Pokazywanie postów oznaczonych etykietą fitness. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą fitness. Pokaż wszystkie posty

sobota, 3 marca 2012

Prawie w raju

- U nas na dzielnicy prędzej w mordę dostaniesz niż taki talerz krewetek za cztery złote - powiedziałem do Remka, który tylko skinął głową połykając kolejną krewetkę w tempurze. Siedzieliśmy w ulicznej restauracji w Kampung Baru, malajskiej dzielnicy Kuala Lumpur, która z grubsza przypomina klimatem Pragę - stare drewniane domki nie pasujące do miasta drapaczy chmur.

Była to bardzo dobra restauracja co łatwo poznać - choć cała ulica pełna była podobnych prostych knajpek i ulicznego jedzenia miejscowi stali po kilkanaście minut aby upolować stolik. Nie było tu turystów, zauważyłem tylko jedną starszą parę, nie szło też dogadać się z kelnerami po angielsku. Ale to jedzenie - tak dobre i dosłownie za grosze. Zjedliśmy więc po talerzu krewetek i po talerzu kalmarów w chilli, ja dodatkowo zjadłem sałatkę i wypiłem sok z ogórka (tak wybrałem sok z ogórka a nie z ananasa lub arbuza) . A wcześniej zaliczyliśmy już w innym miejscu zupę tam-yam z owocami morza, inny talerz krewetek oraz mleko sojowe z lodem.

Malezja jest rajem. Jest tu cała egzotyka, upał, tropikalne deszcze, dżungla, bazary i uliczne jedzenie a jednocześnie autostrady, szybki internet, centra handlowe pełne światowych marek, Starbucks co krok. Może plaż i wysp jest tu mniej niż w Tajlandii ale z drugiej strony kraj ten nie robi wrażenia gigantycznej pułapki na pieniądze turystów. Nikt tu nie żebrze o twoje pieniądze ani nie próbuje ci ich wyrwać z kieszeni - kupisz, nie kupisz po co się ekscytować. Zresztą turystów jest tu znacznie mniej niż w Tajlandii dzięki czemu Malezyjczycy nie mają mentalności górali z Zakopanego.

Jest to kraj znacznie bogatszy niż Polska - średnie zarobki wynoszą tu około czterech tysięcy złotych ale jednocześnie żywność jest tania a benzyna kosztuje dwa złote. To widać zwłaszcza w Kuala Lumpur po ilości centrów handlowych - na jednej ulicy jest ich tyle, że można by nimi obdzielić wszystkie większe polskie miasta. A nie jest to jedyna ulica handlowa w tym mieście.

Jest to kraj muzłumański ale chyba nie bardziej niż Turcja - mają meczety, niektóre kobiety noszą chusty - ale jedocześnie wielokulturowy. Alkohol jest tu drogi ale dostępny a prostytutki nie muszą się kryć - siedzę właśnie w lobby hotelu i cały czas przewijają się ładne dziewczyny w mini idące odwiedzić znajomych. Zapytany wprost nocny recepcjonista rozproszył moje obawy, że jestem tu jedynym cudzoziemcem pozbawionym znajomych. Z drugiej strony nie ma tu widocznych dyskotek i imprezowni dla turystów jak w Tajlandi. Jest spokój.

Malezja jest rajem i dobrze mi tutaj. Przywykłem już do Azji i egzotyki, do wad i zalet. Malezja ma jednak najwięcej zalet, ze wszystkich krajów, które widziałem.

Jedyny problem, jaki dziś odkryłem to że odkąd przyleciałem z Rangunu do Bangkoku przybyło mi kilka kilogramów. W Indiach nie było wielu pokus, za to dużo owoców na każdym rogu, w Birmie nie było prawie niczego poza herbatą i bananami. Gdy tylko wylądowałem w Bangkoku rzuciłem się na mleko i snickersy w Seven Eleven. W Malezji jest jeszcze więcej pokus bo Starbucks (i nie tylko on) jest tu dosłownie na każdym rogu a jedzenie o niebo lepsze niż gdzie indziej.

Z bieganiem jest krucho - gdy mam plażę lub jakieś zielone miejsce staram się biegać ale po miastach nie mam odwagi. Ulice są niebezpieczne a chodniki wąskie, wysokie (pod spodem biegną kanały ściekowe) i nierówne, poza tym powietrze nie jest zbyt zdrowe. Staram się trochę ćwiczyć ale z reguły pokój ledwo mieści łóżko i wolny kawałek podłogi jest luksusem. Ogólnodostępne tarasy są tu rzadkością. A nawet gdy są warunki to często źle śpię i rano nie mogę się zmobilizować.

