niedziela, 25 grudnia 2011

Daleko od Nazaretu

Był koniec roku 1999 i świat opanowała histeria milenijna. Komputery miały się popsuć w związku z 2KY a może nawet koniec świata był już bliski. W połowie grudnia kupiłem sobie bilet do Agadiru w Maroku i przez kilkanaście dni włóczyłem się z plecakiem, podróżując lokalnymi autobusami po miastach i masteczkach Maroka.

W końcu, gdy znudziło mi się podróżowanie wylądowałem w Essaouirze nad Atlantykiem. Senne miasteczko bez turystycznych hoteli, białe domy i błękitne obramowania okien, port rybacki i mury obronne o które rozbijały się fale oceanu. W nocy robiłem zdjęcia z dachu hotelu a w dzień włóczyłem się po pustej, bezkresnej plaży jedząc oliwki i mandarynki. Klimaty, jak z "Pod osłoną nieba".

Za kilka dolarów kupiłem tyle marijuany i haszyszu, że nie mogłem ich wypalić przez tydzień. Wieczorami zamykałem się w moim ogromnym pokoju hotelowym, zapalałem kadzidło - prawdziwą żywicę kadzidłowca kupioną na targu w Marakeszu, taką, jaką pachnie w kościołach - i paliłem sobie haszysz.

Nadeszła Wigilia, drzemałem w hotelu upalony haszyszem a za oknem, na spokojnej zazwyczaj uliczce zaczął się jakiś harmider. Przyśniło mi się wówczas - pewnie przez całą tę milenijną histerię - że nadszedł koniec świata, Chrystus przyszedł zabrać wszystkich do raju a ja śpię upalony i nie mogę się obudzić.

To były moje najlepsze Święta w ciągu ostatnich dwudziestu lat, jedyne podczas których robiłem coś przede wszystkim dla siebie. Przez wszystkie pozostałe lata spędzałem Wigilię z rodzicami, którzy są starzy i zawsze to mogła być ostatnia okazja spędzenia z nimi Świąt. Karnie maszerowałem do sklepów kupując wszystkim prezenty, z jakich będą zadowoleni i z pokorą przyjmowałem beznadziejne prezenty od innych. Składałem życzenia, robiłem wielkie zakupy, paliłem w kominku i odśnieżałem chodnik przed domem.

Boże Narodzenie ma w sobie coś, co zawsze czyniło mnie głęboko nieszczęśliwym. Słońca jest tak mało, że co roku miałem epizody zimowej depresji leczone single malt, inhibitorami MAO i proszkami nasennymi. Machina komercji usiłująca wszystko sprzedać przy pomocy obrazów świątecznej szczęśliwości sprawiała, że moje własne życie osobiste wydawało mi się nieadekwatne. Wszystkie duchowe nauki o powszechnej miłości i cudzie narodzin dołowały mnie zamiast dawać nadzieję.

Po dwudziestu latach prób jestem w stanie uczciwie przyznać, że Święta nie są dla mnie. Jeżeli mam być szczęśliwy muszę spędzać je tam, gdzie jest ciepło i dużo słońca robiąc co chcę a nie to co muszę.

* * *

W Pokharze wreszcie zaczęliśmy odpoczywać. Turystyczna dzielnica Lakeside to takie Krupówki nad jeziorem - hoteliki, restauracje, sklepiki. Słońce, dużo świeżego powietrza, widok na Himalaje. Sporo turystów, widocznych tu znacznie bardziej niż w Tahmel. Część lata na paralotniach, część wybiera się na trekking w rejonie Annapurny a część, jak my, po prostu spędza czas.

Pierwszego dnia spróbowaliśmy obejść jezioro a gdy skończyła się droga przeprawiliśmy samoobsługowym promem przez rzękę po czym babcia z sierpem w ręku pokazała nam drogę przez pola ryżowe. Po lekkiej wspinaczce dotarliśmy do małej wioski, której ludność zajęta była zbiorowym remontowaniem maleńkiej świątyni.

Miły człowiek poczęstował nas herbatą z mlekiem, potem zaproponował obiad a następnie pokazał aparaturę do destylacji na tyłach domu. Ponieważ ja nie mogę, Remek wypił trzy szklanki serwowanego na gorąco destylatu z ryżu. Obiad był skromny - ryż z soczewicą i sosem, surowa rzepa i pomidory.

Poszliśmy dalej ale droga pięła się coraz stromiej a Remek, po trzech szklankach nepalskiego bimbru stracił zapał do spaceru. Trafiliśmy na chatę przed którą dziewczyna obierała mandarynki i po krótkich negocjacjach daliśmy się namówić na przewiezienie łodzią przez jezioro z powrotem do Lakeside.

Dziś wspieliśmy się na Sarangkot, z którego widać panoramę Anapurny. Ze szczytu startują co chwilę paralotniarze i nad głowami kręci się cały czas kilkadziesiąt kolorowych czasz spadochronów a pomiędzy nimi wiszą dostojnie orły i sokoły. Jest to jedyne miejsce, gdzie można uprawiać parahawking, czyli latanie na paraglide z tresowanym sokołem, który prowadzi cię ku najlepszym prądom wznoszącym.

Jutro rano ruszamy dalej, spróbujemy pojechać na południe przez Siddartha Highway, która oferuje niesamowite widoki do Butwalu i Lumbini - miejsca, gdzie urodził się Budda. W końcu ciągle jest Boże Narodzenie a do Lumbini jest stąd bliżej niż do Nazaretu. 

A potem mamy w planie coroczne wyścigi słoni. Zdarzało mi się w tym sezonie wygrywać na Służewcu ale na słonia nigdy jeszcze w życiu nie stawiałem. Może to będzie czarny słoń?