niedziela, 10 czerwca 2012

Atlantyk - tydzień IX

Dzień 57 - Rano postawiliśmy żagle na motyla i idziemy fordewindem. Ciągle trochę za bardzo na północ ale całkiem szybko, ponad sześć węzłów. Wiatr nie zdechł zupełnie, wbrew prognozie wieje. W ciągu dnia wiatr trochę nawet odkręcił i poszliśmy bardziej na cel. Tak korzystnie wiało, że chociaż to ryzykowne szliśmy na motyla całą noc.

Wachty dłużą się i są męczące ale i tak nic lepszego nie ma do roboty. Fordewind wymaga uważnego sterowania, bo czasem znienacka pojawia się fala, która zaczyna rzucać Selmą i grot, mimo zabezpieczeń może strzelić. A Selma to nie jest plastikowy jachcik tylko stalowa, wielka łódź. Liny i żagle spracowane wokół Hornu i w Cieśninie Drake ledwo wytrzymują obciążenia.

Skończyły się jajka, ostatnie postanowiliśmy przeznaczyć do ciasta, które zrobimy na 'zakończenie' rejsu, które zgodnie z planem miało być jutro. Warunki głodowe, Marcin cały dzień się kręci kombinując co by tu można zjeść. Wielkiego wyboru nie ma - puszki sardynek, puszki z groszkiem i kukurydzą, płatki, resztka mleka w proszku. Marcin nie lubi byle czego, więc kręci nosem niezadowolony.

Marek zrobił na obiad makaron z sosem pomidorowym, zakładaliśmy się z Marcinem, że tak właśnie będzie. Marek zawsze robi to samo, gdy ma wachtę. Nauczył się na tym rejsie ode mnie, jak robić taki makaron i jeszcze naleśniki. Niezwykły przypadek analfabetyzmu kuchennego.

Marek się zmienił od paru dni. Zamyka się w kabinie, nie rozmawia prawie wcale, modli. Widać, że ma dosyć tego rejsu. Tylko w relacjach, które wysyła na stronę Selmy zachowuje swój egzaltowany styl.

My gramy w pokera, żartujemy i jakoś poprawiają się nam humory. Skiper jest załamany wiatrem, jaki mamy ale z drugiej strony szczęśliwy bo takie trudności pozwalają mu wykorzystać w pełni żeglarskie umiejętności. Dostaje marne meteo a potem coś się udaje z tego wiatru wycisnąć.

Powinienem napisać o jeszcze jednej nieogodności, która nas coraz bardziej prześladuje. Obrzydliwa, oślizła wilgoć. Wszystko jest w soli, która błyskawicznie wchłania wilgoć. Gdy świeci słońce jest OK, ale od wieczora,mgdy spada temperatura i zmniejsza pojemność powietrza wilgoć jest wszędzie. Nie w postaci skraplającej się wody ale takiej oślizłej rosy.

Nie dotyczy to tylko przedmiotów na pokładzie ale i pod pokładem. Gdy wsuwam nogi do śpiwora, czuję chłodną, obrzydliwą lepkość, która znika, gdy trochę nagrzeję go swoim ciepłem. W sterówce wieczorem wszystko pokryte jest filmem słonej rosy. Okładka od iPada jest wilgotna a ekran oślizły i tak dalej. Nie da się od tego uciec.

Dzień 58 - W nocy chmury i księżyc w pełni oraz muzyka. Tak mi się przyjemnie jechało, że nie spieszyło mi się kończyć wachty. Chyba nie tylko mnie, bo rano Marcin nie obudził mnie, chociaż stał w deszczu, czego bardzo nie lubi. I nawet nie miał złego humoru, gdy spóźniłem się o kwadrans.

Ocean rano był szary, z nisko wiszącymi chmurami, padało. Bardziej kanał La Manche niż okolice Portugali. Ale potem wyszło słońce. Jakoś zawsze wychodzi.

Ostatnie wachty. Postęp wczorajszy był całkiem niezły ale nawet przy dobrej prędkości zostały nam cztery i pół doby. W czwartek ma wreszcie porządnie wiać ale to już wiele nam nie pomoże. Będziemy w Lizbonie w sobotę wieczorem lub w niedzielę rano.