Czyli ruchu mało (choć przecieź cały czas gdzieś chodzę, nie leżę na plaży ani w pokoju, nie tkwię przed telewizorem) a pokus dużo i widać to po moim brzuchu. Trudno utrzymać zdrowy tryb życia, gdy co chwila jest się w nowym miejscu a jedzenie dookoła stanowi jednocześnie zagadkę i wielką pokusę. Postanowiłem od dziś z tym walczyć.

* * *

Cały czas mam niewyleczoną infekcję w uchu. Czasami wydaje mi się, że mam lekką gorączkę, czasami czuję coś w uchu. Przy wszechobecnej klimatyzacji, upale i zimnej wodzie oraz dodawaniu lodu do wszystkiego nawet antybiotyki, które dostałem w Tajlandii nie pomogły.

Po trzech słabo przespanych nocach w Cameron Highlands w busiku do Kuala Lumpur czułem się fatalnie, ja który nigdy nie miałem choroby morskiej ani lokomocyjnej na krętej drodze czułem się nieswojo. Po przyjeździe znalazłem szybko hotel z w miarę przyzwoitym pokojem w dobrej cenie i poszedłem szukać lekarza.

Google Maps pokazało mi, gdzie jest zagęszczenie lekarzy w pobliżu Chinatown a tam w jednej z klinik wskazali mi drogę do prywatnego szpitala. W szpitalu szybko założyli mi kartę i zapytali, czy nie mam nic przeciwko temu aby przyjął mnie lekarz-kobieta. Nie miałem nic przeciwko bo po pierwsze tak jest taniej a po drugie mniejsza kolejka ale to jednak seksizm.

Pani doktór - około trzydziestki, sądząc po nazwisku i rysach o chińskich korzeniach - wypytała co mnie sprowadza. Powiedziałem jej o uchu i o tym, że przy okazji chciałbym zbadać poziom hormonów tarczycy (i tak musiałem to zrobić w marcu, planowałem w Singapurze ale skoro już jestem w szpitalu). Nie ma problemu, po chwili byłem ze skierowaniem w labolatorium na szóstym piętrze, gdzie pobrali mi krew. Poszedłem na lunch a po półtorej godzinie wróciłem do gabinetu z wynikami.

Wyniki TSH są dobre, to znaczy poniżej normy (0,13) - dokładnie tyle samo ile wprawiło w zadowolenie moją endokrynolog w Warszawie. Prawdę mówiąc zaskakująco regularnie udaje mi się brać euthyrox. Żadnej infekcji badania też nie wykazały, lekarka radziła mi brać paracetamol i porządnie odpocząć. I tyle - konsultacja 80 złotych, testy 120 złotych i trzy złote za rejestrację w szpitalu. Szybciej i taniej niż w Warszawie.

Wróciłem do hotelu ale zużyłem dwie tabletki stillnoxu i jedną tritico aby spokojnie zasnąć. Jakaś końska dawka - normalnie starcza mi pół stilnoxu lub jedna trzecia tritico - ale potrzebowałem wreszcie zasnąć. Spałem do rana ale zostało mi zero tritico i cztery pastelki stilnoxu. Doszukując się na siłę dobrych stron można zauważć, że cztery to o wiele za mało aby popełnić samobójstwo.

Pewne rzeczy dalej mnie niepokoją. Często coś mi drętwieje. Czasem myślę o tym, co mogą wykazać badania po powrocie, czy nie okaże się że dalej mam raka. Albo, że to jednak nie był rak tarczycy ale na przykład przytarczyc. Ale bez porządnych badań to tylko iracjonalne obawy a zatem trzeba je odpędzić i nie martwić się tym.

A zatem jestem w Malezji i jest mi tu dobrze. Jeśli jest jakiś "Like" na fejsie to chętnie będę go codziennie wciskał. Jest egzotycznie, tropikalnie, bezpiecznie, wygodnie. Ludzie są mili, pogodni i spokojni. Jednak fakt, że nie przechodzę gehenny przedwiośnia w kraju nad Wisłą nie oznacza, że w każdym momencie jestem cały czas jakoś nieprzytomnie i maniakalnie szczęśliwy. Mam czasem problemy ze spaniem, gorszy nastój, ponure myśli lub złe wspomnienia lub niepokój o przyszłość. Jestem w Azji a nie w raju. Jeszcze.

