Pokazywanie postów oznaczonych etykietą serendipity. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą serendipity. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 8 stycznia 2013

Champasak

Cała ta moja podróż toczy się wokół osi, jaką stanowi Mekong - poczynając od delty w Wietnamie, poprzez Kambodżę i Laos. Nie zliczę ile razy przekraczałem go mostami albo łodzią. I choć zawędrowałem już daleko na północ rzeka dalej jest szeroka, choć płytka i leniwa. Przypomina trochę Wisłę z wielkimi piaszczystymi łachami i wyspami. Żadnej egzotyki, palm, dżungli - leniwa rzeka w płaskim krajobrazie.

Najfajniejsze jest to, że nie ma wcale komarów. Jest pora sucha, wyschły wszystkie rozlewiska a komary nie rodzą się w rzece tylko w stojącej wodzie.

Jestem w Champasak, które jeszcze w 1946 roku było siedzibą laotańsakich królów. Nikt by się nie domyślił, całe miasteczko to większa wioska z jedną ulicą. Dziurawy asfalt, kury, psy, kilka willi i parę świątyń.

Minęło mnie dwóch Niemców na rowerach:

- Daleko do centrum?

- Właśnie minęliście centrum miasta.

- Co?!?

Życie toczy się tu powoli, za to, jak to w Laosie ludzie są uśmiechnięci i zrelaksowami. Horyzont jest zawsze lekko zamglony, całkiem jak w Umbrii i przez to dziwne światło wszystko wydaje się lekko nierealne. Czas w Laosie płynie jakoś inaczej, dni mijają szybko i przyjemnie choć nic wielkiego się nie dzieje.

Miałem tu zostać tylko chwilę, dotrzeć po południu, szybko obejrzeć lokalną atrakcję - świątynię z czasów Angkor Wat i z rana ruszyć dalej. Znalazłem sobie guesthouse z marnymi ale tanimi pokojami, za to z ogromnym tarasem nad samym Mekongiem. Usiadłem na leżaku, popatrzyłem na leniwie płynącą rzekę, na odległe wzgórza pokryte tajemniczą mgiełka i doszedłem do wniosku, że nie chce mi się spieszyć.

Następnego dnia, gdy szedłem do jedynego bankomatu zaczepiła mnie Rafaella. - Nie masz ochoty wybrać się na wyspę, szukam kogoś aby podzielić koszta przeprawy.

Wzięliśmy więc rowery, wsiedliśmy do łodzi z wesołym Laotańczykiem i przeprawiliśmy na Dong Daeng, sporą wyspę na środku Mekongu. Nic tam nie ma szczególnego, kilka małych wiosek, piaszczyste plaże, uśmiechnięci ludzie. Za to można ją objechać dookoła na rowerze, posiedzieć w cieniu, poprzyglądać się rzece, pobrodzić w niej po kolana.

Jeździliśmy więc wokół wyspy rozmawiając. Rafaella pochodzi z Neapolu i mieszka od kilku miesięcy w Vientiane, gdzie pracuje dla jakiejś organizacji humanitarnej. To jej ostatni tydzień w Laosie bo przenosi się do Sierra Leone w Afryce. Wcześniej pracowała też w Kalkucie, Zambii i Beninie. Rozmawialiśmy więc o podróżach, sytuacji w Laosie, włoskiej kuchni powoli pedałując piaszczystą drogą pomiędzy polami ryżu i stadami bawołów.

A wieczorem poszliśmy na kolację do restauracji nad rzeką. Prawdziwą włoską kolację to znaczy trwającą kilka godzin, z celebrowanymi powoli daniami. Rafaella uczyła mnie jeść po laotańsku, czyli zwijając ręką ryż w małą kulkę i nagarnijąc nią jedzenie.

I tak minął kolejny, niespodziewanie miły dzień. Dziś rano szybko zwiedzam Wat Phu a po południu płynę łodzią do Pakse.

 

niedziela, 6 stycznia 2013

Don Det

Podróż z Ban Lung do Don Det zajęła mi cały dzień. Mój błąd, bo wykupiłem bilet docelowy, co w Azji prawie nigdy nie popłaca. Najpierw busik odebrał mnie z hotelu i przez dwie godziny krążył po okolicy ładując ludzi i towary. Potem dwie godziny jazdy do Stung Treng, gdzie okazało się że muszę czekać. Byłem jedyny, który chciał jechać do Laosu, więc nie opłacało im się uruchamiać busa, musiałem czekać na autobus z Phonm Penh do Vientiane. Pięć godzin przesiedziałem w kawiarni, w sumie czas szybko zleciał.

W autobusie poznałem Tal, która też jechała na Don Det. Bardzo zabawna dziewczyna - bardzo drobna, blada, niebyt ładna, w okularach - wygląda całkiem jak te żydowskie intelektualistki z filmów. Mieszka w Tel Avivie, jest przedwodniczką po Izraelu a w Azji jest dopiero od tygodnia. Z tego powodu jest w ciągłym szoku i zachwycie jednocześnie, co chwila cmoka, mówiąc "Oy, yo yoy", ma za dużo bagażu, kłopoty z żołądkiem i zbyt ambitny program.

Jednocześnie Tal jest całkiem zabawna, ciekawie się słucha jej opowieści o Izraelu. Podróżuje bo zerwała z chłopakiem, chce być samodzielna i chce odnaleźć siebie. Zapisuje codziennie wiele stron w swoim notesie.

Autobus był spóźniony, już na granicy dopadł nas zmrok a na łódź, która miała nas zabrać na wyspę wsiedliśmy po dziewiątej wieczorem. Środek Mekongu, ciemność i miliony gwiazd.

Don Det - jedna z Czterech Tysięcy Wysp na Mekongu - jest mekką bakpakerów oficjalnie dlatego, że można tu mieć tani bungalow i widok z hamaka na leniwie płynącą rzekę - tajemnicą poliszynela jest powszechna dostępność trawy i innych narkotyków. Niektórzy zostają tu całymi tygodniami. Judith i Miriam spędziły tu prawie dwa tygodnie przed przekroczeniem granicy do Kambodży i opowiadały cuda, więc chciałem to zobaczyć na własne oczy. Poza tym hamak to zawsze dobry pomysł.

Znaleźliśmy sobie z Tal dwa malutkie bungalowy obok siebie po zachodniej stronie wyspy, z widokiem na zachody słońca, werandą i hamakiem.

Prawdę mówiąc rozczarowałem się. Opis z LP i opowieści dziewczyn opisywały idyliczną komunę, sielskość i oderwanie jakiś odleciany raj. Tak naprawdę jest to brudna laotańska wioska, wysokie ceny, takie sobie jedzenie i brak internetu oraz nigdzie nie ma dobrej kawy, dużo turystów. Ale faktycznie jest spokój, czas płynie powoli, hamaki i widok na rzekę są powszechnie dostępne.

Tal czuje potrzebę wykorzystania swoich czterech miesięcy w Azji, więc postanowiła wypożyczyć rower i zwiesić Don Det oraz sąsiednią wyspę. Było dla niej wyzwaniem bo mimo, że odsłużyła dwa lata w wojsku to nie umie jeździć na rowerze. A na kolejny dzień zaplanowała sobie wyprawę kajakową i szukała kogoś kto by do niej dołączył. Poszliśmy na kolację i Tal rozpytywała ludzi, czy chcą popływać kajakiem.

W ten sposób poznaliśmy Lilly - Kanadyjkę z Quebec. Lilly jest naprawdę urocza, krótkie ciemne włosy, proste plecy, urzekający uśmiech. Skończyła studia i po powrocie do domu będzie uczyć francuskiego a na razie podróżuje cztery miesiące po Azji. W przeciwieństwie do Tal ma doświadczenie w podróżowaniu, minimalistyczny bagaż, żadnego długoterminowego planu, zostaje długo w miejscach, które jej się podobają.

