Pokazywanie postów oznaczonych etykietą siła wyższa. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą siła wyższa. Pokaż wszystkie posty

środa, 25 stycznia 2012

Patrząc leniwie na morze

 And it's there I want to be, 

by the old Moulmain pagoda looking lazy at the sea

Choć to właśnie wiersz Kiplinga przyprowadził mnie do Azji, nie doznałem objawienia zwiedzając pagodę w Moulmain, przynajmniej nie od razu. Ale coś we mnie jednak uległo zmianie. Siedzę teraz na zacienionym tarasie pagody, jest południe, słońce pali niemiłosiernie i jedyne co należy robić to siedzieć w cieniu, patrzeć w dal lub drzemać leżąc na podłodze.

W Moulmain nie ma morza i nie można na nie leniwie spoglądać. Jest za to zlewisko kilku, według jednych pięciu a wedle innych źródeł trzech rzek, które ciągnie się w lewo i w prawo po horyzont. Na tej rzece cumowały w czasach Kiplinga brytyjskie parowce przypływające z Kalkuty oraz pewnie tak samo jak dzisiaj, leniwie dryfowały po niej drewniane łodzie rybaków. Wygląda to ze wzgórza, jak jakiś senny archipelag i można dobrze zrozumieć nadużycie autora.

Jestem tutaj już drugą dobę i zostanę jeszcze jeden dzień, jutro po południu mam autobus do Mandalay. Polubiłem Moulmain. Choć jest to trzecie co do wielkości miasto Birmy, nie jest przytłaczające (300 tys. mieszkańców), z dwóch stron otoczone zlewiskiem rzek, ze złotymi pagodami na wzgórzu. Jest tu dobre powietrze, klimat jest bardzo przyjazny. Wreszcie czuję, że jestem w tropikach - ranki i wieczory są ciepłe ale rześkie, dziś o siódmej wisiała nad miastem mgła, za to kilka godzin koło południa jest prawdziwie upalnych. No i oczywiście ludzie, jak chyba w całej Birmie są tu łagodni, uśmiechnięci i bardzo przyjaźni.

Rozumiem czemu Brytyjczycy z Indii wybierali Moulmain na miejsce spędzenia emerytury. Przyroda dookoła, pobliskie góry, rzeka i morze sprawiają, że byłoby to idealne miejsce na spędzanie beztroskich wakacji. Klimat i krajobraz przypominają Toskanię w lipcu. 

Gdyby tylko kraj ten był trochę bardziej zamożny i było mniej ograniczeń dla turystów. Ponieważ jednak w pobliskich górach siedzą partyzanci moźliwość swobodnego poruszania się jest ograniczona a ze względu na biedę nie ma tu tego co mogłoby być - wycieczek rowerem, dobregomjedzenia, leżaków i kawiarni.

To co jest ma swoje uroki - siedzę na tarasie mając za plecami złotą kopułę pagody, której początki sięgają trzystu lat przed Chrystusem i jestem tu jedynym turystą. Mam cały ten krajobraz i całe to miejsce tylko dla siebie. Bulwar nad rzeką, przy którym stoi mój hotelik jest co prawda zniszczony ale pozwala oglądać piękne zachody słońca.

Nie am kramów z pamiątkami rodem z Chin, nie ma naganiaczy, nie ma tłumu. Poza mną jest tu tylko kilkanaście osób z obsługi, zakochana para i trochę dzieciaków, które najwyraźniej uciekły ze szkoły. Zadroszczę im, bo mogą robić codziennie to co ja teraz - uciekać z miasta na wzgórze z pagodami i patrzeć leniwie na rzekę w dolinie. Znudzone dziewczyny zapraszają mnie do środka rozlicznych kapliczek, które pilnują i widzę zakamarki, które pomija spieszący się, zmęczony turysta.

Siedzę sobie właśnie sam w jednej z otaczających pagodę kapliczek (jest tu jedyna, drewniana ławka), zerwał się wiatr i porusza dzwonkami na szczycie stupy, na posągu Buddy siadają drobniutkie wróble. Nikt na mnie nie patrzy a z kilkudziesięciu posążków stojących na ołtarzu część jest autentycznie złota. Ale tutaj nikt nie podejrzewa nikogo o złe intencje a ja nie ma żadnych.

* * *

Postanowiłem zwolnić, przestać się spieszyć. Posiedzę sobie tutaj i ruszę do Mandalay a potem znów posiedzę parę dni w Bagan. Chcę spokojnie wtopić się w ten klimat, mieć czas na czytanie książek, na siedzenie w herbaciarniach i obserwowanie ludzi, na spokojne spacery. Chcę dostosować się do miejscowego rytmu aktywności rano i wieczorem oraz szukania cienia w południe.