 

 

 

poniedziałek, 13 lutego 2012

Nie lubię poniedziałku

Jest poniedziałek, trzynastego a tuż przed kołami pick-upa, ktory wiózł nas na łódź przebiegł czarny kot, który pojawił się nie wiadomo skąd. Więc oczywiście coś musiało pójść nie tak. Miałem dziś wykonać glębokie zanurzenie do 30 metrów ale po kilku metrach nie mogłem wyrównać ciśnienia w uchu. Wyrok lekarki - kilka dni bez wchodzenia do wody.

Zamiast robić kurs zaawansowany (Open Water skończyłem w niedzielę) muszę siedzieć na brzegu, brać lekarstwa i czekać aż moje uszy się odetkają. Trochę byłem zły ale z drugiej strony - jestem na wyspie w Tajlandii, ludzie marzą cały rok aby tu przyjechać na parę dni a ja tylko muszę tu zostać parę dni dłużej. 

Zmieniłem sobie hotel na lepszy i teraz mam z balkonu widok na tropikalny ogród, palmy, cykady, motyle, gekony. Obok na plaży są zajęcia jogi, masaże, mogę też biegać rano zanim zrobi się ciepło. Kupiłem małe głośniczki, więc mam muzykę na balkonie (oraz cykady). No i oczywiście plaża i zatoka są dwa kroki od mojego pokoju. A obok w Buddha View jest grill z merlinem, tuńczykiem, snapperem i innymi owocami morza dosłownie za grosze. Jak rajski ogród na sterydach.

I przede wszystkim jest bardzo cicho i spokojnie. Nie ma parkujących skuterów i głośnych rozmów w nocy, mogę się wyspać a nie spałem porządnie od co najmniej dwóch tygodni. W Pagan budziły mnie śpiewy mnichów, szczury i wstający rano aby jechać do Inle Lake. W Rangunie byo za gorąco w pokoju i musiałem wstać rano na samolot. W Chumphon rozmawialiśmy do czwartej w nocy. A w Buddha View moje okna wychodziły na podwórko przez które wszyscy przechodzili i przejeżdżali i musiałem wstawać wcześnie na nurkowania.

Zamierzam więc znowu ponudzić się trochę, poczytać, popracować nad moim hiszpańskim i nad opalenizną. I jak się uda zrobić pod koniec tygodnia kolejne pięć nurkowań potrzebnych do Advanced.

Nurkowanie spodobało mi się chyba dlatego, że cała umiejętność polega na zrelaksowaniu się, zachowaniu równowagi i spokojnym oddychaniu. Kolejne bardzo dobre ćwiczenie dla mnie. Cała reszta to czysto techniczne umiejętności, więc nie sprawiły mi wielkiego problemu. 

Miałem świetnych instruktorów - Austarlijczyka Jamesa i Anglika Phila - i fajną grupę - dwie dziewczyny ze Szwajcarii, dwóch Szwedów i dwóch Australijczyków. Wedle LP na Ko Tao wydają najwięcej certyfikatów PADI na świecie i jeśli gdzieś robić kurs to właśnie tutaj - ciepła woda i fajne rafy koralowe.

Kiedy więc już minął pierwszy stres, przestałem koncentrować się na oddychaniu, wyrównywaniu ciśnienia w uszach, usuwaniu wody z maski zaczął mi się podobać ten stan zawieszenia w błękitnym morzu z tysiącami kolorowych ryb dookoła. Niesamowite.

środa, 19 października 2011

Szpiedzy tacy, jak my

Po jodze usiadłem na przystanku na Placu Bankowym i czekałem na tramwaj. Teraz, kiedy mam dużo czasu i nigdzie się nie śpieszę mogę sobie poczekać aż tramwaj przyjedzie luźny i nowoczesny. Nie muszę się tłuc przez miasto byle gruchotem w tłoku. Siedziałem a po tej jodze taki emanował ze mnie spokój i poczucie pewności, że co chwila ktoś podchodził i pytał, jak dojechać w różne punkty miasta.

Tramwaj zawiózł mnie do Remka, gdzie planowaliśmy po jakie wizy musimy się udać. Ogólny plan jest taki, że lecimy do Kathmandu, spędzamy dwa tygodnie w Nepalu a potem robimy północny-wschód Indii i z Kalkuty lecimy do Birmy. Tam zostajemy ile się da a potem Tajlandia i Wietnam, skąd Remek wraca do Polski a ja robię co chcę. W piątek idziemy po wizę wietnamską, birmańską załatwię w Brukseli i tak dalej.

Na koniec Remek – który jest inżynierem ale od linii produkcyjnych a w zakresie elektroniki i komputerów jest trochę technicznie upośledzony  - wyciąga małe pudełko mówiąc:

- Może byś to opanował bo mi jakoś nie idzie?

