można będzie pójść na plażę.

 

sobota, 10 marca 2012

Tioman II

Bungalow nie ma klimatyzacji, więc nie trzeba było regulować jej w nocy, wyłączyłem też hałaśliwy wiatrak. Uchyliłem szybki w oknach i drzwi a temperatura była idealna aby spać pod moskitierą bez przykrycia, tylko w bokserkach. I nie musiałem wkładać do uszu stoperów, jedynym dźwiękiem w nocy był szum fal. Spałem ponad osiem godzin. Od paru dni zacząłem lepiej sypiać.

Post, który napisałem wczoraj po przybyciu na Tioman gdzieś się zagubił zatem raz jeszcze. Jestem zaskoczony. Spodziewałem się, że będzie tu jak na innych plażach - Goa, Langkawi, Koh Tao - dużo ludzi, beach bary, deptak, markety i stragany. Tymczasem Tioman to duża wyspa a prawie pustynia, kilka wiosek zajmujących skrawki plaży, nie połączonych ze sobą drogą. Większość zajmują góry (najwyższa ponad 1000 m) i dżungla.

Moja wioska - Air Batang - to kilka grup bungalowów między którymi biegnie wąska betonowa ścieżka, która ledwo mieści skuter. Na końcu wsi ścieżka urywa się nagle i do innych wiosek można iść tylko ścieżką przez dżunglę lub płynąć łodzią. Każdy ośrodek ma mały sklepik, recepcję i jakąś knajpkę, nic poza tym. Prom na ląd pływa dwa, lub trzy razy dziennie w zależności od przypływu. Internet drogi i mało dostępny.

Wygląda na to, że znalazłem idealne miejsce aby spędzić ostatnie dni w Azji - mało ludzi, niewiele do roboty. Mam za to bungalow tuż przy zachodniej plaży, słyszę szum fal przez okna, widzę zachody słońca. Niebo jest pochmurne, ale gdy słońce wygląda jest upalnie, w nocy widać było odległe burze - błyski ale bez huku a zatem kilkadziesiąt kilometrów od nas. Teraz też zbiera się na burzę.

Jest wszystko to po co przyjechałem w tę podróż - błękitna, przezroczysta woda w morzu, szeroka plaża, palmy, leniwe legwany, dokazujące małpy, szeleszcące cykady. Nie ma za bardzo co robić, pozostaje wypoczywać, czytać książki, patrzeć na morze, pomyśleć.

Wcześniej zawsze była jakaś agenda, jakiś plan, kolejne miejsca do zobaczenia. Pobyt na plaży odbywał się kosztem zobaczenia innych miejsc. Teraz podróż dobiega końca, zobaczyłem w Azji co udało się zobaczyć i jedyne co muszę to dotrzeć za dziesięć dni do Singapuru. To proste, prom na ląd a potem trzy godziny w autobusie. A zatem czas odpocząć.

 

wtorek, 6 marca 2012

Chmury

Wczoraj słońce nie wyjrzało nawet przez chwilę, kryło się za grubymi, szarymi chmurami. Pierwszy taki dzień od - od Nowego Roku w Khajuraho, w Indiach. Dziś słońce wyglądało przez chwilę ale raczej nadal jest szaro, wiszą chmury więc pewnie będzie padać. Oczywiście jest wilgotno i gorąco, znacznie ponad trzydzieści stopni i wystarczy chwila aby pokryć się potem, jednak bez palącego słońca jest trochę lżej.

Szarą aurę bez słońca wykorzystaliśmy na przemieszczenie się z KL do Melaki. Było to tak łatwe, szczególnie jeśli ma się w pamięci gehennę podróżowania po Indiach. Parę kroków z hotelu do nadziemniej kolejki, jeden przystanek w mocno klimatyzowanym wagonie, przesiadka na ekspresową kolejkę jadącą na lotnisko, kolejny przystanek i jesteś na terminalu autobusowym.

Nazwanie tego zwykłym dworcem autobusowym byłoby obelgą bo terminal z którego odjeżdżają autobusy na południe wygląda lepiej niż Terminal 1 na Okęciu. Gdyby jakiś Malaj odwiedził Warszawę Zachodnią byłby przekonany, że Polsce znacznie bliżej jest do trzeciego świata i Indii, niż do Malezji.

