niedziela, 10 czerwca 2012

Atlantyk - tydzień VI

Dzień 36 - Około szóstej rano przekroczyliśmy równik. Chłopaki otworzyli szampana. Po południu zrobili sobie chrzest, my z Marcinem robiliśmy zdjęcia.

Na naszej rufie zamieszkał guptak. To ptak przybrzeżny, więc ewidentnie się zagubił albo przygnał go wiatr. Mieliśmy już takich gości, wyśpi się, odpocznie i z pierwszym błyskiem słońca zerwie do lotu.

Upiekłem ciasto drożdżowe, które nie rokowało ale wyszło nie najgorzej. Ciasto było na pierwszą rocznicę przystąpienia do wspólnoty. Było więc, jak na mitingu - ciasto i nawet świeczka. Rocznice zawsze obchodzi się uroczyście, jak urodziny. Moja wypadła akurat na równiku, daleko od mitingów.

Pamiętam, jak się bałem idąc na pierwszy miting, nie wiedziałem co mnie czeka. Było to tydzień od wyprowadzenia się od J., parę dni po moich urodzinach. Nic nie zmieniało się na lepsze a ja nie mogłem powstrzymać się od picia piwa na ławce w Parku Praskim.

Byłem już po próbie chodzenia na terapię i słuchania bulszitu terapeutki, co nic nie dało, szybko wróciłem do alkoholu. Wydawało mi się niemożliwością nie napić się codziennie, szczególnie w stanie w jakim byłem wówczas. Nie wiedziałem jeszcze dlaczego, tak bardzo chce mi się ciągle pić.

A jednak poszedłem na miting i była to jedna z najlepszych decyzji, jakie podjąłem w tamtym roku. Poznałem innych, zobaczyłem siebie w ich historiach, nauczyłem się, że nie muszę od siebie za dużo wymagać. Powoli sprawy zaczęly iść ku lepszemu i oto minął rok, jak nie miałem w ustach alkoholu. I powoli o nim zapominam.

Jestem dumny z siebie. Ale nie ma co triumfować to jest program na całe życie. W tej podróży nieraz brakowało mi mityngów.

Dzień 37 - Nuda. Pustynia intelektualna. Przeczytałem większość moich książek, to co jeszcze zostało do przeczytania to resztki rozdziałów, przypisy i rzeczy dobrze mi znane. Nic pobudzającego. Część książek skasowałem przed wyruszeniem z iPada aby zmusić się do czytania tego co zaplanowałem. Udało się ale został jeszcze ocean wolnego czasu.

Przemyślałem większość swojego życia. Przerażają mnie trzy tygodnie bez żadnej stymulacji. Mam dość leżenia i wpatrywania się w niebo i morze. W pokera na iPhone wygrałem już 7 mln dolarów i nie ma po co dalej grać.

W jachtowej biblioteczce znalazłem Gottland Mariusza Szczygła i ucztowałem na nim wczoraj cały dzień. Oczywiście czytałem to wcześniej ale jaka to przyjemność czytać coś dobrze napisanego. Reszta książek tutaj to niestety popłuczyny po literaturze - sensacja, fantasy, książki podróżnicze.

Wieczorem bosman ugotował ostatnie parówki. Skończyło nam się jedzenie - ziemniaki, owoce, warzywa, mięso, mleko, pomidory, nawet cebula. Została mąka, mleko w proszku, jajka w coraz gorszym stanie. Woda ze zbiornika też jest podejrzana, chyba przez nią byłem przytruty przez kilka dni. Słodycze też zostały tylko tak niedobre, że nikogo nie kuszą.

Selma nie ma ogniw słonecznych, generatora wiatrowego a zatem i lodówki ani porządnej pentry. Lodówka na Antarktydzie jest zbędna. W tym rejsie duża część jedzenia zgniła nam w wilgoci forpiku.

Pieczemy chleb ale jest do niego tylko dżem i pasztet bez smaku. Jemy makaron ale nie ma z czego robić sosu do niego, nie ma sosów w słoikach. Są puszki ale głównie dosyć obrzydliwe groszki, fasolki, pasztety i koktajle owocowe a jedyne co jest dobrego to ryby - w Ushuaia są dobre puszki rybne. Marek ma ostre uczulenie na ryby, więc musimy na posiłki wymyślać co innego.

Kapitan nie jada z nami w dzień tylko w nocy, gdy nie musi się z nikim dzielić podjada puszki rybne, których też nie jest wiele. Twierdzi, że stosuje dietę. Sam wprowadził zasadę, że gdy ktoś coś sobie je powinien innych pytać, czy mają ochotę a teraz robi uniki.

Dzień 38 - Na porannej wachcie delfiny. Tym razem nie skakały wysoko i było ich mniej ale za to ponad trzy godziny pływały dookoła Selmy. Przypływają na każdej mojej wachcie ale w nocy tylko je słychać i rzadko widać w świetle gwiazd. W dzień widać wyraźnie ich grzbiety i kształty po wodą.

Głuptak mieszka u nas już trzeci dzień i nie myśli szukać lądu. Marcin go zaadoptował. Ptak siedzi na rufie, rano rusza szukać ryb. Nie boi się nas, obserwuje tylko. Czasem podfruwa na saling i stamtąd patrzy na morze dookoła.

Na śniadanie zrobiłem sałatkę z jajek i puszki makreli dla mnie i dla Marcina a potem drugą z puszki tuńczyka dla Artura. Kapitan niezdarnie ukrywał przerażenie, że zjadamy "jego" puszki ale sam kazał przełożyć je do podręcznej szafki aby mógł sobie łatwiej podjadać w nocy.