- Ale co to jest?

poniedziałek, 12 września 2011

Chcę odzyskać moje życie

Na Google Maps inaczej to wyglądało i coś mi się pomyliło. Szukając przychodni poszedłem za strzałkami “Wałbrzyska cmentarz”. Ale to nie była właściwa droga więc zawróciłem i pobiegłem w przeciwnym kierunku. I tak byłem spóźniony.

* * *

- W czym mogę pomóc?

- Chcę odzyskać moje dawne życie.

Chirurg spojrzał na mnie nie rozumiejąc ale z zainteresowaniem.

- Chcę być prezesem, mieszkać w willi na Żoliborzu, mieć szybki samochód, chcę móc się znów napić piwa, kochać się z kobietami, mieć dużo pieniędzy, nie mieć raka.

- Ma Pan ze sobą jakieś badania? Niech mi Pan opowie o wszystkim.

Więc opowiadam o tej całej komedii omyłek z diagnozowaniem moich przytarczyc przez rok. O tym, że leczono mnie już masażami kręgosłupa, płynem do płukania ust, miluritem, viagrą i że na koniec endokrynolog chciał mnie otruć witaminą D. I o tym, jak mały gruczoł o istnieniu którego nie miałem pojęcia zmienił moje życie. Jak zacząłem pić dużo piwa, dużo sikać, być wiecznie zmęczonym i straciłem ochotę na seks. I co z tego wynikło.

Kiwa głową ze zrozumieniem, przegląda wyniki biopsji, rezonansu, analizy. Kręci nosem na opisy, wygląda że rozumie o co chodzi. W końcu zaczyna coś pisać w komputerze.

- Ma Pan wszystkie badania. Mógłbym Pana zoperować jutro ale mam już wpisane trzy inne operacje. W czwartek?

Może być czwartek. Lekarz wykonuje krótki telefon i wypisuje skierowanie do szpitala. Dostrzega szkic.

- A kto to Panu rysował?

Inny chirurg.

- I tam chcą Pana zoperować? Bardzo przyjemne miejsce.

- Doskonałe. Ale wynik operacji zależy podobno nie od miejsca tylko od doświadczenia chirurga – odpowiadam.

Uśmiecha się.

- Ktoś Panu mówił, co będzie potem? Dostanie Pan dawkę jodu, po pół roku zrobimy kontrolną scyntygrafię. Usunę panu tarczycę, więc będzie trzeba dobrać dawkę lekarstw.

- A przytarczyce?

-Nie ma potrzeby ich usuwać, chyba że znajdę coś niepokojącego.

- Wiem, że to nie są negocjacje – mówię, co znowu wywołuje uśmiech na twarzy chirurga.

- I będę mógł gdzieś wyjechać pod koniec roku?

- Oczywiście, może Pan na Święta pojechać gdzieś, gdzie jest ciepło.

- Myślałem o tym aby pojechać na kilka miesięcy do Azji. I tak kończą mi się umowy.

Rozmawiamy sympatycznie  i na koniec mówię:

- Żartowałem. Nie chce mojego dawnego życia. Nie chcę spieszyć się rano do biura, wolę pójść na jogę. Schudłem szesnaście kilo, rano przebiegłem sześć kilometrów i miałem lepszy czas niż w ogólniaku. Pierwszy raz od dziesięciu lat mam cholesterol w normie. Życie na trzeźwo też ma swoje dobre strony.

No i jestem umówiony na operację.

sobota, 10 września 2011

Bezruch

Nie mam na nic siły. To ciekawe uczucie. Z jednej strony biegam, jeżdżę na rowerze, chodzę na jogę, nie brakuje mi kondycji. Z drugiej po prostu wszystko mnie przerasta, fizycznie i umysłowo.

Jak to działa? Po pierwsze dużo lepiej jest z rana i za dnia. Jeżeli rano się poruszam to mam energię aby działać przez parę godzin.

Gdy zapadnie wieczór czuję się jakby ktoś wyłączył prąd. Mogę funkcjonować ale jestem słaby, zmęczony i senny. Zasypiam nawet około dziewiątej. A jeśli nie zasypiam to i tak niewiele udaje mi się zrobić. Za to budzę się dokładnie o wschodzie słońca i nie ważne ile godzin spałem.

To nie przyszło znikąd, nagłe osłabienie po zmroku czułem od wielu miesięcy. Teraz po prostu przyznałem przed sobą, że to choroba i bardziej się temu poddaję.