Do Melaki było kilka autobusów, różnych linii co pół godziny ale w przeciwieństwie do innych krajów Azji sprzedaż biletów jest skomputeryzowana i scentralizowana w kilku okienkach. Czy muszę dodawać, że kasjerki mówią dobrze po angielsku, są miłe i pomagają w dokonaniu wyboru? Autobus miał tak szerokie fotele, że mieścił tylko trzy rzędy siedzeń - jeden po jednej a dwa a po drugiej stronie. I mnóstwo miejsca na nogi.

Po dwóch godzinach jazdy autostradą wysiedliśmy na trochę bardziej azjatyckim dworcu Melaca Sentral, skąd za złotówkę zabrał nas miejski autobus do centrum. Znaleźliśmy hotel w dzielnicy malajskiej, bo chinatown już mi się znudziły.

Melaka mi się spodobała. Widok ze wzgórza na na miasto i cieśninę Melaka, senne koty, kolorowe chinatown, mnóstwo muzeów, kawiarnie nad rzeką, stada jaskółek latających, jak szalone i bajecznie kolorowe ryksze. Zamiast na jedną noc postanowiłem zostać na dłużej. KL ze swoimi skytrainami, wieżowcami i wielopasmowymi ulicami i tłumami było przytłaczające a Melaka ma klimat i właściwy rozmiar.

* * *

Niedziela w KL była jakimś dniem porażek. Rano mieliśmy iść na wzgórze parkowe i do muzeum sztuki islamu ale w jakiś tajemniczy sposób zgubiliśmy się. W KL nie jest to trudne bo żadna ulica nie idzie na wprost tylko zakręca w lewo i prawo. Trzymanie się nadziemnej kolejki lub rzeki też niewiele dało, bo szybko betonowe słupy kolejki mylą się z biegnącymi górą drogami.

W każdym razie po godzinie marszu w palący słońcu znaleźliśmy park na wzgórzu ale zaskoczyło nas, że jest całkiem pusty. W końcu była niedziela. Po krótkim zwiedzaniu okazało się, że jest to założenie parkowe, jeszcze nie dokończone - drzewka były niedawno posadzone i jeszcze z tabliczkami, instalacje nie do końca wkopane w ziemię. Nie był to nasz park z ptaszrniami i innymi atrakcjami oraz w pobliżu muzeum.

Kolejna godzina marszu w słońcu i gdy zapytaliśmy o drogę (pieszych w tej dzielnicy nie ma na ulicy, wszyscy jeżdżą klimatyzowanymi samochodami, nawet skuterów tu mało, dopadłem kogoś, jak wysiadał z zaparkowanego samochodu pod centrum handlowym) okazało się, że jesteśmy w innej części miasta. Byliśmy zbyt zmęczeni aby dalej walczyć uciekliśmy do klimatyzowanej galerii handlowej.

W galerii jest przyjemnie bo jest chłodno, można kupić wodę i owoce i odpocząć. Ale głupio siedzieć na ławce pijąc wodę, więc snujemy się oglądając sklepy. Z jednej strony to idiotyczne zajęcie, bo po klimatyzowanych sklepach można chodzić wszędzie, nie trzeba jechać w tropiki. Z drugiej nie da się ciągle biegać po mieście, w tym upale. O ile dobrze liczę było to moja siódma galeria handlowa w Kuala Lumpur - każda była znacznie większa od Arkadii.

Szkoda tego muzeum sztuki islamu, miałem wielką ochotę je zobaczyć ale nie miałem już siły. Postanowiliśmy jednak, że przejedziemy się kolejką ze stacji obok galerii aby zobaczyć trochę miasto. To też nie była udana eskapada. Bilet był tani ale nie była to linia skytrainu tylko takiej kolejki podmiejskiej. Najpierw długo czekaliśmy, potem jechaliśmy w tłoku w starych, słabo klimatyzowanych wagonach a najgorsze, że za oknami nie było nic ciekawego. Najpierw nasyp kolejowy a potem jakieś zakłady i przedmieścia.