Zatem Tal zajmowała się aktywnym zwiedzaniem a ja i Lilly nie robieniem niczego. Spotykaliśmy się rano na kawę, jedliśmy śniadanie leżąc na materacach, bujaliśmy w hamaku. Potem nagle Lilly zrywała się na nogi oczuwając potrzebę aktywności, więc szliśmy kilometr albo dwa, znajdowaliśmy inną restaurację z hamakami i materacami, zamawialiśmy shake'a i znowu nic nie robiliśmy. Rozmawialiśmy, patrzyliśmy na rzekę, czytaliśmy. Czas mijał nie wiadomo kiedy, robiła się piąta i zaczynał półtoragodzinny spektakl zachodu słońca. A potem kolacja, hamak, skręt.

Tak więc choć Don Det nie spodobało mi się to jednak poddałem się jej urokowi. Czas płynął leniwie, jak wody Mekongu. I nie wiadomo jak minęły trzy dni. Odprowadziłem Lilly na poranny prom, wypiliśmy kawę a po chwili łodź z nią znikęła mi z oczu w kanałach rzeki. Ja i Tal ruszamy za godzinę - ja do Champasak a ona do Vientiane.

 

 

wtorek, 1 stycznia 2013

Nowy Rok

Autobus z Siem Reap do Kampong Cham nie był jeszcze taki zły jeśli pominąć fakt, że na dwóch siedzeniach tłoczyliśmy się we trójkę, ja Kambodżanka i jej dziecko. Dzieciom nikt tu nie kupuje biletów tylko upycha gdzie się da.

Za to bus z Kampomg Cham do Ban Lung to była Azja w najlepszym wydaniu. Stary, zdezelowany van załadowany po brzegi wszystkim co da się przewieźć - mieliśmy duriany, mango, kury i motorower oraz mnóstwo innych rzeczy. Plus jakieś siedemnaście dorosłych osób i dzieci. Nie było miejsca na nogi podłogę też zajmowały upakowane paczki i worki.

Na dodatek bus w Azji nigdy nie jedzie z punktu A do B, tylko zawsze znajdzie się milion pretekstów aby zatryzmać się, zabrać dodatkowego pasażera albo jakąś przesyłkę w postaci paru ananasów lub bagietek, którą trzeba oddać na straganie po drodze. Podróż się wlecze i wlecze w upale, kurzu wpadającym przez otwarte okna oraz dźwiękach khmerskiego karaoke. Tylko krajobraz za oknem rekompensował te niewygody, zielona żyzna dolina Mekongu.

Po sześciu godzinach dojechaliśmy do rozjazdu dróg na Stung Treng i na Ban Lung, gdzie okazało się, że za dodatkowe kilka dolarów zmieści się jeszcze dwójka europejczyków i ich plecki. W ten sposób poznałem Judith, Niemkę z Monachium, która ostatnie trzy lata mieszkała w Australii co widać w je akcencie i otwartości na ludzi.

Gdy szukaliśmy guesthouse wspomniałem Judith, że nie mogąc spać ostatniej nocy oglądałem ekranizację "Nieznośnej lekkości bytu" a okazało się, że ona właśnie skończyła czytać tę powieść Kundery. Serendipity.

Wbrew opisom droga do Ban Lung została utwardzona i wyasfaltowana, dalsza podróż zajęła nam niecałe dwie godziny.

Znaleźliśmy sobie ładny guesthouse poza miastem, nad sporym stawem. Willa w kolonialnym stylu, z wielkimi pokojami wyłożonymi ciemnym drewnem, ogromnym tarasem i zacienioną werandą. Po pięć dolarów za pokój z łazienką. Cisza, spokój, soczysta zieleń dookoła.

Rattanakiri do najodleglejsza prowincja Kambodży, do niedawna odcięta od reszty kraju złymi drogami. Plemiona, dżungla, plantacje kauczuku i kopalnie złota. Podczas wojny wiodła tędy droga Ho Chi Minha i tereny te były w praktyce pod kontrolą Vietcongu, potem stąd zaczął się marsz Czerwonych Khmerów na podbój Kambodży. To tutaj rzeką Tonle Srepok dopływa kpt. Willard w poszukiwaniu płk. Kurtza w Czasie Apokalipsy.

Wziąłem skuter aby pojechać nad pobliskie jezioro w kraterze meteorytu ale zamiast zjechać z głównej drogi zaraz za miastem jechałem nią przez dobrą godzinę. Powietrze pachniało, jak w ogrodzie pełnym orchideii, świeciło słońce, owiewał mnie pęd ciepłego powietrza, przy drodze rozciągały się plantacje kauczuku, w oddali dżungla porastała wzgórza. Jechałem tak bez celu przed siebie z manetką gazu otwartą na maksimum.

W pewnym miejscu z naprzeciwka nadjechał pokryty czerwonym kurzem motocykl z dwoma chłopakami, jeden prowadził a drugi trzymał na sztorc oparty na udzie AK-47. Prawdziwy dziki wschód.

* * *

Nowy Rok ja i Judith spędziliśmy z trójką Kanadyjczyków. Najpierw siedzieliśmy na naszej werandzie, potem poszliśmy coś zjeść do miasteczka.

Miriam (która pochodzi z Quebec, ma południową urodę i jest uroczo gadatliwa i zakręcona) oraz Judith wypiły za dużo i zupełnie odleciały. Najpierw gadały maniakalnie różne śmieszne rzeczy, potem Miriam zaczęła posypywać sobie głowę ryżem a później wyciągnęły nas na kambodżańskie przyjęcie, które toczyło się nieopodal.

Kambodżańczycy byli zachwyceni niespodziewanymi gośćmi, z głośników cały czas leciało Gangnam Style, lokalna muzyka i kambodżańskie techno. Tańczyliśmy z gromadą dzieci, kobiet i mocno podpitych mężczyzn na jakimś betonowym podwórku.

Po jakimś czasie jeden z Kambodżańczyków, w czerwonym t-shirice, który trochę mówił po angielsku zaproponował, że zawiezie nas do najwiekszej dyskoteki w miasteczku, Galaxy.

Miriam i Judith zgodziły się z entuzjazmem i wsiadły na skuter z pijanym chłopakiem w czerwony t-shircie. My z Jeffem próbowaliśmy znaleźć Lisę, która gdzieś się zagubiła (na koniec dotarła sama do guesthouse na pożyczonym rowerze). Byłem jako jedyny całkiem trzeźwy i jako taki, trochę się niepokoiłem o bezpieczeństwo w tym dziwnym, dzikim miasteczku pełnym pijanych, świętujących ludzi.

W końcu też wylądowaliśmy w Galaxy, które okazał się całkiem normalną dyskoteką. Mnóstwo młodzieży, większość chłopaków, muzyka techno i Gagnam Style prawie cały czas. Wszyscy byli przyjacielscy, może chwilami za bardzo ale wyglądało to bardzo bezpiecznie. Dziewczyny dalej były w stanie manii tańcząc na krzesłach i świetnie się bawiąc.

I tak zastał nas Nowy Rok, w kambodżańskiej dyskotece, gdzieś na końcu świata.

Ludzie tutaj uwielbiają liczne show i kabarety, muzyka ustała w pewnej chwili i na dacefloor zaczął się program artystyczny. Miriam stwierdziła, że nie będzie na to patrzeć, więc zabrałem ją do guesthouse. Nie było łatwo znaleźć kogoś kto by nas odwiózł, potem nie mogliśmy znaleźć drogi a w dodatku rozbawiona Miriam wkładała ręce pod koszulę przerażonemu kierowcy.