Po drugie łatwo się dekoncentruję. Mogę robić jedną rzecz naraz i to dosyć powoli. Mam listę spraw do załatwienia przed operacją, prostych i nie wymagających wysiłku ale nie posuwają się do przodu, bo nie mam siły. Kiedy próbuję robić naraz dwie rzeczy to po chwili muszę się poddać, nie jestem w stanie.

Po trzecie czuję jakby jakaś mgła spowijała moją głowę, jakaś wata wypełniała mózg. Nie jestem w stanie jasno myśleć, skupić się na jakimś problemie. Mogę czytać albo raczej kartkować strony ale nie wyciągam wniosków, nie stać mnie na jakąś syntezę. Ani nie interesuje mnie to co czytam.

To nie jest stres z powodu całej tej sytuacji, przeciwnie odczuwam pewien niepokój o przyszłość ale jest to jakieś odległe i przytłumione. Bardziej mnie niepokoi, że w tym stanie nie mogę sensownie pracować.

Nie wiem z czego się to bierze, że raz mi lepiej a raz gorzej. Za dużo czegoś zjadłem lub za mało? Powinienem z tym walczyć, więcej się ruszać? Według parathyroid.com to normalne objawy wysokiego wapnia  – bardziej poirytowany, zmęczony. Podobno w krótkim czasie po operacji pacjenci czują, jakby uniosła się mgła. Może i u mnie tak będzie.

* * *

Wpadł Remek spóźniony o jeden cały dzień, bo miał być wczoraj ale grał z Maćkiem w kości od wtorku i jakoś tak im się zeszło. Jakie to zresztą ma znaczenie czy dziś czy wczoraj? Nasze sprawy nie są aż tak ważne aby doba opóźnienia miała jakiekolwiek znaczenie. Tramwaje się spóźniają to i ludzie też mogą. Staram się przywyknąć do tego, że nie wszystko toczy się zgodnie z moimi kalendarzem.

Remek najpierw wyciągnął mnie domu, niby tylko kilka ulic dalej ale ponieważ pojechaliśmy samochodem zabrało to nam 40 minut i odbiliśmy się od drzwi. Potem zaczął szukać biletów w sieci a bo bardziej od ludzi, którzy źle projektują strony internetowe irytują mnie tylko ci, którzy nie potrafią z nich korzystać. A potem oświadczył, że jeszcze posiedzi bo ma trochę czasu do meczu o szóstej.

Tak mnie zaczął irytować, że z tej złości posprzątałem w kuchni i ugotowałem nam kalafiora z tofu w sosie masala. Zresztą to nie Remek mnie denerwowuje bo na niego trudno się gniewać. Bardziej wyprowadziło mnie z równowagi to, że się irytuję.

Staram się nie wymagać od siebie zbyt wiele. Nie pojechałem nad morze ani nie poszedłem do lasu na spacer ani nie zrobiłem zakupów. Przyznaję się przed sobą, że nie mam siły i mam nadzieję, że to minie po operacji. Ale kim będę wówczas?

czwartek, 8 września 2011

Kaletnik

Ze trzy miesiące temu poszedłem do kaletnika, który przebił mi w pasku trzy dziurki. Pomogło ale nie na długo. Spodnie znów ze mnie spadają i albo je co w chwilę podciągam albo muszę trzymać w ręku idą. Ubrania rozmiaru 32 też zrobiły się za duże i chyba bardziej pasuje mi teraz rozmiar 30. Siedemdziesiąt sześć centymetrów to miałem w pasie przed maturą. Kurczę się szybciej niż pokrywa lodowa na biegunie. Nowych ubrań nie ma sensu kupować bo nie wiadomo, w jakim rozmiarze wyląduję za kilka miesięcy – gdzieś pomiędzy S a XL.

Poszedłem więc do kaletnika załatwić sprawę radykalnie, zabrałem ze sobą trzy paski. Po przymiarkach zdecydowaliśmy się na siedem dziurek, po złotówce za każdą, dziesięć dla równego rachunku.

Kaletnik jest staruszkiem, który nie ma wiele zajęcia. Przesiaduje w małej dziupli bez okien, którą dzieli z naprawą RTV. Gdy jest ciepło może otworzyć drzwi na ulicę ale to niewiele daje bo poza widokiem na szpitalny mur nic się tutaj nie dzieje. Uliczka jest senna i wymarła nawet w ciągu dnia. Więc cieszy się z każdego klienta nawet takiego po złotówce za dziurkę.

Gdy już załatwiliśmy interesy kaletnik wręczył mi paski i zapytał:

- No i co u Pana słychać? Jak Pan się czuje? – tonem autentycznej ludzkiej ciekawości jakże dalekim od “PIN i zielony proszę. Dziękujemy i zapraszamy ponownie”.