Na dodatek mój wirus jakoś się rozszalał, czułem uszy, gorączkę i ogólnie byłem słaby. W tym klimacie nie można wydrowieć, co chwila oscylujesz między upałem a lodowatym chłodem. Nawet klimatyzację w hotelu trudno uregulować - 27 st. i dwa obroty wentylatora powoduje, że marznę a 28 st. i jedynka, że jest duszno. A temperatura w kolejce, autobusie, galerii handlowej jest już zupełnie poza kontrolą.

Nie opisuję tego aby narzekać - i tak bawiliśmy się dobrze - ale po to aby pamiętać, że zdarzają się mniej udane dni. A duże miasta są męczące. Nim odwiedzę Singapur czas dostać się na jakąś plażę i odpocząć.

Miałem zamiar udać się na wyspy już parę dni temu ale przestało mi się spieszyć. Z nurkowania z tym wirusem raczej nic nie będzie a ile można leżeć na plaży? A poza tym, której plaży? Bliżej jest wyspa Tioman ale ciekawsze są Perhentiany. Tylko Perhentiany są daleko, prawie pod granicą Tajlandii. Ale podróżowanie po Malezji jest takie łatwe. Na razie zostaję w Melace.

* * *

Nim skończyłem pisać rozpadało się tropikalnie. Ale to nic, to tylko deszcz w tropikach, posiedzę kolejną godzinę na zadaszonej werandzie pijąc kawę, patrząc na deszcz i czytając. A potem znowu będzie upalnie i duszno.

sobota, 3 marca 2012

Prawie w raju

- U nas na dzielnicy prędzej w mordę dostaniesz niż taki talerz krewetek za cztery złote - powiedziałem do Remka, który tylko skinął głową połykając kolejną krewetkę w tempurze. Siedzieliśmy w ulicznej restauracji w Kampung Baru, malajskiej dzielnicy Kuala Lumpur, która z grubsza przypomina klimatem Pragę - stare drewniane domki nie pasujące do miasta drapaczy chmur.

Była to bardzo dobra restauracja co łatwo poznać - choć cała ulica pełna była podobnych prostych knajpek i ulicznego jedzenia miejscowi stali po kilkanaście minut aby upolować stolik. Nie było tu turystów, zauważyłem tylko jedną starszą parę, nie szło też dogadać się z kelnerami po angielsku. Ale to jedzenie - tak dobre i dosłownie za grosze. Zjedliśmy więc po talerzu krewetek i po talerzu kalmarów w chilli, ja dodatkowo zjadłem sałatkę i wypiłem sok z ogórka (tak wybrałem sok z ogórka a nie z ananasa lub arbuza) . A wcześniej zaliczyliśmy już w innym miejscu zupę tam-yam z owocami morza, inny talerz krewetek oraz mleko sojowe z lodem.

Malezja jest rajem. Jest tu cała egzotyka, upał, tropikalne deszcze, dżungla, bazary i uliczne jedzenie a jednocześnie autostrady, szybki internet, centra handlowe pełne światowych marek, Starbucks co krok. Może plaż i wysp jest tu mniej niż w Tajlandii ale z drugiej strony kraj ten nie robi wrażenia gigantycznej pułapki na pieniądze turystów. Nikt tu nie żebrze o twoje pieniądze ani nie próbuje ci ich wyrwać z kieszeni - kupisz, nie kupisz po co się ekscytować. Zresztą turystów jest tu znacznie mniej niż w Tajlandii dzięki czemu Malezyjczycy nie mają mentalności górali z Zakopanego.

Jest to kraj znacznie bogatszy niż Polska - średnie zarobki wynoszą tu około czterech tysięcy złotych ale jednocześnie żywność jest tania a benzyna kosztuje dwa złote. To widać zwłaszcza w Kuala Lumpur po ilości centrów handlowych - na jednej ulicy jest ich tyle, że można by nimi obdzielić wszystkie większe polskie miasta. A nie jest to jedyna ulica handlowa w tym mieście.

