piątek, 23 grudnia 2011

Trudna sztuka podróżowania autobusem

Podczas, gdy ja uczyłem się stu wzorów na wycenę wartości pieniądza w czasie Remek przechodził inną szkołę. Zaczął handlować na studiach w Moskwie przerzucając co się dało między Warszawą, Moskwą i Pekinem. Potem robił interesy sprzedając maszyny w republikach postsowieckich a przez kilka ostatnich lat polerował swoje umiejętności podróżując tanio po Azji.

Gdy ja uczyłem się wyceniać egzotyczne instrumenty finansowe przy pomocy lematu Ito, Remek poznawał siłę nabywczą kolorowych banknotów drukowanych przez egzotyczne kraje. Podejrzewam, że obudzony w środku nocy mógłby odpowiedzieć na pytanie ile warta jest puszka coli w mongolskich tugrikach i gdzie można najtaniej ją kupić. Teraz chętnie dzieli się ze mną całą tą wiedzą.

W Kathmandu jest wielki dworzec autobusowy gdzieś na północy miasta, z którego odchodzą autobusy we wszystkich kierunkach. Na skraju Thamelu jest też miejsce, z którego odjeżdżają autobusy turystyczne do Pokhary. Są klimatyzowane, wygodniejsze i mają mniej postojów. Ponieważ nie czułem się jeszcze dobrze po zatruciu namówiłem Remka aby jechać autobusem turystycznym.

Poszliśmy wieczorem do biura podróży, które w Thamel są na każdym rogu i kupiliśmy bilet za 400 rupii. Cena nominalna wynosiła 500 rupii, więc wydało się to dobrym interesem. Młody chłopak pokazał nam na plakacie, jak wygląda autobus (wyglądał nieźle), pokazał nam na planie dwa miejsca obok siebie, wykonał kilka telefonów aby potwierdzić rezerwację.

Jedyny zgrzyt pojawił się, gdy chcieliśmy dowiedzieć się skąd odchodzi autobus. Rysował nam plan ale z lustrzanym odbiciem - to co było w lewo rysował w prawo, to co na południu, rysował na północy. Ustaliliśmy jednak mniej więcej, gdzie staje nasz autobus.

Rano wstaliśmy przed szóstą ale tu pojawił się zgrzyt, nie ma światła. Pakowanie plecaka po ciemku to nowa umiejętność. Na szczęście o szóstej zaczął pracować agregat i zostawiłem tylko te rzeczy, które chciałem. Schodzimy na dół, pojawia się zaspany recepcjonista i chce od nas 40 dolarów. Nie ma mowy, za dwie noce zapłaciliśmy z góry, więc teraz należy się tylko dwadzieścia. Drapie się po głowie, udaje, że liczy, w końcu bierze dwie dziesiątki i otwiera nam bramę.

Pod bramą czeka ryksza i taksówka. Ze względu na bagaże idziemy do taksówki.

- Tourist bus. Bus station. Pokhara - mówi Remek.

- Two hundred fifty - odpowiada taksówkarz.

- Fifty.

- One hundred.

- One kilometer only. Sixty - Remek jest twardy i jedziemy za sixty.

Podjeżdżamy na Kantiki Road, gdzie stoi sporo autobusów. Tylko, że zgodnie z planem nasz miał stać za rondem a nie przed nim. Z drugiej strony chłopak w biurze podróży miał problemy z obrazowaniem miasta w dwuwymiarowej abstrakcji mapy a taksówkarz jest pewien swego.

Wysiadamy i szukamy naszego autobusu. Stoi ich cały rządek. Zaraz też opada nas cała chmara pomagaczy i sprzedawców napojów.

- Pokhara? Which line? - pytają.

- Istambuł - odkrzyjuje Remek aby ich zbić z tropu.

Przebiegamy dwukrotnie rządek autobusów wokół których kręci się sporo turystów. Naszej linii nie możemy jednak znaleźć. Pytamy. Jedni każą nam szukać zielonego autobusu (taki był na zdjęciu, na plakacie), inni radzą iść do przodu a drudzy do tyłu. Ale naszego zielonego Debit Line nie ma nigdzie.