To był zabawny Nowy Rok, znacznie bardziej niż udało mi się opisać. Jak powtarza Miram, "it makes more sense in French".

środa, 26 grudnia 2012

Święta

Na Wigilię pojechaliśmy przez całe miasto na Victory Beach, gdzie mieszkali Kirsten i Sam.

Nasza plaża, Serendipity to typowe zagłębie turystyczne z tańszymi i droższymi hotelikami, restauracjami, kawiarniami i biurami podróży. Wzdłuż długiej, szerokiej plaży ciągną się beach bary, najpierw takie bardziej europejskie a potem khmerskie, lokalne. Dużo turystów i bakpakerów.

Victory wygląda inaczej, plaża jest mała i wąska, kilka rosyjskich hoteli, jedna dziurawa ulica pełna barów, w których nic nie można zjeść za to mnóstwo w nich mężczyzn otoczonych dziwkami. Wygląda to jak jakiś czyściec - ci wszyscy starzy, żałośni, samotni mężczyźni spędzający Świeta w ciepłym kraju daleko od domu, mieszkający w tanich hotelikach, sączący piwo za pół dolara. Siedzą tam z pustką w oczach.

Ciekawe miejsce ale na kolację wigilijną tam dostać prędzej lap dance i blowjob niż coś do jedzenia.

Wreszcie udało nam się znaleźć pustą restaurację nad morzem, gdzie zamówiliśmy mnóstwo khmerskich potraw. Było nas sześcioro - ja i Piotr, Kirsten, Australijczyk Sam oraz dwie Angielki. Siedzieliśmy długo rozmawiając, wyjaśniając sobie różne zwyczaje wigilijne i żartując. Kolędy leciały z konta Google Music na smartfonie Sama i wszystkim spodobał się polski zwyczaj dzielenia opłatkiem, którego rolę pełniła bagietka.

Było bardzo miło, siedziliśmy długo. Dla wszystkich, z wyjątkiem Sama była to pierwsza Wigilia spędzana na egzotycznej plaży, z szumem morza, w szortach i t-shircie.

Gdy wracaliśmy na główną ulicę trafiliśmy na grupkę Khmerów jedzących kolację na ulicy. Mieli karaoke, zaprosili nas do stołu i śpiewaliśmy kolędy.

Następnego dnia w południe, ja z Piotrem oraz Miriam z siostrą znowu wzieliśmy tuk-tuk i pojechaliśmy na Victory na świąteczny obiad - all you can eat bbq w barze na dachu guesthouse. Było nas piętnaście osób bo dołączył jeszcze jeden Kanadyjczyk, kilku Australijczyków i Brytyjczyków. Gigantyczne krewetki i fantastyczne żeberka oraz anglosaska tradycja świąteczna - pure ziemniaczane.

Było gorąco a z tarasu roztaczał się fanatstyczny widok na zatokę. Siedziliśmy i rozmawialiśmy ucztując przez kilka godzin.

A po południu przenieśliśmy się z powrotem na Serendipity aby kąpać przed zachodem słońca. Na naszej plaży, w każdy barze toczyła się impreza świąteczna o różnej skali, wszędzie były tłumy. Znaleźliśmy sobie khmerski bar, w którym obchodzili urodziny jednego z barmanów.

Nasza szóstka dosiadła się do stolika zajętego przez Szkota i Portugalczyka. Okazało się, że Portugalczyk miał przez dwa lata dziewczynę ze Śląska a Szkot pracuje w stoczni z Polakami i obaj mieli o naszym narodzie bardzo dobrą opinię - o kuchni, żubrówce i polskich dziewczynach.

Szkot, Michael miał ze sobą Birmańskie dni i nagle okazało się, że ja, Miram, Michael i Portugalczyk przeczytaliśmy prawie wszystkie książki Orwella, rozmawialiśmy więc o książkach. To bardzo przyjemne uczucie, gdy nagle okazuje się, że masz tyle wspólnych tematów z ludźmi, których dopiero poznałeś.

I tak sobie mijały nam Święta na leniwej konwersacji, dzieleniu się wrażeniami z podróży, zamawianiu kolejnych piw (wody w moim przypadku), skręcaniu i paleniu jointów.

 

środa, 21 marca 2012

Singapur

No i stało się, znowu, polubiłem Singapur. Pierwsze chwile były męczące, po odpoczynku na Tioman znów podróż. Upał i wilgoć, autobus wysadzający pasażerów do odprawy na moście Causeway, kolejka do autobusu, który nie nadjeżdżał. Jakiś kierownik regulujący ruch ludzi na moście popatrzył na mnie i bez wyjaśnienia wsadził mnie do autobusu CW2, choć jechałem CW1. Miał rację, bo w ten sposób dojechałem w okolice Little India, gdzie są tanie guesthouse.

Wysiadłem z autobusu i za nic nie mogłem się połapać, gdzie jestem. Ulice, samochody, roboty drogowe. W końcu poszedłem na intuicję (i całkiem w odwrotnym kierunku niż myślałem) i trafiłem na kilka uliczek, gdzie był jeden guesthouse obok drugiego. Zapytałem o cenę i wziąłem łóżko w dormitorium za 70 złotych.

Pokój okazał się malutki z trzema piętrowymi łóżkami. Ale guesthouse w porządku, jak mieszkanie w akademiku. Kręci się dużo ludzi z całego świata, na dole kanapy, telewizor, DVD, kuchenka. Do późna w nocy oglądałem filmy z innymi, piłem herbatę i przeglądałem net.

Bałem się, że nie będę mógł spać w dormitorium ale nie miałem wyjścia, w Buenos Aires też jest bardzo drogo, może drożej niż w Singapurze a budżet się skurczył. Więc dwie noce w dormitorium w Singapurze, 29 godzin lotu do Ameryki Południowej, trzy noce w hotelu w Buenos aby wypocząć i zwalczyć jet lag (11 godzin) a potem dwie noce w autobusie przez Patagonię. Taki jest plan, mało komfortowy ale trudno.

W moim pokoju jest czwórka młodzieży z Hong Kongu. Okazali się bardzo mili, cały czas pytają czy mi coś nie przeszkadza. Z jedną z dziewcząt rozmawiałem do drugiej w nocy bo jest bardzo ciekawa wszystkiego. Dlaczego podróżuję?, Co odkryłem w podróży?, Jakie to uczucie poznawać świat?, Czemu mam tyle wolnego?, Co robię?, Jak to jest mieć 43 lata?, Jak się żyje w Europie?. Cały czas przepraszała, że zadaje takie bezpośrednie pytania ale rozumiem ją, jest po prostu ciekawa świata, którego nie zna. W sumie sam sobie zadaję te pytania.

Następnego dnia poszedłem pieszo przez miasto. Nie mogę tyle chodzić, w klapkach po twardych chodnikach, nogi mi się męczą. Więc szedłem powoli, wstępując do rozlicznych galerii handlowych aby odpocząć od chodzenia i upału. Wymieniłem znowu wyświetlacz w iPhone, kupiłem pokrowiec na niego, posiedziałem w Starbucksie. Im dłużej tak spacerowałem, tym bardziej podobał mi się Singapur. Nie jest tu tak źle.

Doszedłem do rzeki dopiero koło piątej i zwiedziłem Muzeum Cywilizacji Azji. Bardzo dobre wystawy, uświadamiające różnorodność, bogactwo i odmienność tego kontynentu. Tyle jeszcze do zobaczenia. Trzeba tu szybko wrócić.

Poszedłem do kafejki internetowej koło hotelu bo musiałem rozliczyć podatki. I młody chłopak, który ją prowadzi zaczął mi też zadawać pytania. Czemu ludzie z Zachodu podróżuja jako bakpakerzy? Czy jest bezpiecznie? Czy się nie boję? Jak to jest zostawić wszystko? Jakie to uczucie, mieć dużo czasu i być wolnym?