Może to oznaczać, że dalszą część drogi odbędę bez Remka ale jestem już nim zmęczony. Mam dosyć ciągłego targowania się, gadania o pieniądzach, pędzenia z miejsca na miejsce. Remek ma niestety swoje tempo i niechcący wszystkim je narzuca, idzie szybko z przodu, podnosi głos rozmawiając z miejscowymi, obsesyjnie wspomina co kupił i za ile.

- Ty każdoj raz diełajesz skandał - wypomniał mu wczoraj przy kolacji Gaj, który jest bardzo spokojny i zrównoważony - Można targowatsia biez agresji.

Poszło o to, że chłopaki znaleźli herbaciarnię z indyjską herbatą (no daleko jej do indyjskiej) po sto khiatów. Remek wypił kilka i gdy poszliśmy tam razem podali nam nam od razu większe porcje, czyli podwójną herbatę. Gdy przyszło do płacenia Remek zrobił awanturę, czemu po dwieście skoro w karcie jest po sto, rzucił im pieniądze i złościł się, że chcą go orżnąć. Przy następnej wizycie od razu mówili nam, że herbata mała po sto.

Rzecz w tym, że te sto khiatów to czterdzieści groszy a takie sytuacje zdarzające się co chwila psują przyjemność przebywania w tym kraju. Birmańczycy są uczciwi, ceny są tu raczej stałe, są też ludźmi łagodnymi i uśmiechniętymi dla których kłótnia, podnoszenie głosu są czymś nienaturalnym. Takie zachowanie niszczy przyjemność obcowania z tymi ludźmi. Na dworcu w Rangunie, gdy Remek naskoczył na ludzi w kasie przypadkowy student przepraszał mnie, tłumacząc że musimy kupić bilety za dolary bo takie przepisy ustanowił rząd.

Wczoraj, gdy w południe trafiliśmy na wzgórze ze stupami panował upał i nie pozostawało nic innego, jak siedzieć w cieniu. Ale Remek ciągle nas poganiał, chciał iść dalej, kupić owoce na targu i trudno wytrzymać tę presję. On taki jest, że nie może usiedzieć na miejscu.

W każdym razie Wojtek popłynął łodzią w górę rzeki a potem wraca do kraju. Remek z Gajem pojechali na wycieczkę a ja, choć miałem jechać z nimi zostałem i siedzę na wzgórzu. Bilet do Mandalay mam na jutro na popołudnie, więc jutro też mogę tu posiedzieć, popatrzeć na rzekę i poczytać lub pomyśleć. Wydaje się to dobrym planem.

Postanowiłem resztę tych wakacji spędzić spokojniej, siedząc na słońcu, czytając, pisząc lub po prostu nic nie robiąc. To moje wakacje i chcę je spędzić we własnym rytmie, nie spiesząc się, bez stresu. Za kilka miesięcy mogę żałować każdej nie wykorzystnej okazji, każdej zmarnowanej chwili. będę robić to co przede wszystkim to dobre dla mnie

Jeśli oznacza to rozstanie się z Remkiem to trudno, jestem już na tyle wprowadzony w Azję, że chyba sobie poradzę.

Ponieważ mam za mało dolarów a Birma okazała się droga spróbuję kupić sobie nowy bilet na samolot i wrócić kilka dni wcześniej. Nie ma sensu siedzieć w najtańszym hotelu, nie mogąc zwiedzać i oszczędzając każdą butelkę wody. Lepiej pozwiedzać a potem tydzień poleżeć na plaży w Tajlandii.

A teraz mam jeszcze cały dzień w Moulmain dla siebie. I będzie postanowiłem, że będzie to przyjemny dzień.

wtorek, 17 stycznia 2012

Bakszysz i pałka

Siedząc ze szklanką herbaty w dłoni obserwowałem, jak tajniak bije bambusowym kijem chudego, młodego człowieka. Bity przepraszał i uciekał przed razami ale tajniak doganiał go i bił dalej. Sudder Street była pełna miejscowych i turystów, zrobiło się zbiegowisko ale nikt nie stanął w obronie bitego.

Ludzie obserwowali zaskoczeni, komentowali między sobą. Niedaleko stał policjant w uniformie, którego obecność sankcjonowała działania pałkarza.

