niedziela, 10 czerwca 2012

Atlantyk - tydzień V

Dzień 29 - Połowa rejsu i rocznice. Minął 5 maja a 5 czerwca mamy być w Lizbonie planowo, zostały cztery tygodnie z ogonkiem. Jesteśmy, gdzieś blisko połowy drogi - 3400 mil na 7000 - 42 stopnie szerokości za nami i ponad 40 pozostało.

Dni rejsu mijają coraz szybciej i coraz bardziej są do siebie podobne. Pozostał jeszcze szmat czasu ale jakoś nie przeraża mnie to tak. Jest ciepło i słonecznie i spokojnie, jedyny dyskomfort to że skończyły się zapasy - mięso, owoce, warzywa, kończy się mleko. Puszki przez miesiąc.

Dziś mija rok od tej soboty, kiedy obudziłem się wyspany, pierwszy raz od miesięcy i wyprowadziłem od J. Zrobiłem co mogłem aby zamknąć tę historię i czas o niej wreszcie zapomnieć. W czwartek mam 44 urodziny a za tydzień pierwszą rocznicę.

Dużo się zmieniło przez ostatni rok ale w sumie były to niemal wyłącznie zmiany na lepsze. Mniej więcej od maja zacząłem zdrowieć, choć jeszcze nie wiedziałem wówczas o wszystkim co mi dolega. Gdyby nie ten dzień rok temu nie poszedłbym na mitingi a może do dziś nie wiedział, że mam raka.

Nie robię wielkich podsumowań, bo robiłem je niemal co dnia przez rok. Wolę patrzeć przed siebie. Zresztą dziś był kolejny fajny, słoneczny dzień.

Dzień 30 - Wielkie zebranie załogi - "szczerość w naszym klubie to norma". Oczywiście chodziło o jedzenie i sprzątanie i wzajemne pretensje - w tak długim rejsie to nic dziwnego. Dowiedziałem się, że wyjadam oliwki. Odparowałem, że kapitan w nocy gdy wszyscy śpią zjada puszkę makrelek. Usłyszałem, że jak sobie robię coś do jedzenia to powininem zrobić też dla innych. Nie bardzo mi się to opłaca.

Jak to podsumował Marek - Nie spodziewałem się, że pierwszy poważny konflikt zostanie wywołany przez kapitana.

W każdym razie zachowanie naszego skipera jest dziwne. Przez kilka dni w ogóle nie wychodził ze sterówki, okleił okna karimatami i siedział tam, nawet gdy musiał sterować. Jest tam gorąco i duszno i śmierdzi, więc my od kilku dni sterujemy wyłącznie z zewnątrz. Skipper rozmawia niemal wyłącznie z bosmanem Arturem a do nas się nie odzywa prawie. Nie ma tu za dużo pracy poza odebraniem prognozy a kilka godzin spędza przy laptopie pisząc listy do narzeczonej. Nie jada też z nami posiłków.

Marek, który oczekuje small talku zaczął coś mówić o społeczności, na co nasz skiper odparł, że on ma tu ciągle jakiś ludzi na jachcie i nie z każdym mu się chce rozmawiać.

Wczoraj skiper przestał się odzywać już do wszystkich i cały dzień przeleżał w koi. Wyglądało to na ciężki atak depresji. Nikt nie wiedział o co mu chodzi. Nawet na pytanie wprost lub zachętę do rozmowy nie odpowiadał. Dobrze, że dziś wyrzucił z siebie to i owo, choć trochę się ośmiesza. Tak to niestety jest z ludźmi morza, dziwaczeją i od słonej wody paczą im się charaktery.

Dzień 31 - Spokojny dzień po wczorajszej burzy. Wszyscy próbują być dla siebie mili a za plecami puszczają oko do innych. Podział na naszą trójkę (Marcin, Marek i ja) oraz dwójkę (skiper i bosman) utrzymuje się.

Powinienem tu napisać coś o bosmanie. Artur jest z nas najmłodszy ale najbardziej doświadczony bo cały sezon spędził pływając, w tym na Antarktydę a pływał też w regatach. Jest góralem, dobrze zbudowany, nie boi się wspinać na maszty. Z długimi włosami i szeroką klatką piersiową wygląda, jak Janosik.

Z drugiej strony jest dzieckiem, stara się uniknąć zmywania i kambuza, stania za sterem, rozrzuca po całym statku swoje rzeczy. Jest bardzo sympatyczny, więc mu to wybaczamy trochę przygadując.

Jednocześnie bosman cały czas zadaje pytania - o spadające gwiazdy, o życie, o muzykę. Jak dziecko. Próbuje uczyć się na gitarze i trenować fizycznie wieczorami pod okiem skipera. Jest to męczące, gdy próbuje grać w mesie (no jeszcze niewiele umie) lub zajmuje miejsce w kokpicie aby ćwiczyć pompki.

Bosman chce pływać kolejny sezon a to zależy od dobrych stosunków z obydwoma skiperami Selmy. Więc bosman najchętniej spełnia życzenia kapitana. Jednocześnie nasz kapitan potrzebuje być otoczony podziwem i zainteresowaniem. Na rejsach ma to na codzień, bo co kilka tygodni jest nowa załoga która słucha jego historii i teorii z otwartymi ustami i spełnia życzenia kulinarne.