Nie zdecydowałem się na opowiadanie co u mnie, więc porozmawialiśmy o pogodzie, katastrofie samolotu i innych sprawach. Wracając postanowiłem poszukać w garderobie innych pasków.

piątek, 2 września 2011

Cytrynowy radler

Skończyły się wakacje i samochody szczelnie wypełniły wszystkie ulice. Posuwają się w żółwim tempie, wygląda to jak gigantyczny kondukt pogrzebowy. Ja poruszam się alternatywnie rowerem, pieszo, poza godzinami szczytu.

Poszedłem dziś na poranną jogę po dwóch miesiącach wakacyjnej przerwy. Zapach kadzidełka, pomarańczowe ściany sali do ćwiczeń, znajoma rutyna – psów z głową do dołu, świec, relaksu – wszystko to emanuje spokojem i daje poczucie bezpieczeństwa.  Ćwiczenia przypominają, że mam ciało o które trzeba zadbać, rozciągają ścięgna i mięśnie, o których istnieniu nie mam na co dzień pojęcia.

Nie podoba mi się, że zaczął się wrzesień, liście opadają, dni robią się krótkie i chłodne. Potrzebuję teraz słońca aby moje ciało mogło syntetyzować witaminę D i aby odpędzać depresję, potrzebuję ciepłych wieczorów, leżaków na Powiślu i zimnego bezalkoholowego radlera.

Cytrynowy radler stał się tego lata moim znakiem rozpoznawczym. Gdy tylko wkraczam do Powiśla barmanki sypią lód do szklanki i wyciągają radlera z lodówki. To pierwsze lato w moim dorosłym życiu, kiedy nie napiłem się piwa.

Gdy w grudniu zacząłem chodzić na terapię odstawienie alkoholu przyszło mi łatwo, gorzej było z rozmowami z terapeutką. Większość z tego co mówiła nie trafiało do mnie albo wydawało się stratą czasu. To ogromnie irytujące słuchać pouczeń od kogoś, kto nie potrafi nawet dobrze argumentować. Poza tym szybko pojawiło się pytanie, że skoro nie piję i nie sprawia mi to problemu to kiedy będę mógł się napić?

W końcu, gdy wszedłem na godzinę na terapię ukradli mi samochód i uznałem to za dobry pretekst aby zakończyć te męczarnie. Przez parathormon ciągle prześladowało mnie pragnienie, wypijałem już kilka litrów wody dziennie i zimne piwo wydawało się dobrym rozwiązaniem.

I było. Dobrze gasiło pragnienie, czas płynął szybciej a ponieważ miałem dużo wolnego pierwsze piwo mogłem wypić jeszcze przed południem.

Nie piłem dużo – jedno, dwa piwa. czasem sześć. Rzadko byłem pijany.  Nie czułem potrzeby opróżniania każdej butelki, z pogardą omijałem białe wino i różne damskie alkohole, które J. i Klaudia trzymały w barku. Czułem się lżej, zrelaksowany, jak to po piwie ale ani nie byłem agresywny ani nie rozczulałem się nad sobą. Po prostu lubiłem usiąść sobie ze szklanką piwa w dłoni i zamyślić się nad życiem.

Tylko jakoś to nie do końca mi to pasowało. Lekarze już rok wcześniej powiedział mi, żeby z powodów zdrowotnych pić alkohol tylko sporadycznie. A skoro mi szkodzi to czemu codziennie go piję?

Ograniczyłem jedzenie tłustych potraw i poza krótkim okresem wyrabiania nowych nawyków nie sprawia mi to trudności. Jeśli kiedyś będzie okazja to pewnie zjem golonkę lub kiełbasę ale nie myślę o tym codziennie. Kiedy jadę z Pragi na Marymont nie zastanawiam się, gdzie można zjeść kiełbasę po drodze. Czemu z piwem jest inaczej? Czemu coś szepcze mi aby przesiadając się koło Arkadii wstąpić do Bierhalle albo usiąść sobie w Parku Praskim. Czemu choć obiecuję sobie, że dziś nie wypiję piwa mniej więcej co drugi dzień mi się to nie udaje?

To poczucie braku kontroli nad tym drobnym aspektem życia zaczynało męczyć mnie coraz bardziej.  Odbierało mi część przyjemność z beztroskich chwil z kuflem piwa w ręku. Picie alkoholu przestało dla mnie działać, więc musiałem z tym skończyć.