Jest to kraj muzłumański ale chyba nie bardziej niż Turcja - mają meczety, niektóre kobiety noszą chusty - ale jedocześnie wielokulturowy. Alkohol jest tu drogi ale dostępny a prostytutki nie muszą się kryć - siedzę właśnie w lobby hotelu i cały czas przewijają się ładne dziewczyny w mini idące odwiedzić znajomych. Zapytany wprost nocny recepcjonista rozproszył moje obawy, że jestem tu jedynym cudzoziemcem pozbawionym znajomych. Z drugiej strony nie ma tu widocznych dyskotek i imprezowni dla turystów jak w Tajlandi. Jest spokój.

Malezja jest rajem i dobrze mi tutaj. Przywykłem już do Azji i egzotyki, do wad i zalet. Malezja ma jednak najwięcej zalet, ze wszystkich krajów, które widziałem.

Jedyny problem, jaki dziś odkryłem to że odkąd przyleciałem z Rangunu do Bangkoku przybyło mi kilka kilogramów. W Indiach nie było wielu pokus, za to dużo owoców na każdym rogu, w Birmie nie było prawie niczego poza herbatą i bananami. Gdy tylko wylądowałem w Bangkoku rzuciłem się na mleko i snickersy w Seven Eleven. W Malezji jest jeszcze więcej pokus bo Starbucks (i nie tylko on) jest tu dosłownie na każdym rogu a jedzenie o niebo lepsze niż gdzie indziej.

Z bieganiem jest krucho - gdy mam plażę lub jakieś zielone miejsce staram się biegać ale po miastach nie mam odwagi. Ulice są niebezpieczne a chodniki wąskie, wysokie (pod spodem biegną kanały ściekowe) i nierówne, poza tym powietrze nie jest zbyt zdrowe. Staram się trochę ćwiczyć ale z reguły pokój ledwo mieści łóżko i wolny kawałek podłogi jest luksusem. Ogólnodostępne tarasy są tu rzadkością. A nawet gdy są warunki to często źle śpię i rano nie mogę się zmobilizować.

Czyli ruchu mało (choć przecieź cały czas gdzieś chodzę, nie leżę na plaży ani w pokoju, nie tkwię przed telewizorem) a pokus dużo i widać to po moim brzuchu. Trudno utrzymać zdrowy tryb życia, gdy co chwila jest się w nowym miejscu a jedzenie dookoła stanowi jednocześnie zagadkę i wielką pokusę. Postanowiłem od dziś z tym walczyć.

* * *

Cały czas mam niewyleczoną infekcję w uchu. Czasami wydaje mi się, że mam lekką gorączkę, czasami czuję coś w uchu. Przy wszechobecnej klimatyzacji, upale i zimnej wodzie oraz dodawaniu lodu do wszystkiego nawet antybiotyki, które dostałem w Tajlandii nie pomogły.

Po trzech słabo przespanych nocach w Cameron Highlands w busiku do Kuala Lumpur czułem się fatalnie, ja który nigdy nie miałem choroby morskiej ani lokomocyjnej na krętej drodze czułem się nieswojo. Po przyjeździe znalazłem szybko hotel z w miarę przyzwoitym pokojem w dobrej cenie i poszedłem szukać lekarza.

Google Maps pokazało mi, gdzie jest zagęszczenie lekarzy w pobliżu Chinatown a tam w jednej z klinik wskazali mi drogę do prywatnego szpitala. W szpitalu szybko założyli mi kartę i zapytali, czy nie mam nic przeciwko temu aby przyjął mnie lekarz-kobieta. Nie miałem nic przeciwko bo po pierwsze tak jest taniej a po drugie mniejsza kolejka ale to jednak seksizm.

Pani doktór - około trzydziestki, sądząc po nazwisku i rysach o chińskich korzeniach - wypytała co mnie sprowadza. Powiedziałem jej o uchu i o tym, że przy okazji chciałbym zbadać poziom hormonów tarczycy (i tak musiałem to zrobić w marcu, planowałem w Singapurze ale skoro już jestem w szpitalu). Nie ma problemu, po chwili byłem ze skierowaniem w labolatorium na szóstym piętrze, gdzie pobrali mi krew. Poszedłem na lunch a po półtorej godzinie wróciłem do gabinetu z wynikami.