Po chwili wszystko ucichło, ludzie się rozeszli trochę zaskoczeni, komentując to co się stało. Nasze stoisko uliczne, prowadzone przez jednorękiego Hindusa, przy którym siedzieliśmy zaczęło się szybko zwijać poganiane przez kilku rozgniewanych tajniaków i mundurowego.

Zostaliśmy we czwórkę - Niemiec, który jest w Indiach półtora roku, Włoszka w moim wieku, która trochę mówi w hindi, urocza Francuzka Marie, która nic nie rozumie, jest w Indiach od trzech dni i nie mówi prawie nic po angielsku i ja. Zaczęliśmy rozpytywać i dochodzić do tego co się stało.

niedziela, 1 stycznia 2012

Khajuraho

Po dwudziestu godzinach podróży Indie już naprawdę zaczęły działać mi na nerwy. Najpierw czekaliśmy na dworcu w Varanasi pięć godzin bo o tyle opóźnił się odjazd pociągu. Potem pociąg jechał trzysta pięćdziesiąt kilometrów przez osiem godzin i gdy wysiedliśmy na dworcu w Satnie było w pół do drugiej w nocy. Zamiast do hotelu poszliśmy do poczekalni, gdzie przeczekaliśmy do rana i wzięliśmy autobus do Khajuraho.

Sam pociąg i dworzec nie były takie złe, na szczęście Polskie Koleje Państwowe stanowią dobrą szczepionkę uodparniającą na kolej indyjską. Jedyne co mnie trochę męczyło to intensywny zapach moczu, gdy pociąg ruszał ze stacji.

W każdym razie byłem niewyspany, zmęczony podróżą i coraz bardziej zły. Nasz autobus okazał się kolejnym gratem, w którym mieliśmy spędzič kilka godzin marznąc i podskakując na wybojach. Kupiłem lokalną gazetę i zacząłem czytać komentarz na temat relacji między Pakistanem a Indiami. Po tym, jak stosunki Ameryki z Pakistanem pogorszyły się, relacje z Pak zaczęli zacieśniać Chińczycy, co oczywiście niepokoi Indie. Autor przeciwstawiał imperialny styl Chin oparty na sile miękiemu stylowi Indii opartemu na wpływach kulturalnych.

Roześmiałem się. W ciągu kilku ostanich lat, przy pomocy pieniędzy i bizantyńskiej dyplomacji Chiny pozyskały kilkudziesięciu sojuszników i wasali od Afryki po Azję. Czy Indie mają jakiś sojuszników? Większość sąsiadów albo należy do rodziny krajów muzłumańskich albo jest słaba jak Nepal albo, jeśli jest bliska kulturowo Indiom to idzie swoją własną drogą jak Cejlon i Birma.

Wygląda na to, że model kulturowy polegający na filmach Bollywood, aranżowanych małżeństwach, kastach, korupcji i śmieceniu dookoła nie pociąga nikogo.

niedziela, 25 grudnia 2011

Daleko od Nazaretu

Był koniec roku 1999 i świat opanowała histeria milenijna. Komputery miały się popsuć w związku z 2KY a może nawet koniec świata był już bliski. W połowie grudnia kupiłem sobie bilet do Agadiru w Maroku i przez kilkanaście dni włóczyłem się z plecakiem, podróżując lokalnymi autobusami po miastach i masteczkach Maroka.

W końcu, gdy znudziło mi się podróżowanie wylądowałem w Essaouirze nad Atlantykiem. Senne miasteczko bez turystycznych hoteli, białe domy i błękitne obramowania okien, port rybacki i mury obronne o które rozbijały się fale oceanu. W nocy robiłem zdjęcia z dachu hotelu a w dzień włóczyłem się po pustej, bezkresnej plaży jedząc oliwki i mandarynki. Klimaty, jak z "Pod osłoną nieba".

Za kilka dolarów kupiłem tyle marijuany i haszyszu, że nie mogłem ich wypalić przez tydzień. Wieczorami zamykałem się w moim ogromnym pokoju hotelowym, zapalałem kadzidło - prawdziwą żywicę kadzidłowca kupioną na targu w Marakeszu, taką, jaką pachnie w kościołach - i paliłem sobie haszysz.

Nadeszła Wigilia, drzemałem w hotelu upalony haszyszem a za oknem, na spokojnej zazwyczaj uliczce zaczął się jakiś harmider. Przyśniło mi się wówczas - pewnie przez całą tę milenijną histerię - że nadszedł koniec świata, Chrystus przyszedł zabrać wszystkich do raju a ja śpię upalony i nie mogę się obudzić.

