niedziela, 10 czerwca 2012

Atlantyk - tydzień VIII

Dzień 50 - Pochmurno, pada i nie wieje. Ale drobna fala idzie w naszym kierunku z zachodu a jeśli powieje to też z tego kierunku. Zbliżamy się do westerlies. Na razie jednak ciągle idziemy na północ zamiast skręcić ku Europie, na wschód. Jeszcze dzień lub dwa. Wszystkich to złości, że nie skręcamy. Do Lizbony już tylko 1300 mil, dziesięć dni.

Selma idzie powoli na silniku bujając się leniwie na boki. Jest szaro i chłodno oraz nostalgicznie, siedzę na pokładzie, patrzę na morze i słucham muzyki. Klimaty wreszcie europejskie a nie tropikalne.

Nie całkiem bo najpierw zauważyłem, że bandera dziwnie pożółkła a potem, że każda kropelka deszczu ma żółtawe jądro. To chyba pył znad Sahary.

Dzień 51 - Marek jest niepocieszony, że wszyscy mamy w uszach słuchawki. On by chciał abyśmy wieczorami grali na gitarze i śpiewali szanty oraz snuli morskie opowieści. A my nie pasujemy do książkowych wyobrażeń żeglarskiej braci, nie milczymy ale rozmawiamy mało. Choć po miesiącach podróży znudziły mi się wszystkie piosenki w iPhone wolę muzykę i swoje myśli.

Próbowałem wymienić się z Marcinem - iPhone na iPoda ale on ma podobną muzykę a to czego nie znam nie podoba mi się. Wyczytałem już wszystko łącznie z instrukcjami obsługi. Nuda mnie dobija.

Zapytałem Marka, czy nadawałby się na samotnego żeglarza a on odparł, że to strata czasu. Zgadzam się, samotne żeglarstwo nie wydaje mi się wyczynem, o wiele trudniej płynąć tygodniami z małą grupką przypadkowych osób.

Dzień 52 - Wieczorem zaczęło trochę wiać a w nocy wiatr obrócił się na zachodni. Wreszcie zmieniliśmy kurs i idziemy wprost do Lizbony. Zostało jakieś dziesięć dni.

Humory lepsze, szczególnie że na obiad była dorada złowiona pod koniec wczorajszgo dnia.

Płyniemy z wiatrem, czyli w baksztagu a to ma wady. Po pierwsze z wiatrem i falą nie czuje się prędkości, więc wydaje się że płyniemy wolno. Po drugie buja niemiłosiernie na boki, nie da się spać w koi ani na ławce w kokpicie. Po trzecie sterowanie jest trudne, wymaga uwagi i ciągłego kręcenia sterem.

Mało jem, nie mam apetytu. Rybę żułem bez smaku, podobnie naleśniki, które Marek nauczył się robić na śniadanie. Ale parę dni jeszcze wytrzymam. Myślę już o lodach i owocach w Lizbonie.

Dzień 53 - Mieliśmy pędzić do Lizbony i nic z tego nie wyszło. W nocy, gdy wyszedłem na wachtę już świtało ale wiatr się obrócił i nie dawało się utrzymać kursu na cel. Nocny postęp mizerny. Padało.

Zmieniliśmy hals. Nie było to łatwe, bo zaciął się roller genuy, która mocno pracowała w baksztagu i Troll poszedł go poprawić. Pójście na dziób na fali nie jest przyjemne, w takich chwilach podziwiam go. Widziałem tylko odblask czołówki na żaglu a nie chciałem zgubić skipera w odmętach.

Po dwóch godzinach postawiliśmy jeszcze grota ale wszystko na nic. Wiatr zdechł i trzeba było włączyć silnik na cały dzień. Skręciliśmy na północ znowu szukając wiatru. Przynajmniej przestało rzucać mną na boki w koi i mogłem się wyspać.

Wieczorem szliśmy znów na żaglach, zaczynało padać i nadchodziła chmura. Graliśmy pod pokładem w pokera a wachtę przy sterze miał Marek. I przestraszył się, zaczął bać tak, że Artur musiał go zastąpić. Nie wiadomo czego się bał, pod pokładem nie było czuć nawet kołysania. Może samotności, deszczu i nadchodzącego szkwału?

Chyba ciężko przeżywa swoją porażkę. On najbardziej idealizuje morze, najwięcej się wszystkim zachwyca, najwięcej czytał, tworzy legendę tego rejsu dla znajomych w wysyłanych codziennie relacjach, robi setki zdjęć. Z jednej strony każdemu może osłabnąć psychika, nigdy nie wiadomo kiedy zakumulują się wszystkie przeciwności. Z drugiej myślę, że nie ma po co pływać na siłę, że za dziesięć lat nie będę szukał przygód na morzu.

A pogoda coraz gorsza. Słońce pali, gdy jest ale dużo chmur, pada i naprawdę chłodno. Wieczorami chłód wdziera się też pod pokład. Wróciły sztormiaki, kalosze, spodnie i polary. Wszystko to rekompensuje jasne światło księżyca na wodzie i wczesny świt.