Wyniki TSH są dobre, to znaczy poniżej normy (0,13) - dokładnie tyle samo ile wprawiło w zadowolenie moją endokrynolog w Warszawie. Prawdę mówiąc zaskakująco regularnie udaje mi się brać euthyrox. Żadnej infekcji badania też nie wykazały, lekarka radziła mi brać paracetamol i porządnie odpocząć. I tyle - konsultacja 80 złotych, testy 120 złotych i trzy złote za rejestrację w szpitalu. Szybciej i taniej niż w Warszawie.

Wróciłem do hotelu ale zużyłem dwie tabletki stillnoxu i jedną tritico aby spokojnie zasnąć. Jakaś końska dawka - normalnie starcza mi pół stilnoxu lub jedna trzecia tritico - ale potrzebowałem wreszcie zasnąć. Spałem do rana ale zostało mi zero tritico i cztery pastelki stilnoxu. Doszukując się na siłę dobrych stron można zauważć, że cztery to o wiele za mało aby popełnić samobójstwo.

Pewne rzeczy dalej mnie niepokoją. Często coś mi drętwieje. Czasem myślę o tym, co mogą wykazać badania po powrocie, czy nie okaże się że dalej mam raka. Albo, że to jednak nie był rak tarczycy ale na przykład przytarczyc. Ale bez porządnych badań to tylko iracjonalne obawy a zatem trzeba je odpędzić i nie martwić się tym.

A zatem jestem w Malezji i jest mi tu dobrze. Jeśli jest jakiś "Like" na fejsie to chętnie będę go codziennie wciskał. Jest egzotycznie, tropikalnie, bezpiecznie, wygodnie. Ludzie są mili, pogodni i spokojni. Jednak fakt, że nie przechodzę gehenny przedwiośnia w kraju nad Wisłą nie oznacza, że w każdym momencie jestem cały czas jakoś nieprzytomnie i maniakalnie szczęśliwy. Mam czasem problemy ze spaniem, gorszy nastój, ponure myśli lub złe wspomnienia lub niepokój o przyszłość. Jestem w Azji a nie w raju. Jeszcze.

 

 

 

czwartek, 1 marca 2012

Cameron Highlands

Odkąd wjechaliśmy do Malezji budzą mnie koszmary senne. Choć wcześniej, na Koh Tao chyba też. Śni mi się moje poprzednie życie i budzę się z uczuciem rozpaczy.

Zaczęło się na Langkawi, gdzie skądinąd były idealne warunki do spania - dobra klimatyzacja, ciemny pokój, deszcz za oknem. W Penangu wziąłem proszki, nawet nie w tym celu aby odpędzić koszmary po prostu chciałem się wyspać co jest trudne, gdy klimatryzacja huczy a śpi się we dwóch na jednym łóżku. Był jednak upał a jedyny pokój z klimatyzacją miał podwójne łóżko.

Proszki nie są nasenne tylko przeciwdepresyjne i przeciwlękowe z lekką komponentą nasenną. Mogę brać jedną trzecią lub dwie trzecie pastylki kiedy tylko chcę. Ale nie mam już ich dużo, nie starczy mi na cztery miesiące. A gdy wczoraj, w Cameron Highlands nie wziąłem proszka na noc koszmary powróciły.

Wstaję rano, biegam albo ćwiczę, spisuję co ma zrobić i postanawiam sobie, że to będzie udany dzień. Ale jakoś koszmary nie chcą mnie opuścić i mam taki sobie nastrój. Głowa mnie boli od tych zmian ciśnienia. A przecież powinno być mi dobrze tu w Malezji - słonecznie, tropikalnie, egzotycznie, beztrosko.

Ładnie jest tu w Cameron Highlands. Uciekliśmy od uapłu w góry i faktycznie jest chłodno w nocy i bardzo przyjemnie w dzień. Temperatura nie spada tutaj nigdy poniżej 10 stopni ani nie wzrasta powyżej 26 za to codziennie pada. Pora roku jest tu zatem jedna, zawsze wczesna wiosna i teren ten służy do uprawy wszelakich warzyw, owoców oraz herbaty. Zbiory herbaty są tutaj co trzy tygodnie a zatem na okrągło.