W końcu pomaga nam sprzedawca coli i słodyczy, który od początku kręci się koło nas. Debit Line dziś nie pojedzie ale prowadzi nas do innego autobusu, który akceptuje nasze bilety i nas zabierze do Pokhary. W ramach wdzięczności kupuję od naszego pomocnika colę za 150 rupii. Początkowo chciał 250.

- Widzisz, jak to jest. Biuro chętnie weźmie prowizję za sprzedaż biletu a turysta sobie poradzi i nie wróci z pretensjami. Trzeba od razu rano przyjść tam gdzie stają autobusy bo i tak zawsze cię wezmą. Jesteś biały i zapłacisz za kurs więcej niż miejscowi. Pewnie na miejscu moglibyśmy kupić te bilety za 250 rupii.

W ramach codesharingu wylądowaliśmy w autobusie, który lata swojej świetności spędził - sądząc po nalepkach - wożąc czeskie wycieczki w latach osiemdziesiątych a teraz dożywa swoich dni w Nepalu. Poza nami jest tu troje młodych Włochów i sami Nepalczycy. Inni turyści jadą bardziej eleganckim autobusami. I oczywiście, jak się okaże nasz autobus robi znacznie więcej przystanków, więc podróż trwa dłużej.

Nie ma to jednak wielkiego znaczenia bo nasz autobus w końcu opuszcza chorą tkankę miejską Kathmandu. Na samym końcu doliny stoją wielkie kominy cementowni obsypujące okolicę szarym pyłem. Idealne miejsce do kręcenia filmu obrazującego świat po zagładzie nuklearnej.

Zaczynamy spadać wąską drogą w strome, przepastne doliny pokryte zielenią. Dookoła widać strome zbocza pokryte równą siatką tarasów z zaoraną ziemią czekającą na wiosnę i gigantyczne koryta wychniętych o tej porze rzek. A w oddali coraz bliższe szczyty Himalajów. Swąd spalonych opon przestaje wciskać się w nozdrza, płuca zaczynają nabierać więcej powietrza i na mojej twarzy pojawia się uśmiech. Po pięciu dniach od wyruszenia z Warszawy zaczynam wreszcie czuć zen podróży.

Trzy godziny mijają niepostrzeżenie i stajemy na postoju. Są tutaj też inne autobusy z turystami, można coś zjeść i napić się herbaty. Herbata za dwadzieścia rupii cieszy się powodzeniem bo słońce nie wyszło zza chmur i jest chłodno.

- Zawsze tak jest, stajemy w umówionym miejscu i tam herbata za dwadzieścia. A my na drugą stronę ulicy do babci i mamy herbatkę za dziesięć rupii - uczy mnie Remek. Rozmawiamy o różnicy pomiędzy 25 centów a 12 centów ale Remkowi chodzi o zasady. Albo jesteś frajerem, któremy wszystko można sprzedać albo znasz rzeczywistą wartość rzeczy.

Coś musiało się stać z kołem w naszym autobusie, bo gdy wracamy do niego pomocnik kierowcy z mozołem dokręca śruby. Obok stoi i przygląda się z zaciekawieniem dwóch buddyjskich mnichów. Musieli wypowiedzieć jakąś mantrę bo koło nam nie odpadło.

Dalej pniemy się wąską drogą na której ledwo mijają się autobusy i fantastycznie ozdobione ciężarówki. Wyciągam moje luksusowe słuchawki RE0, iPhone i włączam sobie Bombay Bicycle Club. Choć od dwóch dni żywię się tylko coca-colą czuję się coraz silniejszy i radosny.

Wreszcie, po siedmiu godzniach podróży, które zleciały nie wiadomo kiedy docieramy do Pokhary. Nasz autobus robi dziesiątki przystanków wysadzając każdego tam, gdzie mu wygodnie.

- To bez sensu - irytuje się Remek. - Może wysiądziemy i weźmiemy taksówkę do dzielnicy turystycznej?