Te nadziej zgasły razem z wiatrem. Od południa naprawdę przestało wiać i stanęliśmy w miejscu. Postawiliśmy wszystkie żagle - foka, genuę, grota, bezana i apsla - ale płyniemy dwa i pół węzła zamiast sześciu, które robiliśmy rano. W tym tempie na dopłynięcie w niedzielę nie ma żadnych szans..

Po południu kolejna zmiana, najpierw zwinęliśmy wszystkie żagle i włączyliśmy silnik a po obiedzie postawiliśmy znowu grota i foka na motyla. Idziemy cztery i pół węzła ale głównie dzięki silnikowi. Nie mieliśmy już sił na pieczenie ciasta.

Kolejna nocna wachta z piękną pełnią księżyca, chmury rozeszły się, morze uspokoiło. Słucham głośno muzyki.

Dzień 59 - Od rana wiał wiatr i szliśmy już bez silnika. Gdy wchodziłem na wachtę jechaliśmy 6-7 węzłów w fordewindzie ale, gdy przejąłem ster wiatr zaczął się wzmagać. Zaczęło padać i wszyscy uciekli do sterówki.

Siedziałem za kołem i czułem się, jak pan i władca oceanu. Wiatr oszalał i prędkość jachtu dochodziła do dziesięciu, jedenastu węzłów. Na taki moment czekałem dziewięć tygodni. Szary ocean, pusty po horyzont, fala od rufy, deszcz oraz silny wiatr w plecy. I żagle postawione na motyla. To nie jest nudne pilnowanie steru w pasacie, to jest prawdziwe oblicze północnego Atlantyku. Przyszedł moment na żeglarski time of my life.

W fordewindzie, przy tak silnym wietrze sterowanie jest bardzo trudne. Czasem płynie się z falą w chwiejnej równowadze ale mały błąd lub chwila nieuwagi wystarczy aby jacht stanął bokiem do wiatru i fali i wymknął się spod kontroli. Niekontrolowany zwrot mógłby uszkodzić żagle lub takielunek. Sterowanie wymaga sił i koncentracji. Trudność i wymagana szybkość reakcji rośnie do kwadratu wraz z siłą wiatru. Raz trzeba kręcić silnie sterem, innym razem wszysko zamiera na dziesiątki sekund i czekasz czy jacht posłucha steru czy może przepadnie na fali i poleci w przeciwnym kierunku.

Gdy trochę się uspokoiło zobaczyłem piętnaście metrów przed dziobem stado skaczących delfinów. Było ich kilkaset rozciągniętych w długim maratonie. Pędziły na wyścigi skacząc nad fale i nie zwracając na nic uwagi. Delfiny tak czasem robią i nie wiem, czy jest to jakaś daleka podróż czy zaprawa fizyczna. Na czele płynęły największe i najsilniejsze skacząc wysoko a z nimi ciągnał sznur ogromnego stada rozciągniętego na dobry kilometr. Na końcu płynęły najmniejsze delfiny.

Po wachcie robiliśmy z Marcinem ciasto a potem smażyłem dwa złowione rano tuńczyki. Uczta. Udało się nam znaleźć paczkę chilsów o smaku szynki. Po kilku tygodniach przypominam sobie smak wołowiny.

Dzień szybko minął i oto kolejna wachta. Wieje już od kilku godzin więc fale są wielkie. Godzinę znowu płynąłem fordewindem, spokojniej niż rano ale gdy przygotowywaliśmy się do zwrotu dwa razy ustawiłem jacht za bardzo bokiem do fali. Za pierwszym razem fala rozbiła się o burtę mocząc wszystkich w kokpicie. Miałem mokre włosy i wodę za kołnierzem. Za drugim razem szarpnęło bomem i zerwało kontraszot.