Zwiedzaliśmy plantację herbaty i stromne wzgórza pokryte zielonymi krzakami wyglądają nierealne, całkiem jak krajobraz z Hobbita. Pięknie tutaj. Gdy wyjdzie słońce niebo wygląda, jak we Włoszech.

Chciałem jechać na Perhentian Islands ale odpisali mi z ośrodka nurkowego, że pada i jest duża fala. Sezon dopiero się zaczyna i bezpieczniej będzie przyjechać za tydzień. Nie ma wyjścia zatem, wracamy na niziny i jedziemy do Kuala Lumpur. Gra Radwańska i Remek chce wybrać się na mecz.

W naszym schronisku (bo to bardziej schronisko w górach niż guesthouse) poznaliśmy dwie fajne Rosjanki, Daszę i Saszę, które podróżują od siedmiu miesięcy i przeżyły mnóstwo przygód. Miła odmiana. Ulewa mi się już od słuchania bogatych dzieciaków z Zachodu, którym wydaje się że mają ciekawe życie bo podróżują kilka miesięcy po świecie.

Oczywiście większość z nich to dobre dzieci, które za pieniądze rodziców zaliczają pilnie wszystko to co zaleca im Lonely Planet. Ale to jakaś inna rasa ludzi jednak. Wczoraj podsłuchałem rozmowę młodej Kanadyjki ze starszym Amerykaninem, który powiadał cuda o podróży koleją transsyberyjską. Widział tam celników, przemytników i Rosjanina z zębami ze stali. A dziewczyna pytała z wypiekami, czy z okien pociągu widać ślady gułagów.

Otóż Dasza i Sasza przejechały autostopem z Moskwy do Władywostoku co było tylko początkiem ich pełnej przygód podróży. Bo na przykład dwa tygodnie w Wietnamie spędziły bez pieniędzy (rosyjskie karty tam nie działały), śpiąc na ulicy i jedząc banany co nie zraziło ich do dalszej podróży.

Z innych ciekawostek zagaiła z nami rozmowę Malajka, która dobrze mówiła po rosyjsku. Skończyła medycynę w Moskwie a w Cameron Highlands jest z mężem, także lekarzem, na kilkudniowym wypadzie z Kuala Lumpur. Bradzo miło się rozmawiało.

 

niedziela, 26 lutego 2012

Penang

Penang powitał nas deszczem, gdy prom z Langkawi zaczął zbliżać się do portu lunęło i padało, gdy schodziliśmy na ląd. Według Malajów są tu cztery pory roku - rain, fucking rain, hot i fucking hot. My trafiliśmy chyba na przełom fucking hot i rain. Ale już się pogubiłem z tymi porami deszczowymi.

Do deszczu już się w zasadzie przyzwyczaiłem, pada codziennie ale głównie wieczorem lub w nocy i niezbyt długo. Nie jest to dokuczliwe bo i tak jest ciepło. Po prostu jeśli pada to trzeba przeczekać a po godzinie już nawet kałuże wysychają.

Penang spełnił moje oczekiwania, ma faktycznie atmosferę sennego portu w tropikach. Ulice starego miasta z dzielnicą chińską i indyjską, pełnymi hoteli i guesthouse'ów, knajpek, ulicznych straganów, bakpakerow, chińskich turystów. Na rogach wieczorem wystają córy Koryntu, jak w porządnym mieście portowym należy (a to niby kraj muzłumański, który blokuje strony porno). Życie toczy się na ulicach do późna w nocy. Ludzie przyjeżdżają tutaj podobno aby ponapawać się klimatem miasta, spotykać innych ludzi, poza tym niewiele jest tu do zobaczenia.

W Penangu jest najlepsze jedzenie w Azji - tak piszą - ponieważ kuchnia malezyjska łączy się tutaj z kuchnią chińską i indyjską. I faktycznie ulice są pełne knajpek i straganów, zarowno w dzień jak i w nocy. Za dziesięć złotych zjadłem zupę z jagnięciny i chiapati z kurczakiem i sosem. Bardzo smaczne. A różnorodność oferty na straganach oszałamia.

