niedziela, 10 czerwca 2012

Atlantyk - tydzień IV

Dzień 22 - Okazało się, że nie mamy gdzie się podziać. Pod pokładem zrobiło się duszno. W mesie brakuje powietrza ale jeszcze nie całkiem źle. W koi, do której na zimnych wodach można się było wczołgać i podrzemać w ciepłym śpiworze teraz nie da się wytrzymać. Moja kabina ma duży świetlik ale, gdy jak dziś idziemy bajdewindem i pod dużą falę, musi być zamknięty inaczej wlewa się morska woda zostawiając sól. Więc leżę, pocę się i nie mam czym oddychać.

Również w sterówce nie da się wytrzymać bo dzięki dużym oknom słońce nagrzewa ją nie do wytrzymania. I tu jest okienko w dachu ale przy 5B, jak dziś fala co pewien czas wchodzi na dach sterówki, więc okienko zostaje zamknięte. Drzwi na pokład mamy otwarte i gdybyśmy szli baksztagiem wiatr wpadałby przez nie i trochę wymieniał powietrze pod pokładem ale idziemy bajdewindem.

Zostaje kokpit, który na Selmie jest duży ale dziś co chwila bryzga tam fala a do tego jest przechył i naprawdę silnie wieje a wiatr jest nieprzyjemny. Można tam chwilę odetchnąć ryzykując zalanie ale nie spędzać cały dzień.

Przez to wszystko nagle jacht jest za mały, czujemy się stłoczeni i z przerażeniem myślimy o czekających nas tropikach.

Do tego sól, każde wyjście na zewnątrz, chwycenie czegoś, zmywanie naczyń zostawia na rękach sól. A słone ręcę są spierzchnięte i unimożliwiają dotykanie elektroniki, iPada na przykład a zatem czytanie, gry etc. Niby nic, można opłukać ręce i natrzeć kremem ale to wszystko zajmuje czas i wymaga wysiłku, jak wszystko na jachcie (znalezienie kremu, utrzymanie się na nogach, zamknięcie słoika, znalezienie ręcznika papierowego) a po chwili sól znowu jest na rękach.

Dzień 23 - Czytałem rano na wachcie Wyprawę Kon-Tiki. To była książka mojego dzieciństwa. Co za ściema. Te historie o ośmiornicach wypływających na powierzchnię zafascynowanych światłem latarki, krabach, latających rybach wskakujących na pokład, stadach tuńczyków i makreli, delfinach. I te opowieści o piciu słonej wody i że owsianka zabija jej smak.

Ocean to jakaś gigantyczna pustynia, poza świecącymi jamochłonami nic tu nie ma. Tylko wiatr i fale. Heydrhal nieźle nafantazjował. On chyba w życiu nie widział morza, tylko pisał to w jakimś norweskim muzeum. Tak, jak on "udowodnił", że Inkowie przepłynęli do Polinezji, tak ja teraz "udowadniam", że to co opisał nie miało miejsca.

Nie ma wiatru, od nocy silnik. Za to zrobiło się przyjemnie. Nie ma fali, więc leżakujemy w kokpicie, można też otworzyć luki w kabinach.

Rano trochę przeszkadza słońce, bo zwinęliśmy żagle i nie ma cienia. Po chwili wpływamy pod chmurę i zaczyna padać. Lecę do kabiny po mydło i biorę prysznic. Pada wystarczająco aby się porządnie umyć. Wreszcie. Co za przyjemne uczucie.

Deszcz szybko mija i wtedy zaczyna terkotać wędka Trolla. Dziś na obiad dorada.

Na płaskiej wodzie, bez fali dzień upływa sielsko i beztrosko. Nic mi się nie chce czytać. Leniwy dzień. Śpię na ławce w kokpicie, śpię w koi przy otwartym świetliku, którym wpada świerze powietrze. W nocy, po wachcie leżę i drzemię dwie godziny na ławce pod gwiazdami patrząć na niebo i morze rozświetlone srebrnym światłem księżyca. Blisko do pełni. Widzę nawet spadającą gwiazdę.

Dzień 24 - Minęliśmy zwrotnik, jesteśmy oficjalnie już w tropikach. Rano wstaję późno, jajecznica, kawa w słońcu w kokpicie a po chwili chmura i biorę poranny prysznic. Jak na zamówienie. Potem znowu słońce.

Dzień był jednak przez większą część pochmurny dopiero po południu pojawiło się słońce. Szliśmy powoli na silniku aż do wieczora. Wówczas bowiem najpierw trwał godzinny spektakl zachodu słońca, potem pojawiły się gwiazdy i wyjątkowo jasny księżyc. Noc była jasna i ciepła, przyjemnie było sterować na zewnątrz. Raz widziałem jasne, zielone światło, które szybko utonęło w oceanie. Pomyślałem, że to flara ale radar nic nie pokazywał. Wielka, spadająca gwiazda?