Tutaj zapas opowieści, tematów i muzyki wyczerpał się po trzech tygodniach - okazało się, że mamy różne gusta muzyczne, inne spojrzenie na życie, inne gusta kulinarne. Przestaliśmy rano parzyć skiperowi kawę, zaczęliśmy żądać zmiany muzyki, daliśmy odczuć, że się obija tkwiąc godzinami przy laptopie a nas zostawiając w kuchni i przy sterze. Marek nawet udowodnił mu, że widać już na niebie Wielką Niedźwiedzicę.

Na dodatek oswoiliśmy sobie to miejsce, wprowadziliśmy własne porządki (i nieporządki). Innymi słowy przestaliśmy codziennie masować ego kapitana. Pozostał mu tylko bosman, który słucha jego życiowych rad i historii z podziwem i zadaje nowe pytania. Marcin skomentował, że można by z tych rozmów ułożyć podręcznik, "jak zostać mężczyzną".

Jesteśmy blisko równika, pasat wieje równo od paru dni ale idziemy za wolno. Dostawiliśmy żagli, obecnie 300 metrów. Codzień jest słońce, wiatr, gwiazdy i księżyc, ładne dni podobne do siebie. Czas mija szybko, choć dni są do siebie podobne.

Komentujemy, że Atlantyk to pustynia - nie złowiliśmy ryb od kilku dni, widzimy nieliczne ryby latające, nie ma ptaków. Dziś jeden statek, pierwszy od dwóch tygodni. Nawet nie ma śladów samolotu na niebie. Pustka po horyzont.

Dzień 32 - Moje urodziny. Bardzo miły dzień. Upiekłem ciasto czekoladowe, były świeczki. Poza tym słuchałem muzyki, patrzyłem na gwiazdy, wypatrywałem spadających, rozpoznawałem gwiazdzbiory. Księżyc późno wstaje, więc najpierw mamy miliony gwiazd a potem jasny księżyc po pełni.

Wyrzuciłem w morze list w butelce, ciekawe, czy ktoś go znajdzie? Podałem mój mejl i fejsa. Miły dzień, przyjemny. Urodziny na środku Atlantyku. Dobrze się czuję, nie mam złych myśli, nie przeraża mnie ani liczba lat ani co będzie dalej. Przeciwnie.

Nie dostałem ani jednego SMS-a z lądu. Tak to jest ze znajomymi i przyjaciółmi, co z oczu to z serca. Tym bardziej dochodzę do przekonania, że nie mam do czego wracać. Ale nie martwi mnie to.

Dzień 33 - Mam trochę dość. Bolą mnie mięśnie, kręgosłup, kostka. Cały czas mamy spory przechył i wszystko - siedzenie, spanie w koi lub leżenie w kokpicie, stanie przy sterze wymaga napięcia mięśni. Mam już dosyć tego rejsu, nie tak zupełnie dosyć ale po prostu jestem już tym zmęczony. Lubię siedzenie w kokpicie, słońce, ciepłe noce, gwiazdy. Ale to jest codziennie a równocześnie są minusy - trudne sterowanie, niewygoda, złe jedzenie. Jeszcze cztery tygodnie prawie.

Jesteśmy pięć stopni od równika i pasat powinien się kończyć. Słońce praży, nie ma chmur ale wieje i dlatego nie odczuwamy upału. W nocy powietrze się klei od soli i jest raz ciepłe, raz chłodne. W dzień jest przyjemnie, szczególnie w cieniu. Chłopaków słońce poparzyło, mnie wyszła na wierzch opalenizna.

W południe minęliśmy drzwi na wodzie - takie mormalne drzwi a zaraz potem wzięła ryba, wielka na ponad metr makrela. Sensacja i gotowanie. Wreszcie coś nie z puszki.

Dzień 34 - Znów kwasy. Opcja żeglarska - skiper z bosmanem - chce robić na równiku chrzest morski a my z Marcinem odmówiliśmy udziału. Dla nich chrzest był oczywisty bo to tradycja. Dla nas to zabawa w stylu fali w wojsku albo lania wiader wody w Lany Poniedziałek - też tradycja.

Do chrztu przyłączył się Marek, który marzył o tym oraz chce pokoju i dialogu.

Ogromne stado delfinów przez pół godziny przepływało koło nas skacząc.

Dzień 35 - Jesteśmy kilkadziesiąt mil od równika. Co ciekawe ciągle wieje, choć trochę wiatr słabnie. Nie ma pasa ciszy, tu właśnie powietrze powinno się nagrzewać aby powrócić, jako pasat. Jest też coraz zimniej, już drugą noc stałem na wachcie w sztormiaku. Na zwrotniku nie potrzebowałem nawet t-shirta, potem zakładałem koszulkę a teraz sztormiak. Inni też ubierają się coraz cieplej.

Słońce na równiku ostre ale wbrew obawom nie ma upału nie do wytrzymania. Nawet pod pokładem da się wytrzymać przy chłodnym powietrzu wpadającym przez otwarte luki.

Miły dzień, spokojny, żadnych konfliktów. Siedzenie w kokpicie i rozmowy, jedzenie spagheti oraz orzeszków ziemnych. Wszyscy są mili dla wszystkich. To nie tak, że żyjemy tu w ciągłym konflikcie, choć konflikty są tu w sposób nieunikniony. Ale na ogół jest miło.

Ostrzygliśmy się, Artur na kozaka, czyli na łysko z boków, z pasem długich włosów pośrodku a ja zwyczajnie na trzy.