czwartek, 29 marca 2012

Route 40

Jechałem tak dwa dni pokonując tysiąc pięćset kilometów przez Patagonię i krajobraz cały czas się zmieniał ale jednocześnie pozostawał taki sam. Trudno sobie wyobrazić aż tyle krajobrazu, tyle przestrzeni i tyle nieba nad nią.

Im bardziej na południe tym mniej śladów człowieka, tym więcej wiatru. Zaczęliśmy w okolicy, gdzie widać było krzewy i kępki trawy a pod koniec nawet trawa stała się rzadkością, czarne, suche kępy wskazywały miejsca, gdzie czasami spływa woda. Zostały tylko kamienie.

Krajobraz raz był płaski a raz urozmaicony wzgórzami i gigantycznymi kanionami, sporadycznie było widać suche koryta rzek. Ale nawet, gdy jechaliśmy przez wzgórza, albo gdy w oddali widać było góry, horyzont znajdował się niewiarygodnie daleko, nic nie zasłaniało widoku. A wysoko było niebo i chmury. Gdzie indziej trudno dostrzec, jak dużo nieba jest nad ziemią.

Pustynia, coraz bardziej sucha i coraz silniejszy wiatr. Typowy krajobraz pogranicza, nie widać siedzib ludzkich. Na jednym z pierwszych postojów poprosiłem w barze o kawę ale okazało się, że maszyna jest zepsuta. Bagdad Cafe. Nocowaliśmy za to w miasteczku jak z Przystanku Alaska - Perito Moreno dwie ulice, kilka drzew targanych wiatrem, jedno skrzyżowanie ze światłami, bar, hotel.

Zaraz potem skończył się asfalt i skończyły się też miasteczka, które wcześniej były co kilkaset kilometrów. Drugi dzień jechaliśmy przeważnie po ubitym szutrze, choć obok widać było budowę drogi asfaltowej. Przez cały dzień jazdy natknęliśmy się tylko na dwa miejscach, które są jednocześnie stacją benzynową, hotelem i kawiarnią - Rio de Mayo i Tres Lagos. W końcu zobaczyłem przy drodze ostrzeżenie - "koniec zasięgu telefonów komórkowych" - jeśli nawet operatorzy się poddali to musi to być kompletne odludzie.

Autobus był prawie pusty, koniec sezonu, ludzie raczej wracają na północ. Było nas kilkoro - para Meksykanów, trzy dziewczyny z Singapuru oraz jeden Amerykanin, z którym się trochę zaprzyjaźniłem. Na imię ma Mark, jest przed trzydziestką i jest inżynierem od wiercenia ropy. Mówi, że wybrał ten zawód aby jeździć po świecie ale firma ciągle trzymała go w Teksasie, w zabitych dechami dziurach. Więc rzucił pracę i ruszył w świat na własną rękę.

Nie rozmawialiśmy dużo głównie patrząc za okno i słuchając muzyki. Ale to fajnie, gdy ktoś też uważa że jest cool setkami kilometrów jechać przez pustynię ciesząc się przestrzenią. Trudno opisać wrażenie wolności, jakie miałem w tej podróży.

W ciągu minionego tygodnia spędziłem trzydzieści godzin w samolocie, dwadzieścia, dwanaście i kolejne dwanaście w autobusach. Przeleciałem prawie przez pół świata (jedenaście stref czasowych) i przejechałem odległość, jak z Oslo do Rzymu. Do końca podróży i do końca świata pozostało już niewiele. Ale moje ciało już więcej nie zniesie siedzenia w fotelu. Jestem w El Chalten i jutro idziemy z Markiem na trekking po lodowcu.