To fajne uczucie. Chwilami mam dosyć, jestem zmęczony, brakuje mi własnego miejsca, ale podróżowanie jest bardzo zen. Jest ciepło, bezpiecznie i łatwo. Widzieć nowe miejsca, mieć świeże wrażenia, spotykać ludzi z całego świata, nie martwić się na zapas, zapominać o korkach, stresie i o tym co czeka w domu. Nic zresztą nie czeka.

Chciałem jakoś uczcić ostatnią noc, gdzieś wyjść. Wyszedłem przed guesthouse, przy stoliku na ulicy siedział Hindus i Anglik. - How are you, where are you from? - i po chwili siedzieliśmy rozmawiając. Hindus pracuje tu w Barclays Bank, jako informatyk, Anglik jest przejazdem w drodze do Hong Kongu. Było ciepło, każdy miał na sobie szorty i t-shirt, ulica tętniła życiem mimo późnej pory. Azja.

środa, 8 lutego 2012

Poranek w raju

 Autobus wyrzucił nas gdzieś na autostradzie w środek parnej nocy. Gdy chciałem kupić wodę chłopak w sklepie nie umiał powiedzieć po angielsku ile kosztuje.

- This is the real Thailand - uśmiechnął się  Scholl - They don't speak English here but when they smile or they help you it's because they want to, not because they want your money. There are empty beaches here that go for miles.

Zatrzymuje się przy nas mały van, z którego pasażerami Scholl się serdecznie wita. Wskakujemy do środka i pędzimy przez czarną noc rozświetloną światłem księżyca w pełni. Po chwili po lewej stronie widać morze.

Jest tak póżno, że nie mam szans na nocny prom ani ochoty zrywać się znów przed szóstą aby zdążyć na prom o siódmej rano. Scholl wynajmuje za 5 tys. bahtów miesięcznie (500 złotych) mały domek na końcu plaży i zaprasza mnie do siebie. Przenocuję i popłynę promem po południu.

- Mi casa es su casa - mówi.

Trafiłem do Hat Tha Wua Len, kilkanaście kilometrów na północ od Chumphon, jednego z lepszych miejsc w Tajlandii na wind- i kitesurfing. Wiatr skończył się dwa tygodnie temu, więc jest po sezonie ale mieszka tam mała społeczność Europejczyków i Amerykanów, którzy mówią trochę po tajsku i uciekają od miejsc pełnych turystów. Dwaj Francuzi, którzy po nas wyjechali na drogę prowadzą miejscowy bar z bilardem. Rano załatwią mi bilet na prom na Ko Tao i transfer.

Siedzimy więc na werandzie do czwartej nad ranem paląc dobry haszysz, patrząc na morze i rozmawiając. Okazuje się, że Scholl zarabia na życie grając w bilard i pokera a jeden z Francuzów hackerstwem, więc mamy dużo tematów do rozmowy. Oni są prawdziwymi life hackerami, mieszkają w raju za grosze i jeszcze zarabiją pieniądze bez dużego wysiłku. Znów serendipity.

Zasypiam późno a nad ranem budzi mnie wschód słońca przeciskający się przez okiennice. Za oknem widać morze błękitne, jak na pocztówce i palmy, więc zrywam się z łóżka i idę popływać w ciepłej wodzie.

* * *

Reszta podróży przebiegła powoli ale bez przygód i teraz siedzę nad morzem w Buddha View na Ko Tao, mam już wykupiony kurs PADI, pokój i jedzenie - wszystko razem za 300 dolarów. I czekam na zajęcia wprowadzające.

wtorek, 7 lutego 2012

Pełnia księżyca

Wstałem rano, wziąłem taksówkę z hotelu i około szóstej rano byłem na lotnisku. Bardzo bałem się, że coś pójdzie nie tak, że rezerwacja biletu nie zadziała, że nie uda mi się uciec z Rangunu i zostanę tu całkiem bez pieniędzy i przyjaciół.

Kiedy dotarłem na lotnisko świtało a okienka AirAsia były jeszcze zamknięte. Ustawiłem się w kolejce jako pierwszy i zaraz za mną stanęła ładna dziewczyna. Miała malutki plecak, mniejszy od mojego bagażu podręcznego i to wszystko.

- Musi pan zapłacić osiemnaście dolarów - powiedziała do mnie hostessa AirAsia, gdy zaczęła obsługę pasażerów. - Bo nie ma pan opłaconego bagażu.

- Jak to? Przecież mam bagaż do piętnastu kilo a to jest w standardzie - mówię.

Chwilę trwało zamieszanie ale po chwili dowiedli mi, że mają rację. Pokazali, że opłata była Mastercardem Maćka i kiedy została zrobiona. Nie mogę uwierzyć, że Maciek kupując mi wcześniejszy bilet nie pomyślał, o tym, że mam ze sobą plecak. Całe szczęście, że zostało mi jeszcze trochę dolarów bo musiałbym porzucić plecak w Rangunie. A może tak by było lepiej?

Za ostatnie khyatty zaprosiłem, dziewczynę która stała za mną w kolecje na kawę. Chciałem jej wynagrodzić czekanie, gdy ja awanturowałem się przy okienku. Ma na imię Sophie, pochodzi z Nijmigen w Holandii i zrobiła już Tajlandię, Malezję i Birmę. Teraz wraca do Bangkoku i za ostatnie pieniądze jedzie do Indonezji na sześć tygodni a potem do Australii aby znaleźć pracę i zarobić na dalszą podróż.

Samolot tradycyjnie się spóźniał więc rozmawialiśmy. Jej podobało się w Mandalay, gdzie spotkała fajnych ludzi a w Pagan była tylko jeden dzień. Ja odwrotnie. Nie widziała wcale Rangunu. Przyjechała na lotnisko w nocy ale oczywiście było zamknięte, więc spędziła czas do rana pijąc herbatę z policjantami. Lubi przygody i jest otwarta na ludzi.

Nauczyłem ją liczyć do 32 na palcach jednej ręki (w systemie binarnym), przedstawiłem hipotezę Goldberga, opowiedziałem czemu nie ma Nobla z matematyki i starałem się wyjaśnić czemu tak ważna jest hipoteza Riemanna. Była autentycznie zainteresowana i wyznała, że lubi matematykę. Zapytała co widzę we wzorkach na jej spódnicy i powiedziałem, że kiedyś przyśnił mi się taki właśnie geometryczny algorytm generowania liczb pierwszych a dopiero potem przeczytałem, że opisał go jakiś polski matematyk, chyba Steinhaus.

Rozmawialiśmy o tym, co jeszcze warto zobaczyć. Ona przyleciała do Azji po zwiedzeniu Boliwii i Peru a ja po Azji lecę do Argentyny. Potem opowiedziałem jej trochę moją historię, czemu podróżuję. Zapytała mnie co zamierzam robić po powrocie. Powiedziałem ale nie zyskało to jej akceptacji.

Im dłużej rozmawialiśmy, tym lepiej nam się rozmawiało. Łatwo rozmawia się z poznanymi w drodze ludźmi, którzy są ciekawi, pozbawieni uprzedzeń i przyjmują nas bez żadnego socjalnego kontekstu. To fajne, gdy ktoś interesuje się tobą i ciekawią go takie sprawy, jak hipoteza Riemanna. Sprawy, które pasjonują mnie ale o których nie mam z kim porozmawiać.