To były moje najlepsze Święta w ciągu ostatnich dwudziestu lat, jedyne podczas których robiłem coś przede wszystkim dla siebie. Przez wszystkie pozostałe lata spędzałem Wigilię z rodzicami, którzy są starzy i zawsze to mogła być ostatnia okazja spędzenia z nimi Świąt. Karnie maszerowałem do sklepów kupując wszystkim prezenty, z jakich będą zadowoleni i z pokorą przyjmowałem beznadziejne prezenty od innych. Składałem życzenia, robiłem wielkie zakupy, paliłem w kominku i odśnieżałem chodnik przed domem.

Boże Narodzenie ma w sobie coś, co zawsze czyniło mnie głęboko nieszczęśliwym. Słońca jest tak mało, że co roku miałem epizody zimowej depresji leczone single malt, inhibitorami MAO i proszkami nasennymi. Machina komercji usiłująca wszystko sprzedać przy pomocy obrazów świątecznej szczęśliwości sprawiała, że moje własne życie osobiste wydawało mi się nieadekwatne. Wszystkie duchowe nauki o powszechnej miłości i cudzie narodzin dołowały mnie zamiast dawać nadzieję.

Po dwudziestu latach prób jestem w stanie uczciwie przyznać, że Święta nie są dla mnie. Jeżeli mam być szczęśliwy muszę spędzać je tam, gdzie jest ciepło i dużo słońca robiąc co chcę a nie to co muszę.

wtorek, 29 listopada 2011

Merkury

Byłem naiwny, wyobrażałem sobie, że po wyjściu ze szpitala zacznę brać euthyrox, szybko wrócę do formy i jedyne co mi pozostanie to przygotować się do wyjazdu. No owszem, będę promieniował więc muszę więcej czasu spędzać sam ale skoro i tak mieszkam sam to nie jest problemem.

Minął tydzień od wyjścia ze szpitala po a ja z każdym dniem czuję się gorzej zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Po pierwsze duszę się w nocy, więc źle śpię. Rano jestem niewyspany a przede wszystkim niedotleniony, więc żadna kawa nie pomaga budzą mnie dopiero pompki przy otwartym oknie. Pod drugie ciężko mi oddychać również w dzień, jestem zmęczony, nie mogę się skoncentrować, czuję się rozbity.

Psychicznie też nie najlepiej. Sprzedaję niepotrzebne rzeczy na Allegro i dziś po południu miałem zamiar skompletować sześć paczek, wpisać dane do systemu i zamówić kuriera. Miałem na to cały wieczór, mogłem sobie włączyć muzykę albo jakiś serial, miałem gotową kolację i nic lepszego do roboty. Wydaje się to banalnie proste a mnie to przerastało, nie mogłem się do tego zabrać, zabrało koło pięciu godzin i omal się nie popłakałem z rozpaczy.

A za dwa i pół tygodnia mam wsiąść w samolot, polecieć do Dehli, przesiąść się na samolot innej linii nie opuszczając strefy bez odprawy, wylądować w Kathmandu na wysokości 4 tys. m. n. p. m. A potem przeżyć w tym Nepalu ze dwa tygodnie. Ciekawe jak, skoro obecnie nie mogę złapać oddechu we własnym mieszkaniu na nizinie mazowieckiej?

niedziela, 9 października 2011

Kościół jednego dnia

Dziesięć lat temu trafiliśmy do Orvieto pod koniec majowego weekendu. Przenocowaliśmy w hotelu koło stacji kolejowej i wyruszyliśmy zwiedzać wcześnie rano. Jakimś dziwnym trafem wszyscy włoscy i zagraniczni turyści zniknęli i zwiedzaliśmy całkowicie pustą katedrę tylko we dwoje. Do dziś pamiętam, że przemierzając marmurową posadzkę i unosząc w górę głowę czułem iż Bóg jest gdzieś w pobliżu.

W sobotę też wybraliśmy się z Marianną do Orvieto. Tym razem jednak katedra była wypełniona właściwą jak na październik proporcją turystów autokarowych i indywidualnych. Jej bogato zdobiony front i szaro-białe ściany wyglądały odpowiednio potężnie i imponująco. Dla mnie jednak tym razem było tu pusto.

Jeszcze kilka lat temu miałem zwyczaj dosyć regularnego chodzenia do kościoła. Naprawdę odczuwałem taką potrzebę i będąc w kościele miałem poczucie, że Bóg istnieje. Nie że prowadzę z nim jakiś dialog albo, że jakoś szczególnie wysłuchuje moich modlitw ale miałem poczucie jego obecności.