- E, jak będziemy koło dzielnicy turystycznej to pojawią się taksówki, naganiacze na hotele i trekkingi po Himalajach - odpowiadam. - Po tym poznamy, że jesteśmy na miejscu.

W końcu lądujemy na ogrodzonym klepisku, pomocnik kierowcy informuje nas, że to "Final Stop" a za oknem widać sznurek taksówek. W ostatnim dziś autobusie jesteśmy tylko my i Włosi, reszta turystów zdążyła już wziąć taksówkę albo wzięła bagaże i pieszo maszeruje do hotelu.

- Widzisz, stąd taksówka będzie droższa niż z miasta - tłumaczy mi Remek.

Koło nas pojawia się Nepalczyk w średnim wieku, który pyta, czy nie potrzebujemy hotelu. W ręku ma wizytówkę. Na razie chwytamy plecaki i maszerujemy do taksówek.

- Tourist district, Lakeside. How much? - pyta Remek.

- Two hundred - odpowiada taksówkarz.

- One hundred - oferuje Remek.

- Impossible. It is a fixed price.

Idziemy dalej a za nami idzie inny taksówkarz. Z bandanką na głowie i przyciemnianymi okularami na czole. Też chce dwieście rupii twierdząc, że wszyscy tyle biorą.

- OK but I am giving you hundred - obstaje przy swoim Remek.

- Hundred fifty.

- Hundreed twenty.

- Hundred thirty.

- OK.

Wsiadamy do taksówki a wtedy podchodzi do nas Nepalczyk oferujący hotel. Daje wizytówkę i zachęca aby obejrzeć pokoje, jest wi-fi, ciepła woda i tylko dziesięć dolarów za pokój. Pojedzie z nami i pokaże. Wpycha się z nami do taksówki.

- Od czegoś musimy zacząć - mówię do Remka - przecież nie będziemy szukać w Lonely Planet.

- Bierz wizytówkę ale nie pozwalaj mu wsiadać do taksówki - instruuje - Jak pojedzie z nami do hotelu to hotel da mu prowizję zamiast dać nam zniżkę.

Jedziemy w stronę dzielnicy turystycznej prowadząc rozmowę z taksówkarzem. Oczywiście pyta nas skąd jesteśmy, ile krajów jest w Unii Europejskiej, który kraj w Europie jest najbogatszy i gdzie najlepiej się żyje. Okazuje się też, że słyszał o problemach strefy euro.

- Ty nie gadaj z nimi o euro, tylko zapytaj czy z pokoi widać jezioro - Remek przypomina mi, że walka jeszcze nie jest skończona.

Na miejscu zostaję ja z taksówkarzem a Remek idzie oglądać pokoje. Te za dziesięć dolarów na parterze to faktycznie jakieś klitki, więc hotelarz ciągnie go na piętro. Mija kilka chwil i Remek wypada kierując się w stronę wyjścia. Za nim leci hotelarz.

- Five hundred - krzyczy Remek - and no tax.

- Five hundred with tax - krzyczy za nim hotelarz. - Five hundred fifty.

Dostajemy pokój ze słonecznym tarasem, z widokiem na jezioro, wi-fi i prysznicem za równowartość siedmiu dolarów. A w jeziorze odbijają się szczyty Himalajów.

Spacerując po mieście natykamy się na naszych Włochów z autobusu siedzących w większej grupie przed jakimś baraczkiem z napisem Pizzeria. To niemożliwe aby prawdziwy Włoch, nawet jeżeli nosi hinduskie szarawary, dziwaczne kolczyki i tatuaże zjadł kiepską pizzę.  Siadamy przy stoliku i po chwili serwują nam prawdziwą włoską pizzę na cienkim cieście z opalanego drewnem pieca. Mój pierwszy posiłek od 48 godzin.

Prawdziwa niespodzianka czeka na nas jednak w hotelu. W naszym pokoju w Kathmandu było 10 stopni a tutaj mamy w pokoju 18 stopni. Zapowiadają się udane Święta.