Sophie jest bardzo bystra, ciekawa i poważna a zarazem wesoła i naprawdę szybko złapaliśmy kontakt. Podziwiałem jej mały bagaż. Ja mam duży plecak ważący 13,5 kg i podręczny ważący jedenaście i czuję, jak ogranicza mnie to w podróży. Większość to elektronika, obiektywy, aparat, ładowarki, baterie. Co chwila czegoś się pozbywam ale i tak mam wszystkiego za dużo - spodni, t-shirtów, kosmetyków, lekarstw. Gdyby tak to wszystko wywalić, sprzedać, mógłbym podróżować z jednym małym plecakiem i kupować nowe szorty i t-shirty za grosze. Lubię moje rzeczy ale to tylko koszulki a zdjęć i tak prawie nie robię.

W samolocie rozdzieliliśmy się z Sophie ale poczekałem na nią przy schodkach, przepuszczając jeden autobus. Mieliśmy więc jeszcze godzinę w kolejce do odprawy wjazdowej. Potem pokazałem jej darmowy autobus wożący do stacji autobusów miejskich. I tu okazało się, że nasze drogi się rozdzielają. Ona musi wziąć 555 do Kho San Road a ja 551 do Victory Monument.

Mogłem wsiąść w ten 555, pojechać na Khao San Rd., kupić bilet i polecieć z Sophie do Indonezji. Nic mnie nie trzyma, nie mam żadnych sztywnych planów, jedyne co naprawdę muszę to dotrzeć 20 marca do Singapuru, aby wsiąść w samolot do Buenos Aires. Mogłem ale nie zrobiłem tego. Trochę żałuję.

* * *

Sophie opowiedziała mi o Ko Tao i poleciła szkołę w której miesiąc temu robiła PADI (Budda View). Wsiadłem w van do Victory Monument, przesiadłem się w autobus 515 i powoli pokonując miejskie korki dotarłem do południowego dworca autobusowego w Bangkoku, skąd odchodzą autobusy do Chumphon. Przez opóźnienie samolotu i kolejkę do odprawy zrobiło się wczesne popołudnie. Kupiłem bilet na turystyczny autobus na 21:00 ale Sophie i LP ostrzegły mnie, że jeśli wyląduję w środku nocy na dworcu, który jest kilknaście kilometrów od miasta to jestem dosłownie w czarnej dziurze. Więc po chwili znalazłem inny, tańszy, lokalny autobus na 17:30 i wymieniłem bilet.

Bangkok to Bangkok, klimat jest wilgotny a nie suchy, jak w Pagan i przy 34 stopniach jesteś po chwili cały oblepiony potem. Ale jest tu klimatyzacja, sklepy seven/eleven, bankomaty. Wypiłem półtora litra zimnego mleka, zjadłem snickersa, wypiłem kawę, wyjąłem z bankomatu 500 dolarów w bahtach i byłem gotów do drogi. Tu wszystko jest możliwe dopóki moja złota karta działa mogę zawsze znaleźć hotel, mogę wziąć taksówkę, pożyczyć samochód. Jestem znów w pierwszym świecie z jego wadami ale i zaletami.

Na dworcu, w upale siedział luźno ubrany, młody Europejczyk z dredami. Okazało się, że jest Szwedem, na imię ma Scholl i od dwóch lat mieszka w Tajlandii, właśnie w Chumphon a do Szwecji jeździ tylko latem. Pochwalił wybór Kho Tao i Budda View, powiedział że kolega wyjedzie po niego na dworzec, więc mogę się z nimi zabrać i obiecał, że zadzwoni aby rozpoznać kwestię transferu na Ko Tao. Promy odpływają rano, na nocną łódź aby płynąć na pokładzie patrząc na pełnię księżyca już nie zdążę.

I tak podróżuję sobie, poznając ludzi i korzystając z ich rad. Trzeba znać ogólny kierunek i wierzyć, że los sam postawi nam na drodze właściwych ludzi. Serendipity.

poniedziałek, 30 stycznia 2012

Pagan

Na początku podszedłem do Pagan nieufnie. Dużo turystów - francuskich emerytów, amerykańskiej młodzieży w podróży życia, grupki młodych Japonek - w jednej małej wiosce. W rezultacie ceny wysokie, kursy wymiany niskie, restauracje z pizzą rekomendowane przez LP, stragany, miejscowi oferujący swoje usługi. Za kolację dzień wcześniej na ulicy zapłaciłem 700 khyatów (mniej niż dolara) a tutaj 4300.

Rano zadzwonił budzik ale stwierdziłem, że nie mam ochoty zrywać się aby pobiegać i oglądać wschód słońca. Dopiero po godzinie zwlokłem się aby poczytać na tarasie i wziąć prysznic.

Pierwszym jasnym punktem było śniadanie. Wodnista kawa, sześć grzanek z powidłami, omlet z jednego jajka i dwa banany a na koniec ile chcesz herbaty. Prawdziwa uczta. W Birmie śniadania są wliczone w cenę ale przeważnie to formalność - jajko, tost, banan i coffemix - chemiczny proszek zawierający cukier, śmietankę do kawy i niby kawę - coś w rodzaju naszego mokate.

Poszedłem do recepcji i zamieniłem mój bungalow na pokój - równie duży a nawet jeszcze lepszy w środku ale bez własnej werandy. Trudno, na werandzie wieczorem i tak są głównie komary. 

Usiłowałem też wymienić pieniądze w recepcji i tutaj miłe zaskoczenie. Otóż Birmańczycy nie są zdolni do zrobienia czegoś nieetycznego, nawet jeżeli wymaga tego interes. Recepcjonistka powiedziała mi wprost, że kurs w hotelu jest niekorzystny i wytłumaczyła, gdzie mam pójść aby dostać więcej. Był to mały kantor za restauracją jakieś trzysta metrów od hotelu, którego nigdy bym sam nie szukał ale gdzie cała transakcja przebiegła bezpiecznie i sprawnie. 

Słyszałem podobne historie w Rangunie, od turytów którym pracownicy banku radzili aby nie wymieniali pieniędzy w banku ale na rynku. I jak można z takimi uczciwymi ludźmi budować kapitalizm i wolny rynek?

* * *

Mając w kieszeni gruby plik khyatów wypożyczyłem w hotelu rower za trzy dolary i pojechałem drogą w kierunku Baganu (mieszkam w wiosce Nyaung U, jak większość turystów). I coraz bardziej zaczęło mi się tu podobać.

Bagan powstał w XI wieku, jako stolica pierwszego birmańskiego imperium. Dziś nic tu już nie ma, żadnego miasta, pozostało za to około trzech tysięcy pagód rozrzuconych na sporym płaskowyżu o powierzchni czterdziestu dwóch kilometrów. Pomiędzy nimi rozciąga się sawanna, piaszczyste drogi, wyschnięte doliny strumyków. Jest to jedno z trzech takich takich miejsc w Azji, drugim jest Angkor Wat (które zobaczę za miesiąc) a trzecie jest gdzieś w Indonezji (następnym razem).

Kiedy już trochę przejechałem główną drogą i odbiłem na południe zacząłem powoli wchłaniać zen tego miejsca. Słońce świeci mocno ale upał nie obezwładnia, klimat jest suchy, jazda rowerem bardzo przyjemna, choć rower raczej prosty i czasami grzęźnie w piaszczystej drodze. W każdej chwili można usiąść w chłodnym cieniu pagody albo na małej platformie, które Birmańczycy budują w cieniu drzew, poleżeć, poczytać albo podrzemać.

Pagód - jednych wielkości sporej katedry, innych małych jak kapliczki - jest tyle, że starczy ich dla wszystkich, większość turystów przyjeżdża tu na dwa, trzy dni, bierze powóz konny lub busa i objeżdża najciekawsze miejsca z przewodnikiem. Wystarczy trochę odbić w bok aby mieć coś wyłącznie dla siebie.

