niedziela, 10 czerwca 2012

Atlantyk - tydzień VII

Dzień 43 - Płyniemy szybko i w dużym przechyle. Duże fale i silny wiatr, może nie sztorm ale jest z 6B i takiego morza nie pamiętam od czterdziestek na południu. Co pewien czas wali w nas wielka fala przetaczając się też przez pokład.

Mało kto wie, jak uciążliwy jest taki przechył. Oprócz przechyłu na prawą burtę o jakieś 35-40 stopni, Selma buja się na fali do przodu i do tyłu. A co pewien czas wstrząsa nią potężne zderzenie z falą - jakbyśmy zderzyli się z pociągiem. Trudno ustać na nogach bo nagły przechył zbija z nóg. Trudno coś zanieść - na przykład herbatę z kuchni na pokład.

Leżenie w koi jest torturą, podobnie jak na ławeczce w kokpicie. Leżę jak w trumnie, nawet nie w koi tylko wciśnięty w deski boazerii pokrywającej boczną ścianę kabiny. Ale co pewien czas wali w nas fala i wówczas i tak podskakuję.

Gdy leżę na materacu przyklejony do niego plecami wstrząs uderzenia wystarcza aby oderwać plecy od materaca i trochę przesunąć. W takiej chwili organizm automatycznie usztywnia mięśnie pleców broniąc się bezskutecznie, stąd ból kręgosłupa.

Ale płyniemy szybko nawet zarefowani. Selma płynie sama w bajdewindzie, więc wachty ograniczają się do obserwacji. Kłopot w tym, że pasat znosi nas na zachód, na ocean, oddalając od Lizbony.

Dziś czytałem książkę o Hornie, bardzo fajną. O historii odkryć, plemieniu, które tam żyło i o pływaniu w tamtych warunkach. Przy okazji wyczytałem, że wszyscy kapitanowie co tam pływali, mieli problemy z psychiką,

No właśnie, nasz skiper nie tylko nie je z nami ale dziś przerwał mi robienie obiadu dla wszystkich aby zrobić sobie jajka sadzone. Dziwne to. Drugi raz pod rząd tak się zachował.

W nocy ratowałem ryby latające. Wpadają na pokład i słyszę, jak przerażone trzepoczą skrzydłami umierając. Zapalam czołówkę i próbuję im pomóc ale nie zawsze mogę dosięgnąć z kokpitu a przy tym przechyle większe wychylenie to ryzyko, że polecę do oceanu i nikt nie zauważy tego w nocy. Ale niektóre ryby udaje mi się wypchnąć z powrotem do wody, inne zabiera kolejna fala.

Dzień 44 - Wiatr troszkę osłabł ale warunki podobne, jak wczoraj. Zimno, coraz zimniej, w kokpicie trudno wytrzymać w t-shircie i szortach, zresztą co pewien czas wpada tam fala. Fale są nadal bardzo duże.

Nie oczekuję cudu ale jesteśmy koło Wysp Zielonego Przylądka, na wysokości Senegalu, to niby są tropiki a wiatr zimny i słońce za chmurami. Południowy Atlantyk był dużo bardziej przyjazny.

Żeglarsko ten rejs jest OK, nie za dużo roboty przy żaglach a fajnie się płynie ale drobne niedogodności i brak jedzenia psuje nastrój. Każdy już liczy dni do Lizbony ale to jeszcze daleko.

Teraz, gdy pod pokładem duszno widać wady Selmy. To dzielny jacht i świetnie żegluje ale po sezonie nie wszystko tu działa.

Mamy zbiornik szarej wody, czyli szambo ale jego wywietrzniki zostały wyprowadzone do przedziału silnika. Stamtąd też są wywietrzniki ale nieszczelne. W dwóch miejscach - przy samym wejściu do sterówni i koło zejściówki - śmierdzi okropnie. Problem w tym, że jak się chce mieć powietrze na wachcie nocnej a nie siedzieć w kokpicie ryzykując zalanie i zmarźnięcie siedzi się w wejściu, gdzie śmierdzi.

Smród, brak jedzenia i nuda. Nie tego się spodziewałem.

Dzień 45 - Bardzo miły dzień. Od rana, gdy tylko wstałem świeciło słońce, przechył się zmniejszył wyraźnie. A w południe zabrzęczała wędka i złowiliśmy ponad metrową makrelę. Wreszcie jest co jeść, wszystkim humory się poprawiły. Nawet Marek, uczulony na rybę, zapewnia że się cieszy i że gdyby mógł toby jadł.