Zrobiliśmy zwrot co przy tych warunkach wymagało pracy wszystkich. To nie jest turystyczna bawaria, tu jest mnóstwo patentów pozwalających pływać w sztormach i znosić gigantyczne obciążenia, więc zwrot przy takim wietrze wymaga wspólnej pracy. Poszliśmy baksztagiem. Ten kurs wymaga jeszcze więcej czujności i szybkiego kręcenia sterem i po kwadransie byłem cały spocony.

Żagle Selmy zaczęły się strzępić. Genua miała przetarcia zabezpieczone przez bosmana prowizorycznie szarą taśmą ale po dzisiejszym dniu wszystko wisi w strzępach. Przy grocie odpadają elementy wózka, już trzeci. Normalnie byłby to powód do rozpaczy i troski skippera oraz bosmana ale tym razem usłyszałem tylko - W Lizbonie będą nowe żagle.

W sobotę w Lizbonie będą pokazy w ramach regat Volvo Ocean Race. Po dzisiejszym dniu nie mam powodu any mieć wobec nich kompleksy. Zostało 400 mil.

Jeszcze tylko nocna wachta. Przez pierwszę godzinę musiałem zachować czujność bo wiatr i fala chciały obrócić łódkę i wymusić niekontrolowany zwrot przez rufę ale potem wiatr osłabł. Co jakiś czas fala uderzała o burtę i zalewała mnie. Za plecami miałem jasny księżyc a przed sobą najpierw brzask a potem wschód słońca pomiędzy chmurami. Słońce wschodzi o trzeciej w nocy naszego pokładowego czasu.

Dzień 60 - W zasadzie cały dzień przespałem. Po rannej wachcie zakręciłem się, wlazłem do koi i spałem pięć godzin. Kolejna wachta i znowu nie miałem problemu ze spaniem. Ale nie czułem się chory ani słaby, wiatr osłabł i musiałem odrobić zaległości z dni, kiedy rzucało mną po koi i kołysało.

Sushi. Od kilku dni codzień łapie się kilka tuńczyków, mniejszych niż na południu ale za to różnych gatunków. Jemy je smażone saute, w panierce a ma dosyć smażonej ryby. W końcu zaczynam jeść tuńczyka na surowo, z ryżem, sosem sojowym i chrzanem liofilizowanym. Na początku byłem wstrzemięźliwy ale w Warszawie nawet w Sushi Zushi nie serwują aż tak świeżego tuńczyka. Więc jem i mi smakuje. Sam tuńczyk, nigri albo tatar z tuńczyka.

Od początku rejsu złowiliśmy około 80 kg ryb.

Dzień 61 - Słońce i bezchmurnie. Żagle wiszą smętnie, nie ma wiatru i idziemy na silniku. Do Lizbony coraz bliżej i już nie grozi, że zabraknie paliwa. Wokół coraz więcej statków, na niebie ślady samolotów a dziś widzieliśmy nawet jacht, który szedł pod żaglami równoległym do naszego kursem.

Ocena całkiem już się uspokoił po ostatnich szaleństwach, wygładził, fali prawie nie ma a jeśli się pojawia to bardzo długa. Jest jak na południu, w tropikach tylko powietrze zimne, jak to koło Portugalii.

Uświadamiam sobie, że to już koniec wpatrywania się w błękit i przestrzeń bez kresu. Jutro w nocy będzie widać ląd, będzie zasięg komórki. Tęsknię już do lądu ale powrót z tego zawieszenia do rzeczywistości mnie przeraża.

O północy zostało nam 140 mil, dojdziemy do celu w niedzielę o świcie.

Dzień 62 - Szary dzień, nie tak pogodny, jak wczoraj. Idziemy.

Dzień 63 - Nad ranem przypłynęły delfiny aby się pożegnać. Podpłynęły do nas i pływały długo wokół jachtu. Potem przyszła mgła i płynęliśmy a z niej wynurzały się statki i sieci rybackie.

Potem wpłynęliśmy na Tag i płynęliśmy powoli pod prąd i pływ. Wokół setki jachtów, trafiliśmy na start etapu Volvo Ocean Race. Fajny dzień.

Napisałbym więcej ale siedzimy w stoczni i świętujemy.....