Jeżeli to uczucie gdzieś się zagubiło i osłabło w codziennej gonitwie wystarczyło trafić do odpowiedniego kościoła aby wróciło. O ile kościoły w Polsce, które z reguły przypominają urodą prowincjonalne dworce autobusowe nie przywracały mi więzi z Bogiem o tyle podróż do Włoch z reguły działała. Włócząc się po Toskanii zawsze prędzej, czy później trafiałem do jakiegoś pustego, skromnie wyposażonego romańskiego kościoła w którym msze odprawiane są od tysiąca lat i w którym obecność Boga czuć bardzo blisko. Wracałem stamtąd ze znacznie umocnioną wiarą.

O ile kościoły romańskie, najlepiej odkryte przypadkiem gdzieś na uboczu działały najlepiej to również gotyckie i późniejsze, również te lepiej położone i opisane w przewodnikach, wypełnione turystami przypominały o istnieniu Boga.

poniedziałek, 26 września 2011

Starbucks

Poszedłem dziś po raz pierwszy na jogę. Od operacji minęło już dziesięć dni i czas zacząć budzić ciało. Oszczędzałem się podczas ćwiczeń aby nie naciągać okolic krtani a podczas niektórych czułem drętwienie w łydkach. Ale cieszę się, że poszedłem.

Siedzę w ogródku Starbucksa pijąc niesmaczną kawę. Dookoła pełno dziewcząt, które wolą palić papierosy w promieniach coraz bardziej anemicznego słońca, popijać kawę i plotkować niż iść do szkoły. Jakże bliska mojemu sercu jest ta lekkomyślna filozofia. W powietrzu unosi się zapach perfum i smużki dymu.

Trzy miesiące temu siedziałem w tym samym miejscu, zaczynały się wakacje a dziewczęta wokół przechwalały się dokąd wyjadą. Wówczas również wydawało się, że najgorsze minęło. Wyprowadziłem się od J. i zacząłem powoli godzić z tym faktem. Przyznałem się przed sobą, że nie kontroluję picia i zacząłem chodzić na mitingi.

Mitingi okazały się bardzo fajne, dawały siłę, pozwalały inaczej spojrzeć na siebie, zmuszały do myślenia i radzenia sobie z emocjami. Rozstanie z J. bolało ale czułem też ulgę, zniknęło to niezdrowe napięcie, które J. wytwarzała od miesięcy. Znów pozwoliłem komuś przekroczyć granicę, znów moje 'ja' zagubiło się gdzię w 'my'. Odzyskiwanie go z powrotem dla siebie jest zawsze ożywczym doznaniem.

Plan był prosty, odpocząć trochę, odzyskać siły, popracować nad sobą i zacząć układać życie na nowo. Trudne ale osiągalne. Zadanie akurat na lato. Nie planowałem raka.

Teraz też wydaje się, że najgorsze minęło. Odzyskać siły po operacji, przeżyć jakoś kilka tygodni odstawienia hormonów przed radioterapią, odzyskać siły i wyregulować fizjologię po radioterapii. Zadanie akurat na jesień.

Ciekawi mnie jakie los ma plany i czy szykuje kolejne niespodzianki. Kiedyś czytałem, że celem życia człowieka jest odkrycie sensu własnego istnienia. Nie zrobienie kariery, zaciągnięcie kredytów i posiadanie nieruchomości, nie kupowanie gadżetów i wygodne życie.

wtorek, 13 września 2011

Prawdopodobieństwo = ?

W dłuższej perspektywie wszyscy będziemy martwi.

* * *

A zatem zrobiłem co należało. Zebrałem informacje, rozważyłem dostępne opcje a następnie podjąłem stosowne kroki. Racjonalnie, mimo całej paniki i zmęczenia zrobiłem to co zawsze dobrze mi wychodzi, poznałem działanie systemu a następnie obróciłem go na swoją korzyść. Jak prawdziwy life hacker.

Wybrałem dobrego, doświadczonego chirurga, co według dostępnych mi danych zwiększa moje szanse na powodzenie operacji z 85 proc. do 93 proc. Mówiąc językiem teorii gier wybrałem optymalny mix strategii. Pozostaje spokojnie czekać na wynik. I w zasadzie to robię, staram się odprężyć biegając i chodząc na jogę.

Jestem przyzwyczajony myśleć w kategoriach prawdopodobieństwa zdarzeń. Studiowałem matematykę finansową, jestem członkiem zakonu zajmującego się religijną analizą właściwości procesów stochastycznych. Potrafię na pierwszy rzut oka odróżnić nadmartyngał od podmartyngału. I dzięki tym wszystkim książkom i wykładom wiem, że rachunek prawdopodobieństwa nie sprawdza się w życiu.