Zapas paliwa się kończy, więc musimy liczyć na wiatr. Jeśli nie będzie pomyślnych wiatrów albo będzie cisza możemy płynąć jeszcze dwa tygodnie. Po dniu dzisiejszym nadzieje na dopłynięcie w przyszły czwartek rozwiały się. Może dojdziemy w sobotę ale raczej w niedzielę.

Dzień 55 - No i stało się. Wiatr słabł od kilku godzin a wreszcie osłabł na tyle, że właśnie włączyliśmy na noc silnik zużywając resztki naszego zapasu ropy. Prognoza mówi o kilku dniach ciszy. Kłopot w tym, że benzyny starczy nam na dwieście, trzysta mil a pozostało nam 850 mil.

Mam trochę satysfakcji. Przez trzy tygodnie, gdy płynęliśmy na północ, północny zachód powtarzałem, że lepiej iść na południowy wschód, krótszą drogą po przekątnej, bliżej Kanarów. W odpowiedzi słyszałem, że tak jest lepiej bo takie dostajemy instrukcje z lądu, gdzie drugi kapitan śledzi mapy pogody. I że to co straciliśmy łatwo nadrobimy, gdy znajdziemy wiatr.

Wyrównanie tego co straciliśmy odpadając na zachód zajęło nam trzy i pół dnia a silnego wiatru nie zyskaliśmy. Plus idąc bardziej na wschód (gdzie faktycznie słabiej wieje statystycznie) mieliśmy szansę dotankować na Kanarach. Nie wspominając o możliwości kupienia świeżego jedzenia, co by radykalnie zmieniło nastroje.

Innymi słowy moja nawigacyjna intuicja i wiedza z geometrii (przekątna trójkąta jest zawsze krótsza od sumy pozostałych ramion) okazały się trafne. Oraz wiedza, że długoterminowe prognozy są zbyt niepewne aby opierać o nie strategię. Szli byśmy przez pasy ciszy ale mieli paliwo i żywność.

Ale nie ma co triumfować, nigdy nie wiadomo z góry jak będzie.

Gorzej, że jestem po prostu bardzo już zmęczony rejsem. Obrzydliwe jedzenie, to że jadam mało, brak snu i nuda oraz wszystkie inne uciążliwości sprawiają, że nie mam sił. Poza wachtami leżę i bezmyślne czytam swoje książki techniczne albo nic nie robię. Sielanka zamieniła się w udrękę.

Szkoda mi czasu, który tu tracę. Nie żałuję tego, że popłynąłem ale perspektywa tkwienia tu jeszcze kilka dni nie jest już fajna. Potrzebuję lądu i paru dni aby zregenerować siły. Wytrzymam do końca ale bez przyjemności. Marcin i Marek też mają dosyć a sądzę że Troll oraz Artur też robią dobrą minę bo muszą.

850 mil jakie zostały to niewiele w skali tego co przepłynęliśmy ale dla niejednego jachtu to byłby cały, spory rejs. Zajęłoby to nam siedem dni przy dobrym wietrze. Albo dziesięć przy słabym. Bez paliwa możemy też tkwić tu dwa tygodnie i więcej.

Dziś po południu zasugerowałem aby iść na Azory. Nadłożylibyśmy osiemdziesiąt mil i ze dwie doby ale mieli paliwo i jedzenie. Ale nim okaże się, że to dobry pomysł będzie za późno, będziemy za daleko i bez paliwa.

Dzień 56 - Jest pełnia. Mimo wszystkich niedogodności fajnie siedzi się za sterem w nocy, samotnie obserwując czarne morze i zalany światłem księżyca horyzont. Słucham sobie muzyki na środku oceanu i bardzo mi się te chwile podobają.

Lepiej się czuję, odczułem znowu przypływ sił. A raczej kolejny raz udało mi się zmobilizować. Przestało mi zależeć kiedy dopłyniemy. Nie ma to dla mnie wielkiej wagi, nie śpieszy mi się do domu.

Przebywanie tutaj, odciętym od świata ma swoje dobre strony. Zacząłem czytać te rozdziały swoich książek, które dotąd pomijałem a mam czas, więc dokładnie analizuję przykłady i kod szukając czegoś ciekawego. Dziś niespodziewanie opanowałem metody faktoryzacji i wyszukiwałem dla nich zastosowania, wczoraj bawiłem się analizą zespoloną.

Płyniemy, choć raz wolniej raz szybciej. Zmieniamy halsy, szukamy wiatru. W tej chwili idziemy na północ bo tak akurat wieje choć korzystniejszy byłby dla nas kurs ENE. W półwietrze znosi nas trochę na wschód ale tylko trochę. Możemy się miotać tak całymi dniami, ocean jest duży.

Ale nieoczekiwanie przebyta droga na cel wyszła całkiem przyzwoicie. Zostało 720 mil. Może sześć dni wystarczy?