Dzień 39 - Kapitan zrobił nam pizzę a sam z miną cierpiętnika zjadł tuńczyka z puszki. Przy okazji odkryliśmy, że mąka też się kończy.

Jest szaro, chwilami pada mocno - wreszcie pada tropikalnie. Atlantyk Północny jest ponury w porównaniu ze słonecznym i ciepłym oceanem południowym. Tam nawet w sztormach było słońce, błękitne niebo, piękne chmury, wschody i zachody. Tutaj jest szaro i dosyć chłodno choć to równik.

Dziś wreszcie natrafiliśmy na strefę ciszy, która teoretycznie znajduje się na równiku pomiędzy pasatami. Okazało się, że jest na czwartym stopniu północnym. Nie wieje, pływają tu pasy wodorostów. Idziemy na silniku z bardzo silną martwą falą, która rzuca jachtem. Wszyscy mają dosyć.

Po południu zerwał się silny wiatr i parę godzin szliśmy na żaglach sześć węzłów. Humory się poprawiły. Ale w nocy wiatr zdechł.

Nuda, nie mam co czytać, nie ma o czym rozmawiać.

Głuptak poleciał i już nie wrócił.

Dzień 40 - Poddałem się. Spałem cały dzień z przerwami na posiłki i wachty. A potem całą noc. Atak depresji? A może spadł mi poziom hormonów tarczycy i zwolnił metabolizm?

Euthyrox gorzej wchłania się u wegetarian a ja trochę zmniejszyłem dawkę i nie widziałem mięsa od tygodni. Same potrawy mączne i płatki owsiane. No i brak jakiejkolwiek stymulacji intelektualnej.

Nawet nie rozmawiamy ze sobą na pokładzie. Nie ze złości, po prostu ile można? Nie ma już o czym. W sumie jestem tu z czwórką obcych ludzi, każdym z innego rozdania. Sytuacja międzyludzka jest dobra bo każdy robi swoje i schodzi z drogi innym.

Marek śpiewa szanty podczas wacht. Tylko on nie umie śpiewać, są to raczej melodeklamacje pod nosem. Kabiny chłopaków mają okna na kokpit, więc są ofiarami każdej nocy. Gorzej, że teraz zaczął spiewać podczas wacht dziennych, gdy inni są w kokpicie.

Na moje uwagi wyznał, że lubi szanty i każda mu się kojarzy z przeszłością. Romantyk.

Wieczorem złapał się tuńczyk. Nie miałem apetytu ale zjadłem dwa wielkie kawałki przez rozum. Prawie mięso.

Dzień 41 - Szaro, chłodno. Dziś w nocy na wachcie sam sztormiak nie wystarczył, przykryłem się kocem. A jesteśmy na dziewięciu stopniach, na tej szerokości na Południu wystarczał t-shirt lub nawet i nie. Tam zbliżała się zima a tu lato a jest chłodno. Nie ma ciepłych wieczorów pod gwiazdami.

Wieje ale wynosi nas na zachód na ocean. Przy takich wiatrach nie dotrzemy do Lizbony na czas.

Dziś spałem do południa, dopiero potem się zmobilizowałem, umyłem na pokładzie polewając morską wodą z wiadra, zgoliłem wąsy i wyszedłem posiedzieć w słońcu. Czytałem "Żart" Kundery, pierwszy raz czytałem coś Kundery od dwudziestu lat. Osłabienie powoli mija. Poprawiła się pogoda.

Gdy spałem omal nie zginęliśmy. Artur stojący na wachcie poszedł do kibla, potem robił śniadanie a potem je jadł. Marek, który upiera się, że tknęło go przeczucie wyszedł na pokład i zobaczył wielki frachtowiec o milę od nas. Skąd się pojawił na pustym oceanie, nie wiadomo ale nie zamierzał zejść z kursu.

Skąd ktoś w sterówce tego frachtowca mógł wiedzieć, że jesteśmy polskim jachtem, który ma dwa radary na maszcie ale oba wyłączone z oszczędności. Oraz wachtowego, który jest wielkim dzieckiem. Chrzest równikowy i używanie dziwacznych nazw jachtowych urządzeń tak ale obserwacja horyzontu i porządne zaprowiantowanie jachtu przerasta polskie tradycje morskie.

Dzień 42 - Dalej źle się czuję - senny i bez siły. Chwilami lepiej ale tylko trochę. Co mogę? Robię swoje. Zastanawiam się, jak mógł mi tak spaść poziom hormonów? Ubogie jedzenie?

Żegluga stała się katorgą - silny przechył w bajdewindzie oraz fala wchodząca na pokład. Nie można ustać na nogach, nie ma jak wygodnie usiąść albo się położyć, wszystko, każda drobna czynność wymaga wysiłku i męczy. Plus nie można otwierać luków i pod pokładem można się udusić albo zemdleć ze smrodu.

Przekroczyliśmy dziś pięć tysięcy mil rejsu. Tu zła wiadomość, szacujemy pozostałą odległość na 2,5 tysiąca mil (z halsowaniem) a to oznacza dwa a nie trzy tygodnie do końca. Wszystkich to załamuje, oprócz zmęczenia rejsem i znużenia życiem w tym zamknięciu oraz nudą dochodzi coraz gorsze żarcie. Naprawdę nic już nie ma.

Ocean wygląda coraz gorzej, szaro, nieprzyjaźnie, groźnie. Zimny wiatr, dziś pierwszy raz nałożyłem sztormiak w dzień. Słońce za grubą zasłoną. A to przecież tropiki. Mam dosyć.