* * *

J. wyjechała dziś na wakacje. Miała zostawić mi pod opieką Tajgę abym nie siedział samotnie ale nie odezwała się. Bardzo dba o to aby nie wykonać żadnego gestu w moją stronę.

niedziela, 28 sierpnia 2011

Niedziela

Klucze od domu wkładam do lodówki. zostawiam zapalony gaz lub zapomina, że coś gotuję i nawet włączony minutnik nie pomaga. Staje się to niebezpieczne. Próbuję sobie znaleźć jakieś zajęcie ale ani przeglądanie wiadomości, ani praca ani oglądanie telewizji nie wzbudzają mojego zainteresowania. Z tego powodu mam za dużo czasu sam dla siebie co nie robi mi dobrze. Na szczęście Czarek wczuwa się w moją sytuację, w niedzielę znów wyciągnął mnie na rower a potem wpadł po południu posiedzieć ze mną. Jego towarzystwo sprawia, że trzymam fason.

Namawia mnie też abym naciskał na J. w sprawie pieniędzy, więc zadzwoniłem do niej wczoraj gdy siedzieliśmy w kawiarni. Ale usłyszałem, że nie ma pieniędzy i na razie nic mi nie odda. Nie czuję się z tym dobrze.

Zacząłem czuć coś w gardle poniżej tchawicy podczas przełykania i gdy trzymam lekko pochyloną głowę. Na początku myślałem, że to autosugestia ale wrażenie nie znika. Możliwe, że guzy się powiększają, minął prawie miesiąc od biopsji i nie wiadomo w jakim tempie rosną. Utrudnia mi to czytanie na leżąco i w fotelu, czyli mój ulubiony sposób spędzania czasu. I niepokoi.

Sobotni upał, wypita coca-cola lub stres (albo wszystko naraz) uruchomiły parathormon i diurezę. To fajne słowo diureza, eleganckie ale w moim wypadku nie ma w tym nic eleganckiego. Podczas badania pod nazwą dobowa zbiórka moczu wysikałem 5,5 litra w ciągu 24 godzin a był to spokojny, chłodny dzień. W gorsze dni wypijam koło dziesięciu litrów płynów a wysikuję pewnie siedem.  Można z tym żyć ale co chwila rozglądam się za czymś do picia lub miejscem, gdzie można się wysikać. Męczące.

sobota, 27 sierpnia 2011

Ostatni dzień lata

Gorący wiatr znad Sahary przywiał z południa Europy upał o którym pisała Marianna. Dziś jest ponad trzydzieści stopni ale po nocnej burzy lato się skończy, temperatura spadnie i zacznie się wrzesień. Powietrze jest gorące, jak na dworcu w Roma Tiburtina, tego upalnego dnia na początku lipca, gdy jechaliśmy z Marianną do jej domu w Toskanii.

Założyłem szorty, kupione tydzień temu z myślą o podróży, ray bany i poszliśmy z Czarkiem na rower. Pojechaliśmy wzdłuż Wisły a potem przedzieraliśmy się bezdrożami wzdłuż Kanału Żerańskiego przez wielkie błotniste kałuże, które pozostały po ostatniej burzy.  Dobrze się jechało. Czarek się zasapał ale ja – mimo, że oczywiście chciało mi się pić – czułem się świetnie.

Jestem w szczytowej formie, waga pokazuje dziś 82,5 kg., wyglądam dobrze i tak samo się czuję. Gdyby nie mała karteczka formatu A5 z wynikami biopsji byłby to kolejny przyjemny, leniwy dzień tego niezwykłego lata.

Może nie powinienem się martwić tym co będzie i starać się żyć dniem dzisiejszym? Żyć chwilą obecną zamiast lękać się przyszłością. Mam co jeść, mam gdzie mieszkać, mam pieniądze, dobrze się czuję, mam przyjaciół. Siła wyższa wie co dla mnie dobre i jeżeli jej tylko pozwolę zatroszczy się o mnie.

Ten rok pokazał mi, że to co się wydarza nie zależy ode mnie. Bezcelowa jest próba walki z losem, narzucenia wydarzeniom własnej wersji, zmuszenia życia aby spełniło się w zaplanowanym przeze mnie scenariuszu. Takie miotanie się wyczerpuje mnie.

Nie potrafiłem zmusić rynku aby podążał w założonym przeze mnie kierunku. Nie mogłem nic zrobić wobec logiki wydarzeń, które wyniosły mnie na margines w pracy. Nie mogę zmusić J. aby mnie kochała, skoro to uczucie w niej wygasło. Musiałem przyznać się do bezsilności wobec alkoholu. I do tego, że nie radzę sobie z napięciem i złością.