Dokładnie miesiąc temu czekałem na wyniki biopsji i miałem 99 proc. szans, że guzy w tarczycy nie okażą się rakiem. Ale jednak były. Prawdopodobieństwo nie ma zastosowania, w życiu i tak wydarzy się to co ma się wydarzyć. Możemy uspokajać się przypisując zdarzeniom w naszym życiu jakąś liczbę w przedziale 0..1 ale to nie ta liczba decyduje o tym co się wydarzy. Może decyduje jakaś siła wyższa a może jest tylko chaos i przypadek ale tak czy inaczej nie jest to kwantyfikowalne.

Keynes – nim jego nazwisko stało się popularną obelgą w świecie polityki ekonomicznej – napisał doskonały Traktat o prawdopodobieństwie. Rozkłada tam na kawałki podstawy rachunku prawdopodobieństwa i pokazuje, że dalekie od metody naukowej jest wykorzystywanie zdarzeń przeszłych do wyciągania wniosków na temat przyszłości.

Wystarczy popatrzeć na rynki finansowe. Już nawet Markowitz przyznał, że teoria portfelowa na której opiera się zarządzanie pieniędzmi przez fundusze ma fałszywe podstawy teoretyczne. Value at risk z modyfikacjami jest ciągle stosowana tylko dlatego, że ciągle wymagają tego procedury  banków i funduszy. W czasach paniki statystyczna korelacja pomiędzy instrumentami przestaje działać i z ‘value’ pozostaje głownie ‘at risk’. Teoretyczna podstawa wyceny instrumentów pochodnych również balansuje na granicy intelektualnego bankructwa. Skoro do modeli przykładamy rozkład normalny plus minus parę własnych modyfikacji na wyjściu też otrzymujemy rozkład normalny z reguły bezużyteczny w realnym zastosowaniu.

A zatem nie niepokoję się wynikiem operacji, uznałem że to co się wydarzy nie zależy już ode mnie. Może zależy od umiejętności chirurga, może od tego co zobaczą w środku a może od przypadku. Może od wszystkiego razem albo od czegoś jeszcze na co nie mamy wpływu. Ja uznałem, że nie wszystko można zostawić sile wyższej, więc zrobiłem co mogłem aby ułatwić jej zadanie. Teraz niech ona robi swoje.

Na wszelki wypadek postanowiłem jednak spisać testament.

* * *

Chłopaki organizują dziś wieczór pod hasłem ‘Pożegnanie z rakiem’. Remek będzie gotował, Czarek skręcał a Maciek namawiał na kolejną partyjkę kości. Ciekawe czy znowu będę miał szczęście. Statystycznie rzecz ujmując szanse abym trzeci raz ograł ich wysoko w kości są niewielkie.

sobota, 27 sierpnia 2011

Ostatni dzień lata

Gorący wiatr znad Sahary przywiał z południa Europy upał o którym pisała Marianna. Dziś jest ponad trzydzieści stopni ale po nocnej burzy lato się skończy, temperatura spadnie i zacznie się wrzesień. Powietrze jest gorące, jak na dworcu w Roma Tiburtina, tego upalnego dnia na początku lipca, gdy jechaliśmy z Marianną do jej domu w Toskanii.

Założyłem szorty, kupione tydzień temu z myślą o podróży, ray bany i poszliśmy z Czarkiem na rower. Pojechaliśmy wzdłuż Wisły a potem przedzieraliśmy się bezdrożami wzdłuż Kanału Żerańskiego przez wielkie błotniste kałuże, które pozostały po ostatniej burzy.  Dobrze się jechało. Czarek się zasapał ale ja – mimo, że oczywiście chciało mi się pić – czułem się świetnie.

Jestem w szczytowej formie, waga pokazuje dziś 82,5 kg., wyglądam dobrze i tak samo się czuję. Gdyby nie mała karteczka formatu A5 z wynikami biopsji byłby to kolejny przyjemny, leniwy dzień tego niezwykłego lata.

Może nie powinienem się martwić tym co będzie i starać się żyć dniem dzisiejszym? Żyć chwilą obecną zamiast lękać się przyszłością. Mam co jeść, mam gdzie mieszkać, mam pieniądze, dobrze się czuję, mam przyjaciół. Siła wyższa wie co dla mnie dobre i jeżeli jej tylko pozwolę zatroszczy się o mnie.