Ocean jest pusty, żadnych statków, czasem samotne, małe ptaki, dwie ryby latające. Za to brak wiatru sprawił, że fali zupełnie nie ma, owszem woda faluje powoli ale bez śladu piany i zmarszczek, niemal niezauważalnie. Wygląda jak byśmy płynęli w smole, szczegolnie nocą, gdy odbijają się w wodzie gwiazdy. Z nierealnie bliskimi pojedyńczymi chmurkami wygląda to jak ilustracja z Kubusia Puchatka a nie groźny żywioł.

Koło piątej rano zaczęło wstawać słońce. Ogromną połać nieba oświetlał ten wschód a pomimo tego reszta była ciągle pogrążona w nocy. Gdy już zrobiło się jasno i skończyła się moja wachta siedziałem na ławce i patrzyłem na ocean. W jakimś męskim filmie o ludziach morza paliłbym pewnie papierosa albo pił kawę ale nic z tego, w ręku trzymałem owsiankę na mleku.

Dzień 25 - Ląd! Po raz pierwszy od trzech tygodni ujrzeliśmy przed dziobem ląd i cały dzień zbliżaliśmy się powoli do niego. To Ilha de Trindade należąca do Brazylii, spora wyspa na Atlantyku prawie nieznana nikomu, nie tak jak Wyspy Zielonego Przylądka albo Święta Helena. Oczywiście nie znaleźliśmy jej przypadkiem, kierujemy się w jej kierunku od 500 mil a że wiatru nie ma możemy podpłynąć i zobaczyć z bliska.

Na początku to radość utwierdzić się w przekonaniu, że nie jesteśmy całkiem sami pośród fal, wiatru i oceanu, że istnieje nasz naturalny habitat w którym możemy żyć bez Selmy. Z wyspy przyleciały ptaki, które obserwują Selmę. To jedyny ląd, jaki zobaczymy pewnie do końca podróży.

Ale gdy zbliżyliśmy się do wyspy nie wyglądała ona przyjaźnie - surowa, skalista o pionowych ścianach. Niektóre jej skały wyglądają, jak wieże zamku. Sterczy samotnie z samego dna morza sześćset mil od wybrzeża Brazylii. Wygląda czarno i niedostępnie, nie widać śladów roślinności. Radar nieoczekiwanie pokazuje coś blisko nas, czego nie możemy dostrzec.

Będziemy mijać wyspę w nocy, przy świetle księżyca. Im bliżej jesteśmy tym groźniej i straszniej wygląda. Moim zdaniem to złe miejsce, nieprzyjazne ludziom, zwabiające żeglarzy w pułapkę. Morze nie stanowi dla nas zagrożenia mimo swojego ogromu ma w sobie dobrą moc ale tak surowy ląd musi być siedzibą złych sił. Jak napisano w Arcyksiężniku z Archipelagu:

Stare Moce nie mogą bowiem przeprawiać się przez morze, każda z nich jest bowiem przywiązana do jakiejś wyspy, do określonego miejsca, jaskini, kamienia czy tryskającego źródła.

Od trzech dni idziemy na północ szukając passatu ale nic nie wieje. Bez silnika stalibyśmy nieruchomo na morzu kołysząc się na falach bez wiatru i umierali z upału albo oszaleli z nudów. Dziś nie było chmur i deszczu, słońce pali od świtu do zachodu.

Dzień 26 - Księżyc oświetlił nam drogę i jakoś przemknęliśmy się koło diabelskiej wyspy. Zaraz po tym wyspa zniknęła. Poprzedniego dnia, gdy się do niej zbliżaliśmy była widoczna cały dzień z 45 mil. Gdy została za rufą, nie było jej widać już rano w odległości kilkunastu mil. Okryła się chmurami i zniknęła nam z oczu.

Passatu nadal nie ma, trochę wieje a potem ustaje. Silnik. Jak nie znajdziemy passatu zużyjemy paliwo a jeszcze musimy przejść równik. No i zapasy się nam kończą.

W nocy wyszedłem spać na pokład, księżyc był w pełni. Bolała mnie głowa, duszno było pod pokładem. Pomyślałem sobie, że wszystko idzie dobrze, że w sumie nieźle się układa z tą podróżą, życiem i w ogóle. I że następna pełnia albo już pod Lizboną albo w Lizbonie i szkoda się kisić pod pokładem. Położyłem się w kokpicie, nakryłem kocem i spałem, ból głowy minął.

Potem zaczęło mżyć i poszedłem do koi. I śnił mi się sen w którym znowu przydarzały mi się same nieszczęścia. Moja chora głowa przerobiła zadowolenie na nieszczęście.

Dzień 27 i 28 - Dwa dni błękitu, słońca i leżenia w kokpicie. Czas mija szybko. Wachta, posiłek, leżakowanie, zachód słońca, wieczór, noc.

Był to weekend wielkiej, majowej pełni Księżyca, który jednocześnie był najbliżej Ziemii.