czwartek, 22 grudnia 2011

Magia Kathmandu

Już nad ranem poczułem,  że im dłużej śpię tym bardziej jestem słaby. Coś mi zaszkodziło. Wypiłem na czczo puszkę coli, potem herbatę a potem drugą colę. Powoli zaczęło mi się odbijać z charakterystyczną nutą siarkowodoru. Ostatni raz czułem się tak na obozie Czarnej Jedynki. Uliczne żarcie w Nepalu nie może jednak być bardziej szkodliwe, niż o co jadaliśmy na obozach harcerskich.

Czułem się słaby, plecak mi ciążył ale nie było tragedii, coca-cola powoli robiła swoje. Wzięliśmy taksówkę i pojechaliśmy do Swayambhunath - buddyjskiej świątyni na wzgórzu dominującym nad miastem. To było to - mozolna wspinaczka po stromych schodach - gdy znaleźliśmy się na górze było spokojnie, cicho i słonecznie. 

Już wcześniej zauważyłem, że w tym śmierdzącym, hałaśliwym i chaotycznym mieście świątynie są ostoją spokoju. Kobiety w skupieniu składające ofiary, rozmodleni mnisi, stare figurki i młynki modlitewne. Obeszliśmy główną stupę obracając wszystkie młynki i dotykając figurek symbolizujących pięć buddyjskich mądrości. Gdy zakręciłem pierwszymi młynkami przypomniało mi się - "Nie będziesz miał innych bogów przede mną" - ale roześmiałem się tylko. Zachłanny, monopolistyczny bóg chrześcijan utracił jedną owieczkę ale ten cały mentalny trening ciągle tkwi we mnie.

Jeszcze przyjemniej było na drugim wzgórzu, na którym stoi gompa. Snuły się tam leniwe małpy, kręcili nastoletni mnisi i trochę turystów. Rozłożyłem się na ławeczce w słońcu i zdrzemnąłem na pół godziny. Cały czas byłem bardzo słaby.

Z tego wzgórza roztaczał się smutny widok - cała, wielka, piękna dolina została po horyzont zarośnięta tkanką rakową miasta. Z okien samolotu wyglądało to atrakcyjnie, ale kto raz tu był wie co to oznacza - chaotyczne, ubogie domki zajmujące każdą wolną przestrzeń, smog z palonych na ulicach śmieci, spaliny, ryki klaksonów, krzywe ulice, wszechobecny brud. W tym wszystkim żyje mrowie ludzi.

Wyobraziłem sobie, jak mogło to wyglądać sto lat temu - małe miasteczka skupione wokół przepięknych świątyń i królewskich pałaców połączone szlakami handlowymi. Wokół obficie owocujące ogrody i pola. Cisza, spokój i łagodne szczęście.

Teraz miasta oddalone o kilka i kilkanaście kilometrów zrosły się w jedną chaotyczną metropolię. I choć życie tutaj wygląda na trudne do wytrzymania ciągle napływają nowi powodując, że rak pożera coraz większe obszary. Nawet strome, porośnięte drzewami zbocza Swayambhunath wyglądaja z bliska, jak wypełnione wodospadami śmieci.

Remek powtarzał mi kilka razy, że jest rozczarowany brakiem magii tego miasta. Owszem, dla kogoś kto wraca z dalekiej wyprawy Kathmandu może wydawać się rajem zdolnym zaspokoić wszelkie potrzeby - sklepy z tanim sprzętem turystycznym, restauracje, rozrywki, hotele z wi-fi i ciepłym prysznicem. Ale dla turystów takich, jak my to miasto wygląda, jak Mogadiszu.

To co jest tutaj fajne, to ludzie. Owszem w Thamel i poza nią jest mnóstwo takich, co chcą nam sprzedać trekking, haszysz albo brzęczący moździerz ale nawet oni nie są zbyt natarczywi. Jest też dużo ludzi, którzy chętnie się uśmiechną, zamienią kilka zdań, coś opowiedzą. Trudność polega na szybkim odróżnieniu jednych od drugich. Dziś na przykład na wzgórzu trójka Nepalczyków zrobiła sobie przerwę od pracy jedzàc coś i grając na gitarze. Zagadnęli do mnie skąd jestem ale ponieważ tak zaczyna większość sprzedawców odruchowo się usztywniłem. Muszę nad tym popracować.

Dwa dni temu, gdy szliśmy do Durbur Square przystanękiśmy w bocznym zaułku przy świątyni. Młody sprzedawca, gdy zorientował się, że nie chcę kupić mandali objaśnił mi całą symbolikę swiątyni. Ludzie naprawdę są tu bardzo mili.