wtorek, 27 grudnia 2011

Siddharta Highway

Taksówka jechała senną jeszcze ulicą Pokhary prosto w stronę wschodzącego właśnie słońca. Uliczni sprzedawcy dopiero rozpalali ogień pod paleniskami. Zwartą kolumną biegła pod górę kompania nepalskich żołnierzy uprawiająca poranną zaprawę. Było zimno i cicho a po lewej błyszczały oświetlone wschodzącym słońcem szczyty Himalajów.

- Why not tourist bus, sir? - zapytał taksówkarz. Nie umiałem mu tego wyjaśnić.

Zamiast paralotni lub trekkingu wybraliśmy inny sposób podniesienia sobie adrenaliny, podróż lokalnym autobusem przez Siddharta Highway w kierunku nepalsko-indyjskiej granicy. 

Gdy byłem dzieckiem jeździłem do przedszkola starym autobusem ogórkiem, który zawsze psuł się próbując podjechać w górę pod Książęcą. Kierowca otwierał wówczas klapę i walił klockiem w silnik po czym autobus ruszał dalej. Przy naszym nepalskim autobusie tamten ogórek wydałby się cudem techniki.

Siedzenia były tak wąskie, że we dwóch z trudem mieściliśmy się obok siebie. Poduszki siedzeń nie były przymocowane, więc gdy na wybojach podskakiwałem w górę razem ze mną leciała w górę część fotela. Drzwi pozostawały stale otwarte, więc do środka wpadało zimne powietrze, kurz i hałas.

Zaraz za miastem zanurzyliśmy się w gęstą, zimną mgłę, która zalegała dolinę, widoczność wahała się od kilkunastu do stu metrów i z mgły wynurzały się pędzące z przeciwka pojazdy. Czasami były to motocykle pierzchające w popłochu do rowu na nasz widok, czasami jednak wielkie ciężarówki z którymi w ostatniej chwili unikaliśmy czołowego zderzenia. Jechaliśmy cały czas w dół, w gęstej mgle, której zimny oddech wdzierał się do środka autobusu.

Nasz kierowca - jak mieliśmy się przekonać wielokrotnie podczas tej podróży - hołdował prostej zasadzie, wszystko co przed nim było wrogiem, którego za wszelką cenę należało próbować wyprzedzić. Nie liczył się przy tym wcale z rzeczywistymi moźliwościami swojego pojazdu, z tą samą zajadłością atakował skutery i ciągniki co nowoczzsne, terenowe pick-upy.

- Jakby było przed nim czerwone ferrari to też by je wyprzedzał - skomentował Remek.

Ponieważ redukcja biegów szła dosyć opornie autobus pomagał sobie w wyprzedzaniu głośnym trąbieniem. Im trudniejszy manewr, tym głośniej trąbił.

Po dwóch godzinach tej szalonej jazdy mgła zaczęła się powoli podnosić. Jechaliśmy drogą przylepioną do jednego z brzegów przepastnej, porośniętej subtropikalną roślinnością doliny w dole której płynęła rwąca, szmaragdowa rzeka. Widoki były fantastyczne, stroma przepaść w dół i pionowe zbocza gór nad nami. 

Zabawa polegała teraz na tym, że jechaliśmy lewym zboczem doliny a ponieważ w Nepalu obowiązuję ruch lewostronny, więc wyprzedzanie odbywa się z prawej, czyli od strony przepaści. Podejmując każdą z licznych prób wyprzedania nasz autobus ryzykował, że runie w przepaść.

Po kolejnej godzinie mgła zniknęła całkowicie, wyszło słońce i zaczęło przygrzewać, dolina którą jechaliśmy zrobiła się szeroka a rzeka w dole szarozielona. Jazda zrobiła się spokojna, to znaczy dalej jechaliśmy jak szaleni, trąbiąc i usiłując wyprzedzić wszystko co możliwe ale nie groziło to już upadkiem w przepaść a co najwyżej zwykłym zderzeniem czołowym.

Minęliśmy dwie ogromne doliny, które z każdym kilometrem były gęściej wypełnione wioskami i miasteczkami aż zjeżdżając z ostatniej przełęczy ujrzeliśmy ciągnącą się po horyzont płaską niznę. Himalaje przestały być widoczne. Byliśmy na nepalskiej równinie Terai.

Autobus pędził dalej, szczodrze używając klaksonu. Skrajem drogi jeździły rowery, chodzili ludzie, krowy i kozy. Pojęcie ograniczenia prędkości w terenie zabudowanym jest tutaj nieznane, przeciwnie przyspieszaliśmy jeszcze bardziej i wykonywaliśmy więcej manewrów wyprzedania, wymuszając hamowanie jadących z przeciwka samochodów i jednośladów. Byliśmy już jednak z Remkiem tak zmęczeni, ogłuszeni i wytrzęsieni, że przestało to robić na nas wrażenie.

Po dojechaniu do Butwalu wzięliśmy najpierw jeden a potem drugi lokalny autobus i po dziesięciu godzinach jazdy dotraliśmy do celu - Lumbini, miejsca narodzin Buddy.