Wygląda to nierzeczywiście. Wyobraźcie sobie, że pierwsi Piastowie zamiast wnijać słupy w Odrę i kombinować jak podzielić Polskę na dzielnice zabudował teren równy powierzchnią dzisiejszej Warszawie gotyckim katedrami i kaplicami w liczbie trzech tysięcy. No może nie gotyckimi - Birmańczycy nie potrafili budować tak strzeliście, ceglane mury są grubsze, wyższe budynki stoją na podwyższeniu, plan jest kwadratowy - przypomina to bardziej bizantyńskie bazyliki.

Pagody stoją teraz opuszczone, roztaczając ten dziwny klimat, który można poczuć w San Galgano w Toskanii - Bóg już tutaj nie mieszka. Jeżdżę z miejsca na miejsce rowerem, po łagodnych pagórkach mijając powozy zaprzeżone w bawoły i ludzi pracujących sierpem w polu, słuchając muzyki z iPhone.

Bardzo się cieszę, że mam tutaj aż sześć dni.

czwartek, 26 stycznia 2012

Pożegnanie z Moulmain

Znowu siedzę na wzgórzu u stóp pagody i patrzę w przestrzeń. Zostały mi jakieś dwie godziny, potem muszę iść w dół, do hotelu, zabrać rzeczy i jechać na dworzec. Chciałem pisać ale wolę nacieszyć oczy tym widokiem. 

Mam dziwne przeczucie, że nie wrócę już tutaj. Mało śpię odkąd tu przyjechałem i zacząłem martwić się tym co będzie dalej, nie samą podróżą ale przyszłością, zdrowiem. Chciałem zostać ze swoimi myślami ale nie zawsze są to wesołe myśli.

Na wzgórze nie dotarłem tym razem sam, była nas trójka - Ewa, która mieszkała w naszym hotelu a potem pojechała do Hpa-an i teraz wróciła oraz Anglik Edward, który siedzi tu od kilku dni ale chce zostać do niedzieli bo słyszał, że ma się odbyć wiec wyborczy z udziałem Aung San Suu Kyui. Oboje wszystko już zwiedzili w mieście i okolicy, więc zaproponowałem spacer w kierunku pagody.

Edward jest około sześćdziesiątki, wygląda trochę jak starszy Clint Eastwood, nieco niższy ale z podobnymi zmarszczkami wokół oczu. Mieszka na południu Anglii, podróżuje przez kilka miesięcy w roku a będąc teraz w Birmie starał się nawiązywać kontakty aby w przyszłości wrócić tutaj i zająć się jakimś biznesem.

- The more I stay here, the more I like this place - powtarzał kilka razy i dotyczyło to zarówno Birmy, jak i Moulmain. Oczywiście znał wiersz Kiplinga i wyraźnie czuł magię tego miejsca na wzgórzu. Łatwo nawiązaliśmy kontakt, bo on również podkreślał zalety podróżowania powoli, bez dużego bagażu, pozostawania dłużej w jednym miejscu, dostrzegania szczegółów, wczuwania się w klimat.

Musiał mieć jakieś problemy z sercem, bo gdy trzeba było wspiąć się w górę schodami prosił aby iść powoli. Szliśmy więc wolno, siadaliśmy na kawę lub wodę w ulicznych herbaciarniach, oglądaliśmy stoiska na targu, rozmawialiśmy. W ten sposób droga na górę zabrała nam trzy godziny.

Remek i Gaj pojechali dziś rano na północ, do pagody na skale (Golden Rock).

- Odpoczniesz trochę od mojego chrapania - powiedział Remek, gdy poszliśmy wieczorem na herbatę. Pewnie trochę niekomfortowo czuł się z tym, że się rozstajemy. Choć to ja podjąłem decyzję, że pospieszę do Mandalay to Remek czuł się trochę za mnie odpowiedzialny. Umówiliśmy się, że spotkamy się w Bagan gdzie ja zamierzam zostać dłużej i że zostawię informację w hotelu Cherry.

Polubiłem Remka ale na skutek ciągłego przebywania razem przez czterdzieści dni wytworzyło się jakieś toksyczne napięcie we mnie, które na dłuższą metę byłoby dla mnie niebezpieczne. Ciągle jestem alkoholikiem - zmęczenie, konieczność dostosowania się, stres musiałyby wybuchnąć w niszczący dla mnie sposób. Trzeba to rozładować.

Owszem mogę maszerować z plecakiem w upale, mogę jeździć niewygodnymi autobusami, przemieszczać się z miejsca na miejsce i moje ciało to wytrzyma. Ale jeszcze kilkanaście tygodni temu byłem słaby. Jedną z kilku rzeczy, które zmieniły się podczas ostatniego roku jest to, że co pewien czas przypominam sobie aby nie wymagać od siebie ponad miarę.

No ale teraz zostałem sam ze sobą i swoimi myślami, co też nie jest zdrowe. Podróżowanie samemu jest też trudniejsze z wszelkich praktycznych przyczyn. Pocieszam się, że to tylko jeden skok do Mandalay a tam do kogoś dołączę.

Nadal nie wiem, czy mam kupiony wcześniejszy bilet powrotny z Rangunu, nie wiem zatem na ile pozwala mój budżet. Gdy ta sprawa zostanie załatwiona pozostanie beztroskie cieszenie się dniami w Birmie.

środa, 25 stycznia 2012

Patrząc leniwie na morze

 And it's there I want to be, 

by the old Moulmain pagoda looking lazy at the sea

Choć to właśnie wiersz Kiplinga przyprowadził mnie do Azji, nie doznałem objawienia zwiedzając pagodę w Moulmain, przynajmniej nie od razu. Ale coś we mnie jednak uległo zmianie. Siedzę teraz na zacienionym tarasie pagody, jest południe, słońce pali niemiłosiernie i jedyne co należy robić to siedzieć w cieniu, patrzeć w dal lub drzemać leżąc na podłodze.

W Moulmain nie ma morza i nie można na nie leniwie spoglądać. Jest za to zlewisko kilku, według jednych pięciu a wedle innych źródeł trzech rzek, które ciągnie się w lewo i w prawo po horyzont. Na tej rzece cumowały w czasach Kiplinga brytyjskie parowce przypływające z Kalkuty oraz pewnie tak samo jak dzisiaj, leniwie dryfowały po niej drewniane łodzie rybaków. Wygląda to ze wzgórza, jak jakiś senny archipelag i można dobrze zrozumieć nadużycie autora.

Jestem tutaj już drugą dobę i zostanę jeszcze jeden dzień, jutro po południu mam autobus do Mandalay. Polubiłem Moulmain. Choć jest to trzecie co do wielkości miasto Birmy, nie jest przytłaczające (300 tys. mieszkańców), z dwóch stron otoczone zlewiskiem rzek, ze złotymi pagodami na wzgórzu. Jest tu dobre powietrze, klimat jest bardzo przyjazny. Wreszcie czuję, że jestem w tropikach - ranki i wieczory są ciepłe ale rześkie, dziś o siódmej wisiała nad miastem mgła, za to kilka godzin koło południa jest prawdziwie upalnych. No i oczywiście ludzie, jak chyba w całej Birmie są tu łagodni, uśmiechnięci i bardzo przyjaźni.

Rozumiem czemu Brytyjczycy z Indii wybierali Moulmain na miejsce spędzenia emerytury. Przyroda dookoła, pobliskie góry, rzeka i morze sprawiają, że byłoby to idealne miejsce na spędzanie beztroskich wakacji. Klimat i krajobraz przypominają Toskanię w lipcu. 

Gdyby tylko kraj ten był trochę bardziej zamożny i było mniej ograniczeń dla turystów. Ponieważ jednak w pobliskich górach siedzą partyzanci moźliwość swobodnego poruszania się jest ograniczona a ze względu na biedę nie ma tu tego co mogłoby być - wycieczek rowerem, dobregomjedzenia, leżaków i kawiarni.