Ten rok pokazał mi, że to co się wydarza nie zależy ode mnie. Bezcelowa jest próba walki z losem, narzucenia wydarzeniom własnej wersji, zmuszenia życia aby spełniło się w zaplanowanym przeze mnie scenariuszu. Takie miotanie się wyczerpuje mnie.

Nie potrafiłem zmusić rynku aby podążał w założonym przeze mnie kierunku. Nie mogłem nic zrobić wobec logiki wydarzeń, które wyniosły mnie na margines w pracy. Nie mogę zmusić J. aby mnie kochała, skoro to uczucie w niej wygasło. Musiałem przyznać się do bezsilności wobec alkoholu. I do tego, że nie radzę sobie z napięciem i złością.

Siła wyższa wkroczyła w moje życie i precyzyjnymi ruchami pokazała, że nie mogę już podążać tym kursem. Nie ma powrotu do dawnego życia. Problemy z tarczycą to w dużej mierze efekt stresu a ja dobrze pamiętam gulę, która rosła mi w krtani gdy coś mnie zezłościło. Jeśli nie zapanuję nad stresem to napięcie jakie wytwarzam będzie mnie niszczyło. A najlepszym sposób aby zmniejszyć poziom napięcia to nie walczyć, nie płynąć pod prąd tylko poddać się wydarzeniom.

Pół roku zwolnienia w pracy pozwoliło mi zająć się sobą, biegać, chodzić na jogę, zmienić sposób odżywiania. Zacząłem realizować własne projekty i przez chwilę były to moje najlepsze chwile. Robiłem coś co sprawiało mi satysfakcję zamiast tracić czas na bezsensownej szarpaninie. Zacząłem powoli zmieniać siebie i swoje myślenie.

Rozstanie z J. – hmm – przy różnych swoich zaletach J. wytwarzała, szczególnie przez ostatnie miesiące taki specyficzny rodzaj napięcia, który fatalnie na mnie działał. J., która w gruncie rzeczy jest dobrą kobietą taki ma styl bycia oraz miało ostatnio wiele własnych problemów – ze zdrowiem, pieniędzmi i pracą. Była sfrustrowana zmianami, jakie w niej się dokonywały. Za co oczywiście oskarżała mnie.

Gdyby zaś nie ciągłe wypominanie mi przez J. mojego braku zainteresowania seksem nie zacząłbym z taką determinacją chodzić po lekarzach. I może do dziś nie miałbym zdiagnozowanego problemu z parathormonem a teraz raka.

Patrzę na moje życie z dystansu i zastanawiam się – co dalej? Do czego to wszystko zmierza?

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Gniew bogów

Poszedłem dziś zapisać się do Instytutu Onkologii. Nie chciało mi się, wymyślałem sobie preteksty aby to odłożyć takie, jak że przecież muszę porozmawiać z kimś, coś załatwić i to jest ważne. Ale pojechałem tam i i tak niewiele z tego wynikło bo trzeba mieć skierowanie oraz w sprawie tarczycy to w czwartki.

Ludzie ciekawie reagują, gdy mówię, że mam raka. Jedni pytają czy jest złośliwy. Inni sugerują, że trzeba powtórzyć badania bo mogli coś pomylić w laboratorium albo że jeszcze nic nie wiadomo bo nie byłem jeszcze u onkologa. Innymi słowy dużo wyparcia i zaprzeczenia. Są też próby pocieszania, że będzie dobrze. To prawda, można to - mam nadzieję - wyleczyć ale nie jest to zdrowa sytuacja. I nie podoba mi się, że będą mi coś wycinać.

W dodatku dociera do mnie, że z wielu spraw, które miały się dobrze skończyć w ciągu ostatnich miesięcy żadna się jeszcze nie skończyła dobrze. Praca, pieniądze, związek z J., alkohol, zdrowie każda z tych sytuacji miała być okazją  do zmian na lepsze. Więc cieszę się na te zmiany i czekam na nie ale one się po prostu nie dokonują na razie. Nie ma szczęśliwego finału, są tylko kolejne kryzysy, które przyćmiewają poprzednie.

Przypomniał mi się odcinek “Rzymu”, w którym niewolnik i Oktawian ukrywają atak epilepsji Cezara bo choroba świadczyłaby w oczach ludu, że bogowie mu nie sprzyjają. Nie pojmuję boga w taki sposób ale wszystko to co się stało świadczy, że bogowie naprawdę przestali mi sprzyjać.