Marek mimo, że jest z nas najstarszy stał się maskotką rejsu. Ma wielki brzuch i nie jest wysportowany, z trudem porusza się przy przechyle. Więc mimo chęci, chłopcy prawie nigdy nie biorą go do pracy przy żaglach. Jest trochę głuchy, więc nie zawsze wie o czym mówimy. Przy sterze też nie zawsze sobie radzi, narażając się na uwagi Trolla.

Mimo, że jak opowiada pływał dużo na Bałtyku (a może dlatego) oraz zna wszystkie dziwaczne żeglarskie słówka zupełnie nie pojmuje nawigacji. Dla mnie od dziesięciu dni jest oczywiste, że będziemy spóźnieni, wie to też Marcin i Artur a kilka dni temu przyznał oficjalnie Troll. Patrząc na naszą pozycję, kierunek i logikę wiatrów (pasat, strefa ciszy, wiatry zachodnie) oraz osiągane prędkości widać to, jak na dłoni. Marek tymczasem miał bilet na samolot dwa dni po planowanym przybyciu i uparcie twierdził, że wszystko się uda. Dziś wreszcie się poddał i zaczął zmieniać rezerwację.

Marek jest bardzo ugrzeczniony, mówi cały czas proszę i przepraszam, co nie pasuje do naszego bezpośredniego stylu. Traktuje siebie poważnie, więc dotykają go niektóre moje docinki.

Od kilku dni jedziemy w pasacie i Selma sama utrzymuje kurs, przy pomocy bezana. Ster na zewnątrz jest zablokowany aby nie przeszkadzał. Marek załada pełen rynsztunek - spodnie i kurtkę, kalosze, chustkę, ciemne okulary, oraz uprząż. Przypina się przy sterze - nie ma AŻ takiego przechyłu i siedzi tam patrząc na morze. Czasem robi sobie zdjęcia. Przeżywa wielką morską przygodę.

Wygląda, jak miś na Krupówkach, my w tym czasie chodzimy w szortach i t-shirtach. Więc Artur zaczął sobie robić nim zdjęcia, jak z misiem. Marek oczywiście pojął, że żartujemy jego kosztem i się obraził.

Wygląda na to, że Marek marzył o morskiej przygodzie, czytał, przygotowywał się teoretycznie. Ale chyba inaczej to sobie wyobrażał. Jest romantykiem i jest dziecinny, krzyczy wołając nas na pokład i pokazuje na niebie chmury w kształcie mamuta i Królika Bugsa.

Dzień 46 - Znowu przywiało i wrócił przechył. Nuda. Dzień bez wydarzeń, ryba na śniadanie, obiad i kolację.

Skiper znowu założył czarne okulary i nie odzywa się do nikogo, nawet do bosmana. Cały czas gwiżdże albo wybija takt palcami. Jest w nim tyle napięcia, że można je fizycznie wyczuć. Nie ukrywa też, że z trudem znosi nasze towarzystwo. Żegluga w pasacie nie jest ani wymagająca ani męcząca. On, jako jedyny ma mejlowy i sms-owy kontakt ze światem a mimo tego ma objawy depresji. Boję się aby nie podciął sobie gardła, jak FitzRoy.

Zbliżamy się do zwrotnika Raka. Cały czas idziemy na północ ale też na zachód i bliżej mamy na Karaiby niż do Lizbony. Nieźle wywiało nas na ocean. Będziemy tak szli chyba aż do strefy wiatrów zachodnich i tam dopiero odbijemy na wschód.

Wszyscy liczą i mówią tylko o tym, gdzie jesteśmy i ile jeszcze zostało. Cały czas. Ale jakby nie liczyć ciągle zostają trzy tygodnie rejsu.

Dzień 47 - Nic nie jadłem cały dzień. Nie chciałem. Czuję się gorzej z każdym dniem i jestem już całkiem pewny, że to kwestia wody ze zbiornika. Nie mam problemów żołądkowych, po prostu czuję się zatruty. Piję tylko soki i colę ale z konieczności niewiele. Woda jest jednak też w jedzeniu, bo wszystko na niej gotujemy.

Na szczęście dziś skończył się pierwszy zbiornik wody i przeszliśmy na drugi. Mniej śmierdzi i może nie jest tak toksyczna. Wieczorem odważyłem się na herbatę z cytryną.

Zbiornik jest stalowy, nigdy nie czyszczony a w tym przechyle wykorzystywaliśmy go do dna spijając na koniec wszelkie śmieci. Na równiku temperatura w zbiornikach przekraczała 30 stopni, więc bakterie miały raj.