To co jest ma swoje uroki - siedzę na tarasie mając za plecami złotą kopułę pagody, której początki sięgają trzystu lat przed Chrystusem i jestem tu jedynym turystą. Mam cały ten krajobraz i całe to miejsce tylko dla siebie. Bulwar nad rzeką, przy którym stoi mój hotelik jest co prawda zniszczony ale pozwala oglądać piękne zachody słońca.

Nie am kramów z pamiątkami rodem z Chin, nie ma naganiaczy, nie ma tłumu. Poza mną jest tu tylko kilkanaście osób z obsługi, zakochana para i trochę dzieciaków, które najwyraźniej uciekły ze szkoły. Zadroszczę im, bo mogą robić codziennie to co ja teraz - uciekać z miasta na wzgórze z pagodami i patrzeć leniwie na rzekę w dolinie. Znudzone dziewczyny zapraszają mnie do środka rozlicznych kapliczek, które pilnują i widzę zakamarki, które pomija spieszący się, zmęczony turysta.

Siedzę sobie właśnie sam w jednej z otaczających pagodę kapliczek (jest tu jedyna, drewniana ławka), zerwał się wiatr i porusza dzwonkami na szczycie stupy, na posągu Buddy siadają drobniutkie wróble. Nikt na mnie nie patrzy a z kilkudziesięciu posążków stojących na ołtarzu część jest autentycznie złota. Ale tutaj nikt nie podejrzewa nikogo o złe intencje a ja nie ma żadnych.

* * *

Postanowiłem zwolnić, przestać się spieszyć. Posiedzę sobie tutaj i ruszę do Mandalay a potem znów posiedzę parę dni w Bagan. Chcę spokojnie wtopić się w ten klimat, mieć czas na czytanie książek, na siedzenie w herbaciarniach i obserwowanie ludzi, na spokojne spacery. Chcę dostosować się do miejscowego rytmu aktywności rano i wieczorem oraz szukania cienia w południe.

Może to oznaczać, że dalszą część drogi odbędę bez Remka ale jestem już nim zmęczony. Mam dosyć ciągłego targowania się, gadania o pieniądzach, pędzenia z miejsca na miejsce. Remek ma niestety swoje tempo i niechcący wszystkim je narzuca, idzie szybko z przodu, podnosi głos rozmawiając z miejscowymi, obsesyjnie wspomina co kupił i za ile.

- Ty każdoj raz diełajesz skandał - wypomniał mu wczoraj przy kolacji Gaj, który jest bardzo spokojny i zrównoważony - Można targowatsia biez agresji.

Poszło o to, że chłopaki znaleźli herbaciarnię z indyjską herbatą (no daleko jej do indyjskiej) po sto khiatów. Remek wypił kilka i gdy poszliśmy tam razem podali nam nam od razu większe porcje, czyli podwójną herbatę. Gdy przyszło do płacenia Remek zrobił awanturę, czemu po dwieście skoro w karcie jest po sto, rzucił im pieniądze i złościł się, że chcą go orżnąć. Przy następnej wizycie od razu mówili nam, że herbata mała po sto.

Rzecz w tym, że te sto khiatów to czterdzieści groszy a takie sytuacje zdarzające się co chwila psują przyjemność przebywania w tym kraju. Birmańczycy są uczciwi, ceny są tu raczej stałe, są też ludźmi łagodnymi i uśmiechniętymi dla których kłótnia, podnoszenie głosu są czymś nienaturalnym. Takie zachowanie niszczy przyjemność obcowania z tymi ludźmi. Na dworcu w Rangunie, gdy Remek naskoczył na ludzi w kasie przypadkowy student przepraszał mnie, tłumacząc że musimy kupić bilety za dolary bo takie przepisy ustanowił rząd.

Wczoraj, gdy w południe trafiliśmy na wzgórze ze stupami panował upał i nie pozostawało nic innego, jak siedzieć w cieniu. Ale Remek ciągle nas poganiał, chciał iść dalej, kupić owoce na targu i trudno wytrzymać tę presję. On taki jest, że nie może usiedzieć na miejscu.

W każdym razie Wojtek popłynął łodzią w górę rzeki a potem wraca do kraju. Remek z Gajem pojechali na wycieczkę a ja, choć miałem jechać z nimi zostałem i siedzę na wzgórzu. Bilet do Mandalay mam na jutro na popołudnie, więc jutro też mogę tu posiedzieć, popatrzeć na rzekę i poczytać lub pomyśleć. Wydaje się to dobrym planem.

Postanowiłem resztę tych wakacji spędzić spokojniej, siedząc na słońcu, czytając, pisząc lub po prostu nic nie robiąc. To moje wakacje i chcę je spędzić we własnym rytmie, nie spiesząc się, bez stresu. Za kilka miesięcy mogę żałować każdej nie wykorzystnej okazji, każdej zmarnowanej chwili. będę robić to co przede wszystkim to dobre dla mnie

Jeśli oznacza to rozstanie się z Remkiem to trudno, jestem już na tyle wprowadzony w Azję, że chyba sobie poradzę.

Ponieważ mam za mało dolarów a Birma okazała się droga spróbuję kupić sobie nowy bilet na samolot i wrócić kilka dni wcześniej. Nie ma sensu siedzieć w najtańszym hotelu, nie mogąc zwiedzać i oszczędzając każdą butelkę wody. Lepiej pozwiedzać a potem tydzień poleżeć na plaży w Tajlandii.

A teraz mam jeszcze cały dzień w Moulmain dla siebie. I będzie postanowiłem, że będzie to przyjemny dzień.

piątek, 6 stycznia 2012

Goa

Rok temu wykonywałem takie ćwiczenie - próbowałem przywołać przed oczami obraz samego siebie za rok. Zamykałem oczy i wyobrażałem sobie błękitne, spokojne morze, bezchmurne niebo, stojącą na stoliku filiżankę espresso. Siedzę spokojny, zrelaksowany patrząc na morze i co pewien czas spoglądając na ekran laptopa stojącego na stoliku.

Nie ma espresso, jest kawa z mlekiem. Zamiast laptopa mam przed sobą iPada. Błękitne morze nie jest Morzem Śródziemnym gdzieś w Maladze, czy Taorminie tylko Morzem Arabskim. Temperatura zamiast 18 stopni wynosi na razie około 27 stopni. Pomijając te nieistotne szczegóły jest właśnie tak, jak sobie wyobrażałem. Nawet dużo lepiej.

* * *

Palolem Beach na Goa, gdzie się zatrzymaliśmy to bardzo spokojne miejsce. Nie jesteśmy tutaj w Indiach, nie ma śmieci, nie ma żebraków, hałasu i smrodu. Nikt nie zaczepa co chwilę, nie łapie za rękę, nie usiłuje sprzedać czegoś, czego zupełnie nie potrzebujesz.

Są za to palmy i szeroka plaża, mikroskopijne chatki z trzciny i rzędy beach barów. Atmosfera jest bardzo zrelaksowana. Szeroka plaża jest stosunkowo pusta, nie ma tu żadnych dużych hoteli, hałaśliwych dyskotek, tłumów. Muzyka w barach gra ale nie na cały regulator a na tyle dyskretnie aby nie zagłuszać muzyki z sąsiedniego baru.

Turyści nie przybywają wielkimi, zorganizowanymi stadami ale w małych grupkach po dwie, cztery osoby, czasem samotnie. Nie są to wyłącznie bakpakerzy, widać też walizki na kółkach. Wynajmują domek i znajdują swój bar. Jest ich tu na tyle niedużo, że po dwóch dniach kojarzymy większość ludzi z naszej części plaży.