Na przykład rozpaczałem, że ukradli mi moją ulubioną hondę co teraz wydaje się drobną niedogodnością. Niemniej zawsze miałem samochód, przeważnie służbowy, przez ostatnie dwanaście lat. Po prostu zawsze coś było. Gdy mieszkałem z J. mieliśmy trzy samochody służbowe w domu (w tym dwa J., za ponad ćwierć miliona każdy) i starą hondę civic. Nigdy nie myślałem nawet, że samochód mogą ukraść a do hondy włamali się w listopadzie bez powodzenia a w końcu ukradli ją w lutym. Z powodu sytuacji w pracy nie mogłem już w to miejsce kupić następnego służbowego. A ponieważ J. ma moje pieniądze nie stać mnie aby kupić sobie prywatny. A nawet jakbym miał pieniądze to wydanie ich na samochód nie byłoby rozsądne w perspektywie braku pracy i chorobie. Więc nie mam samochodu co jest czasami kłopotliwe a w dodatku cierpi mój prestiż.

Ale to tylko drobny przykład i wcale nie najważniejszy. Lubiłem swoją hondę, szkoda jej ale to tylko przedmiot. Chodzi raczej o to, że przez długi czas żyłem w świecie w którym samochody były oczywistością i nigdy ich nie brakowało. Po prostu były, benzyna do nich była za darmo a jak coś się stało to były do dyspozycji inne – zastępcze, z firmy. I to się skończyło. Nagle i nie wiadomo dlaczego. Koniec. Nie ma.

To samo dotyczy związku z J. Każdy związek ma swoje kryzysy. Seks jest czasem lepszy a czasem słabszy. Remont domu, pieniądze, moja praca, jej praca, jej kłopoty ze zdrowiem. Ale ludzie w naszym wieku nie rozstają się tak łatwo. Czasem oddalają się od siebie ale są ze sobą bo wiedzą, że nie jest łatwo trafić na kogoś dobrego w tym świecie. Ja naprawdę ją lubiłem a to co mnie ujmowało to, że ona była dobrą osobą – dla mnie, dla innych. Taką osobą życzliwą światu. A przy tym mądrą, zaradną. Nie kłóciliśmy się choć w wielu sprawach mieliśmy inne zdanie.

Więc to, że się rozstaniemy, że jej uczucie do mnie wygaśnie tak całkowicie. Że nie odda mi pieniędzy zdając sobie sprawę, że są mi potrzebne. Że potraktuje mnie jak sprzęt domowy, który się popsuł i trzeba go zastąpić nowym. Że będzie powtarzać, że czuła się przy mnie głupia i że nie okazywałem jej czułości. Trzy lata temu byliśmy parą ludzi, którzy mają za dużo wszystkiego – mieszkań, zarobków, pracy, samochodów, którzy radośnie i trochę bezmyślnie wydają pieniądze w restauracjach, na wakacje i na zakupy. Po to są pieniądze. Parą, która nie musi martwić się o przyszłość i która jest pogodzona z życiem, jakie ma. Rok temu byliśmy parą, mającą różne problemy zewnętrzne ale trzymającą się razem. A teraz nie ma nas. Szybko poszło.

No i tak samo zdrowie. Zaczęło się od tego, że czułem dziwny smak, zaczęły krwawić mi dziąsła więc poszedłem do dentystki. Dziś wiem, że wysychała mi śluzówka. Potem zacząłem unikać seksu co tłumaczyłem sobie nadwagą i brakiem kondycji. Potem zauważyłem, że często sikam, później, że dużo piję. Urolog nic mi nie pomógł. W końcu wymyśliłem, że pewnie mam cukrzycę (brak seksu i ciągłe pragnienie). Potem schudłem co uważałem za zasługę diety i aktywności fizycznej. Diabetolog wykluczyła cukrzycę ale rozsądnie znalazła podwyższony poziom parathormonu. USG wykazało małe guzy na przytarczycach, które z reguły są niegroźne. A teraz ma raka.

Ciągłe pragnienie (w spokojny dzień wypijam około siedmiu litrów płynów, w upał znacznie więcej) doprowadziło do częstego picia piwa a ponieważ okazji i chęci nie brakowało gdy już zapragnąłem przestać pić to okazało się, że nie umiem. Więc trafiłem na miting AA. I nie przeczę mam różne pijackie mechanizmy myślenia i w sumie dobrze mi robią te spotkania. Ale z popijania piwka i rozkoszowania się winem albo kolorowymi drinkami alkohol stał się dla mnie śmiertelną substancją sięgnięcie po którą w chwili słabości stwarza ryzyko dla życia.

Jak to się stało? Jak trafiłem tu gdzie jestem? I co się jeszcze wydarzy?