Siła wyższa wkroczyła w moje życie i precyzyjnymi ruchami pokazała, że nie mogę już podążać tym kursem. Nie ma powrotu do dawnego życia. Problemy z tarczycą to w dużej mierze efekt stresu a ja dobrze pamiętam gulę, która rosła mi w krtani gdy coś mnie zezłościło. Jeśli nie zapanuję nad stresem to napięcie jakie wytwarzam będzie mnie niszczyło. A najlepszym sposób aby zmniejszyć poziom napięcia to nie walczyć, nie płynąć pod prąd tylko poddać się wydarzeniom.

Pół roku zwolnienia w pracy pozwoliło mi zająć się sobą, biegać, chodzić na jogę, zmienić sposób odżywiania. Zacząłem realizować własne projekty i przez chwilę były to moje najlepsze chwile. Robiłem coś co sprawiało mi satysfakcję zamiast tracić czas na bezsensownej szarpaninie. Zacząłem powoli zmieniać siebie i swoje myślenie.

Rozstanie z J. – hmm – przy różnych swoich zaletach J. wytwarzała, szczególnie przez ostatnie miesiące taki specyficzny rodzaj napięcia, który fatalnie na mnie działał. J., która w gruncie rzeczy jest dobrą kobietą taki ma styl bycia oraz miało ostatnio wiele własnych problemów – ze zdrowiem, pieniędzmi i pracą. Była sfrustrowana zmianami, jakie w niej się dokonywały. Za co oczywiście oskarżała mnie.

Gdyby zaś nie ciągłe wypominanie mi przez J. mojego braku zainteresowania seksem nie zacząłbym z taką determinacją chodzić po lekarzach. I może do dziś nie miałbym zdiagnozowanego problemu z parathormonem a teraz raka.

Patrzę na moje życie z dystansu i zastanawiam się – co dalej? Do czego to wszystko zmierza?

piątek, 19 sierpnia 2011

Rozmiar 32

W środę kupowałem sobie w Quicksilver szorty-bojówki i wcisnąłem się w rozmiar 32. Jeszcze niecały rok temu nie mogłem się zmieścić w 36 i musiałem kupować 38. Waga konsekwentnie pookazuje poniżej 84 kg. (było 96 kg.).
Mogę przebiec ponad 3 km bez zadyszki, choć gdy stanę powoli zaczynają się pojawiać kropelki potu. Lubię biegać, cieszę się kolejnymi rekordami odnotowanymi przez RunKeeper.  Gdy w weekend snuję się po domu i ciśnienie mi spada zakładam szorty i idę pobiegać. Biegam rano, zaraz po kawie – staram się nie myśleć czy warto – ważne aby wyjść za drzwi. Czerpię z tego biegania dużo siły i satysfakcji. Choć nad Wisłą brakuje mi Lasku, który zapraszał do biegania dwieście metrów od domu. Tutaj biegam po ścieżce, Parku lub bulwarach i jest bardziej miejsko, samochodowo i hałaśliwie.
Podobnie, jak  z bieganiem dumny jestem z porannego ważenia się a teraz też z rozmiarówki ubrań. Dziś poszedłem do Cottonfielda i znów wszedłem w 32. Przyjemnie. Patrzę sobie na ludzi, widzę grube łydki, piłkę pod koszulką, wałki tłuszczu pod łopatkami i myślę sobie, że też taki byłem. Widać to na zdjęciach z ubiegłorocznych wakacji. Ledwo chodziłem, przysiadałem (najlepiej w restauracjach), brzuch leżał mi na kolanach i rozpinał guzik na brzuchu w koszulach, które pamiętały lepsze czasy. Spodnie nie mogą znieść rozciągania przecierały się i pękały w kroku.
Gdyby ktoś wtedy powiedział mi, że schudnę 12 kilogramów, że  wrócę do wagi sprzed dziesięciu i więcej lat, że przebiegnięcie kilkuset metrów na przystanek będzie przyjemnością nie kończącą się łapaniem oddechu uznałbym to za mało realne.  Nie przyszło to samo i oczywiście choroba ma w tym swój wielki udział ale dobrze mi z tą wagą i z odzyskaną kondycją. Zbieram dziś słodkie owoce tego dnia pod koniec listopada w Kołobrzegu, gdy po dniu jedzenia i nocy picia wszedłem na wagę w łazience i poszedłem biegać wzdłuż morza. Potem było biegówki w Lasku, bieganie w zimie, wyplute płuca po 700 metrach, rozkładanie dwóch kilometrów na trzy odcinki z przerwami, czytanie Men’s Fitness, rower. Ale jestem tu gdzie jestem i jest fajnie.