Faktycznie jest tu niezwykła atmosfera. Różnorodność kultur, kolorowy tłum na ulicach, taka miniatura Azji w jednym mieście a tak naprawdę w jednej dzielnicy. Skutkiem ubocznym tej mieszanki jest niewykła uroda niektórych kobiet. W nocy siedziałem na ganku guesthouse z iPadem a pietnaście metrów dalej na ulicy stał rozstawiony namiot, była trumna i odbywało się chińskie nocne czuwanie przy zwłokach ochraniane przez dwóch policjantów.

Rano poszedłem na śniadanie do miejsca, położonego pięćdziesiąt metrów od naszego guesthouse o swojskiej nazwie Soul Kitchen. Dobra kawa (prawdziwy włoski ekspres, młynek żarnowy), jajecznica i ciastko czekoladowe. Właścicielka urodziła się tutaj ale kucharz jest Niemcem z Berlina i serwuje kuchnię włoską - lasagne, pizza z pieca, spaghetti. Ma fantastyczny motor, chyba samoróbkę - coś jak połączenie roweru górskiego z elastyczną ramą z silnikiem motocykla. Cudo.

Uciąłęm sobie pogawędkę pytając co warto zobaczyć w Penangu. Chyba nic. Plaża jest taka sobie, jest jakaś świątynia i jakieś wzgórze. Ale według właścicielki kawiarni ludzie przyjeżdżają tutaj, siedzą parę dni, parę tygodni a po paru miesiącach znowu wracają. Moim zdaniem albo są tu palarnie opium albo to córy Koryntu sprawiają. Jakoś dziwnie dużo jest tu starych europejskich turystów, takich co to dożywają swoich dni w tropikach, chyba więcej nawet niż młodych bakpakerów.

* * *

Przejażdżka wokół Langkawi była fajna, zrobiłem 120 kilometrów na skuterze. Stawaliśmy przy wodospadach, kąpaliśmy się na dzikich plażach, jedliśmy w przydrożnych knajpakach. Słońce paliło ale gdy skuter się rozpędził pęd orzeźwiał, człowiek dobrze się czuł owiewany wilgotnym, ciepłym powietrzem. Można było sobie wyobrażać, że jest się w jakimś przyjemnie chłodnym miejscu na przykład w Grecji w czerwcu albo w Toskanii w lipcu. Tylko jest luty a gdy skuter stanie słońce przypomina że jesteśmy blisko równika.

 

piątek, 24 lutego 2012

Langkawi

Poszedłem rano pobiegać po plaży. Przebiegłem ze dwa kilometry, zrobiłem parę ćwiczeń, wróciłem truchtem. Wziąłem porządny prysznic w hotelu i poszedłem na kawę. I gdy siedziałem pijąc kawę i przeglądając Facebooka na moim czole i przedramionach perliło się mnóstwo drobnych kropli potu, jakbym wcale nie wytarł się po prysznicu. Mój organizm dalej walczył o odzyskanie równowagi termicznej.

Langkawi fajne ale plaża na której jesteśmy nie ma klimatu. Mieszanka ośrodków i guesthousów, główna ulica wygląda ja deptak w Niechorzu - knajpy, ciupagi, zdjęcia z misiem. Nie ma bungalowów na plaży tylko betonowe baraki i domki kempingowe. Nie ma też atmosfery bo dominują tu turyści na wczasach, głównie Skandynawowie i młodzi Chińczycy. Nie ma Anglików, więc nie ma barów z futbolem. Nie ma Amerykanów.

Za to sama plaża piękna, szeroka i z białym piaskiem. Podczas odpływu można przejść na sąsiednią wyspę. Przepiękne kolory, zieleń, za plecami strome wzgórza a na morzu zielone wysepki co urozmaica krajobraz. Przeszkadzają liczne skutery wodne i motorówki ciągnące banany i spadochrony. Kurort.

Ceny też są trochę kurortowe, choć nie jest bardzo drogo. Za pokój z klimatyzacją płacimy 75 zł, jedzenie jest do wyboru w różnych cenach. Wczorajszy dzień spędziliśmy na plaży opalając się i nic nie robiąc. Na dziś wziąłem skuter i zamierzamy objechać wyspę dookoła - jakieś 70 km.