Całe życie toczy się tu wokół plaży, poza nią jest tylko jedna uliczka i kilka sklepików. A na plaży są wyłącznie beach bary, kilka łodzi i kajaki.

poniedziałek, 2 stycznia 2012

Mazury

- Życie jest jak księga, jeżeli nie podróżujesz tkwisz ciągle na tej samej stronie - powiedział nam Dima, zanim rano pojechał w kierunku Bombaju. Pewnie gdzieś to przeczytał.

* * *

Po Sylwestrze spaliśmy do południa, potem zjedliśmy śniadanie i na tym dzień się skończył. Poszedłem do kawiarenki internetowej (gdzie oczywiście nie ma żadnej kawy ale jest wi-fi) i gdy tam siedziałem rozpętała się burza, prawdziwa subtropikalna burza ze strugami deszczu. Oczywiście zaraz wysiadł prąd, więc i Internet zniknął. Wyszedłem na ulicę aby wrócić do hotelu i zobaczyłem, że całe miasto przestało funkcjonować.

Ulicami płynęły strugi deszczu, uliczni sprzedawcy zniknęli razem ze swoimi straganami a wszyscy Hindusi pochowali się w domach lub pod metalowymi daszkami. Byłem jedyną adekwatnie ubraną osobą na całej ulicy. W porządnej kurtce od deszczu, dżunglowych spodniach i butach z membraną mogłem próbować dojść do hotelu. Hindusi w swoich dzianinach musieli próbować przeczekać deszcz, więc cierpliwie czekali.

W hotelu do naszego kręgu dołączyła Sandra i Shimi i reszta dnia minęła nam na rozmowach w hotelowej świetlicy z deszczem padającym za oknami. Sandra jest Włoszką, malarką z Turynu a Shimi Japonką mieszkającą w Singapurze. Przerobiliśmy wszystkie oczywiste tematy - podróże, gdzie kto był w Azji, porównywanie wrażeń, Indie, gotowanie, książki.

Sandra opowiadała nam o sztuce tatuażu, którą zajmuje się poza wykładaniem malarstwa i rysunku w szkole wyższej. Nigdy nie myślałem, że dobry tatuaż wymaga tyle pracy i zaangażowania od artysty, myślałem że jest to bardziej usługa niż sztuka. Podobno w Japonii, miłosne tatuaże wykonywane są białym pigmentem i widoczne są tylko podczas uniesienia lub gorącej kąpieli. Również w Japonii są kolekcjonerzy tatuaży, którzy kupują wytatuowaną przez artystę skórę, która oczywiście przechodzi na ich własność dopiero po śmierci nosiciela.

Z okazji Nowego Roku indyjscy przyjaciele przyprowadzili dla Sandry wróżbitę-numerologa. Trafnie opowiedział jej o problemach ze zdrowiem i o tym, że gdy miała dziewięć lat, umarł gwałtownie mężczyzna z jej bliskiej rodziny (16 letni kuzyn). Co do przyszłości przepowiedział, że w 2014 roku weźmie ślub w Indiach.

To był całkiem udany początek roku. W egzotycznym miejscu, w środku Indii słuchałem co mają do powiedzenia ludzie, których dopiero co poznałem.

niedziela, 1 stycznia 2012

Khajuraho

Po dwudziestu godzinach podróży Indie już naprawdę zaczęły działać mi na nerwy. Najpierw czekaliśmy na dworcu w Varanasi pięć godzin bo o tyle opóźnił się odjazd pociągu. Potem pociąg jechał trzysta pięćdziesiąt kilometrów przez osiem godzin i gdy wysiedliśmy na dworcu w Satnie było w pół do drugiej w nocy. Zamiast do hotelu poszliśmy do poczekalni, gdzie przeczekaliśmy do rana i wzięliśmy autobus do Khajuraho.

Sam pociąg i dworzec nie były takie złe, na szczęście Polskie Koleje Państwowe stanowią dobrą szczepionkę uodparniającą na kolej indyjską. Jedyne co mnie trochę męczyło to intensywny zapach moczu, gdy pociąg ruszał ze stacji.

W każdym razie byłem niewyspany, zmęczony podróżą i coraz bardziej zły. Nasz autobus okazał się kolejnym gratem, w którym mieliśmy spędzič kilka godzin marznąc i podskakując na wybojach. Kupiłem lokalną gazetę i zacząłem czytać komentarz na temat relacji między Pakistanem a Indiami. Po tym, jak stosunki Ameryki z Pakistanem pogorszyły się, relacje z Pak zaczęli zacieśniać Chińczycy, co oczywiście niepokoi Indie. Autor przeciwstawiał imperialny styl Chin oparty na sile miękiemu stylowi Indii opartemu na wpływach kulturalnych.

Roześmiałem się. W ciągu kilku ostanich lat, przy pomocy pieniędzy i bizantyńskiej dyplomacji Chiny pozyskały kilkudziesięciu sojuszników i wasali od Afryki po Azję. Czy Indie mają jakiś sojuszników? Większość sąsiadów albo należy do rodziny krajów muzłumańskich albo jest słaba jak Nepal albo, jeśli jest bliska kulturowo Indiom to idzie swoją własną drogą jak Cejlon i Birma.

Wygląda na to, że model kulturowy polegający na filmach Bollywood, aranżowanych małżeństwach, kastach, korupcji i śmieceniu dookoła nie pociąga nikogo.

środa, 9 listopada 2011

Pustka i czas

Siedziałem wczoraj u Remka, patrzyłem jak chłopaki kłócą się grając w FIFA 11 i czekałem aż zaczniemy grać w pokera. Z tej nudy przeglądałem gazety na stoliku aż wpadło mi w ręce pisemko Digital Camera Polska. Czego można się spodziewać po takiej gazetce z wyjątkiem opisu paru aparatów i kilku tricków w Photoshopie? Ja znalazłem wywiad z Beatą Pawlikowską mówiącą o tym, że podróżując nie można uciec od samego siebie.

Nie ma ucieczki przed sobą. Można uciec na koniec świata, ale nie od siebie samego.[..] taka ucieczka na koniec świata nie rozwiązuje problemu, a czasem jeszcze je mnoży. Odnalezienie się w obcym kraju może być trudne – nie ma przyjaciół, ubezpieczenia zdrowotnego, nie wiadomo jak działa policja. Wszystkie codzienne sprawy są dziesięć razy trudniejsze [..]

Zarówno podróż do Włoch, jak i do Brukseli dały mi to odczuć. Dopóki znajdowałem się w zasięgu swojskiego leżaka lub kanapy, dopóki miałem dookoła znajomych dopóty było świetnie. Miałem gdzie się schować, dokąd wrócić odpocząć, miałem z kim porozmawiać. Gorzej było, gdy pojechałem sam do Mediolanu albo, gdy samotnie włóczyłem się po Brukseli. Szybko dochodziło do głosu poczucie wyobcowania, byłem jednym z tysięcy turystów i nikogo nie interesowałem ani ja ani moja historia. Wszelkie kontakty z ludźmi dookoła miały charakter monetarny – mogłem sobie kupić nocleg w hotelu, chwilę spokoju przy stoliku z kawą, bilet. Ludzie dookoła byli mili i życzliwi ale jednocześnie obojętni.

Zacząłem się zastanawiać czy podróż do Azji to dobry pomysł. Podróżowałem już samotnie – a teraz przynajmniej przez jakiś czas nie będę sam – i nie sprawiało mi to wielkiego problemu. Lubię własne towarzystwo, radzę sobie z problemami praktycznymi, nie mam kłopotu z nawiązywaniem kontaktów. Podróż zawsze bardziej mnie ekscytuje niż męczy – to znaczy tak było dotychczas. Teraz jest inaczej.