Pod pokładem śmierdzi nie tylko z zęzy i wywiewów. Nie działa wyciąg nad kuchenką i każde gotowanie lub smażenie zostawia ślad także w naszych kabinach. Ten wszechobecny smród doskwiera mi coraz bardziej.

Dzień 48 - Dziś rano przecięliśmy Zwrotnik Raka. Żegnajcie ostatecznie tropiki, witaj lodowata Północy.

Pasat powinien wygasać ale wiatr wieje z tego samego NE, tylko mniej równo. Chmury i naprawdę chłodno. Wracają skarpety, długie spodnie i śpiwory.

Ciągle idziemy szybko na północ, ile jeszcze? Wszyscy czekają aż wiatr się zmieni i zwrócimy się wreszcie na wschód. Dziś skończył nam się olej i mąka. Na obiad była cieciorka z moich prywatnych zakupów w Ushuaia. Zaprowiantowanie Selmy przed tym rejsem to żenada.

Marek skarżył mi się dziś, że nikt z nim nie rozmawia. Przy okazji zapytałem go, jaka była jego motywacja do tego rejsu. Taka sama jak moja - ciekawość, chęć zobaczenia Atlantyku, skonfrontowania wyobrażeń z rzeczywistością, chęć pożeglowania aż do kresu możliwości. Jest inaczej niż w książkach i niż myślałem. Kto pływa tylko wakacyjnie, w Chorwacji lub Grecji nie zrozumie tego.

Problemem nie jest żeglowanie, brak sił czy żywioły ale brak dobrego jedzenia, zatruta woda, smród, skomplikowane stosunki międzyludzkie na małej przestrzeni, poczucie zamknięcia. Do tego dochodzi poczucie zawieszenia, izolacja od świata, nuda, brak lektur. Oraz bezmiar oceanu, którego pokonanie trzeba liczyć w tygodniach.

Są i ciekawe strony tej sytuacji. Normalnie umysł przeżuwa ponownie niedawne wydarzenia. Tutaj jednak żadnych wydarzeń nie ma, więc w wolnych chwilach moje myśli błądzą po ostatnich kilkunastu latach mojego życia. Przemyślałem i ułożyłem sobie na nowo już nie tylko jakieś ważne związki, pracę i inne zdarzenia ale wracają do mnie takie epizody oraz szczegóły wydarzeń o których całkiem zapomniałem.

Najpierw przychodzą do mnie, gdy siedzę bezmyślnie na przykład na wachtach a potem wracają w snach. Na początku wiele w tym było koszmarów ale teraz zaczęły częściej wracać dobre wspomnienia, pozytywne emocje.

Sytuacje, które oceniałem jako przegrane, do których wolałem nie wracać, jawią mi się bardziej różnorodnie. Niespodziewanie dla samego siebie doszedłem do wniosku, że miałem bardzo ciekawe i udane życie.

Dziś nad ranem śniło mi się, że spacerowałem z Kasią B. - moją największą miłością. To był piękny sen ale dziwny, bo jeśli nawet myślałem o niej, to nigdy nie śniła mi się.

Podobno życie staje przed oczami w ułamku sekund przed śmiercią. To raczej bzdura bo mnie staje przed oczami od siedmiu tygodni i jeszcze nie skończyłem.

Gdy wyruszaliśmy z Ushuaia żyłem w przekonaniu, że jestem chory i umrę. Ale potem zacząłem się tak świetnie czuć. Jak nigdy od lat. Teraz czuję się trochę gorzej ale to wina zatrucia i ubogiej diety, to minie. Wczoraj myjąc się stwierdziłem, że jestem wręcz chudy. Nie schudłem po prostu jestem chudy. Widziałem odbicie swojej twarzy przez chwilę, wyglądam inaczej.

Dzień 49 - Bardzo leniwa, udana niedziela. Spałem długo. Potem znalazłem starą Politykę w której ciągle nie przeczytałem kilku artykułów więc poczytałem sobie leżąc w koi.

Wyszedłem na pokład w południe. Słońce, bezchmurne niebo, płaskie morze. Idziemy na silniku przez strefę ciszy pomiędzy pasatem a westerlies. Żadnych przechyłów, żadnych trudności. Marek zrobił według moich wskazówek namiastkę zupy pomidorowej. Przeliczyłem puszki z owocami i mamy ich dużo, więc zrobiliśmy deser z bitą śmietaną. Na kolację była dobra jajecznica.

Poza tym nic się nie działo. Na całym oceanie tysiące żeglarzy portugalskich. Tak nazywa się mała meduza, która potrafi wystawić z wody żagielek i poruszać się korzystając z siły wiatru. Pływają pojedyńczo i są bardzo ładne - różowe i niebieskie.