środa, 28 grudnia 2011

Rykszarz

Do Lumbini dotarliśmy o zmroku, wydzierając ostatni pokój w obskurnym guesthousie o nieadekwatnej nazwie Royal z rąk chińskiej młodzieży. Chińscy dwudziestolatkowie ruszyli w świat z plecakami, wszędzie natykamy się na grupki chłopców z mnóstwem elektronicznych gadżetów lub samotnie podróżujące z plecakiem młode Chinki. Nie wiem dlaczego wybierają te same hotele i restauracje co my.

Miejsce narodzin Buddy robi wrażenie, powiewające flagi modlitewne, grupy modlących się mnichów, pielgrzymki z różnych krajów, medytujący ludzie. Jest to jednak dziwnie skromne miejsce - wielkie drzewo z flagami, mały kamienny basen i biały barak skrywający fundamenty dawnej świątyni. Dużo duchowości, mało substancji materialnej.

Całość to gigantyczny teren na którym obok Maya Deva Temple powstają świątynie fundowane przez buddystów z różnych krajów - koreańska, birmańska, tajska, japońska itd. 

Obejrzeliśmy złotą świątynię birmańską i została nam godzina do wymeldowania się z hotelu.

- Może weźmiemy rykszę? - zaproponował Remek i zaraz zaczął agresywnie zbijać cenę. Stanęło na dwustu rupiach za godzinę obwożenia nas po świątyniach i odwiezienie pod główną bramę, w pobliże hotelu. Nasz rykszarz był w średnim wieku, chudy i nie mówił nawet kilku słów po angielsku, negocjacje musieliśmy przeprowadzić za pośrednictwem innego, młodszego rykszarza.

Rykszarze i korzystanie z ich usług budzą poczucie winy nawet zahartowanych podróżników. Nie ma bardziej bezpośredniego wyzysku innych, niż siedzenie rozpartym na siedzeniu rykszy i obserwowanie, jak rykszarz siłą własnych mięśni z trudem usiłuje rozpędzić pojazd. W książce "Córka, jego ekscelencji" Warneńskiej znalazłem zabawny fragment, w którym autorka uprawia ekwilibrystykę uzasadniając, jak bohaterka - wietnamska komunistka i tłumaczka autorki podążająca za armią wietnamską w ostatniej ofensywie, która zakończy się upadkiem Sajgonu - mogła, jako dziecko z dobrego domu być wożona do szkoły rykszą.

Nasz rykszarz zawiózł nas do świątynii japońskiej, która stała daleko od innych a potem ciągnął nas kilka kilometrów w stronę hotelu. Było słonecznie i gorąco, droga była nierówna i wyboista a rozparty w rykszy Remek wesoło żartował całą drogę. Gdy dojechaliśmy pod hotel miałem zamiar zapłacić wynegocjowane dwieście i dorzucić coś od siebie ale okazało się, że nie mam banknotów mniejszych niż tysiąc. Rykszarz został wpatrując się w dwa banknoty po sto.

Wzieliśmy autobus do lokalnego miasta i po drodze rozważaliśmy nasze opcje - na wyścigi słoni do Chitwan daleko, dotrzemy za późno i może nie być miejsc w hotelach. Druga opcja to jechać na południe, przez granicę do Indii, tam gdzie noce są cieplejsze. Zwyciężyła opcja druga.

Wzięliśmy taksówkę i po dziesięciu minutach byliśmy na granicy. Zjedliśmy, wymieniliśmy nepalskie rupie na indyjskie i ruszyliśmy do Indii. W indyjskim punkcie odpraw urzędnik zwrócił nam uwagę, że nie mamy pieczątek wyjazdowych na wizie nepalskiej. Nie wiadomo czemu indyjskich urzędników (grupkę podtatusiałych panów w cywilnych sweterkach) obchodzą nepalskie dokumenty ale wziąłem paszporty i wróciłem po pieczątki.

Granica to tętniący życiem chaos - ciężarówki, autobusy, rowery, klaksony, tłumy ludzi maszerujące swobodnie w obie strony, śmieci walające się wszędzie. Myślałem o naszym rykszarzu i moje poczucie winy musiało być silne bo maszerując z powrotem do Indii z pieczątkami wcisnąłem całą nepalską walutę, jaką miałem żebraczce.

Za granicą wsiedliśmy w autobus do Gorakhpur, licząc, że tam zanocujemy. Mieliśmy tam dotrzeć o zachodzie. Autobus był kolejnym pędzącym gratem, w którym nie miałem dość miejsca na nogi. Pędziliśmy przez wioski podskakując na wybojach. 

W jakimś miasteczku był korek z autobusów i wielkich ciężarówek, który nasz kierowca postanowił objechać skręcając w boczną uliczkę. Po chwili utknęliśmy i przez godzinę posuwaliśmy się metr po metrze mając domy i ulicę dosłownie na wyciągnięcie ręki. Zapadł zmrok, nie było prądu tylko lampy naftowe i małe paleniska przed domami, przy których siedzieli ludzie obserwując widowisko rozgrywające się na ich oczach. Wszystko stało, nawet jednoślady nie miały szans się przebić. Światło reflektorów zawisało w gęstym powietrzu zmieszanym z dymem i kurzem. Malutkie, domki z parterami otwartymi na ulicę.

Wreszcie dotarliśmy do Gorakhpur i wylądowaliśmy w chaosie autobusów, ludzi i straganów ulicznych. Wielkie miasto, czyli wielki chaos.

- Jak się da to jedziemy dalej, nocą do Benaresz (Varanasi) - byliśmy zgodni.

Nigdzie nie było jednak autobusu do Varanasi, pytani ludzie kiwali ręką w jednym kierunku. W końcu pojawił się rykszarz, z którym udało się nam porozumieć znów przy pomocy pośrednika. Autobusy do Varanasi odchodzą z innego miejsca, jakieś trzy kilometry stąd, może nas zawieźć za dziesięć rupii.

- Ile? - nie doszliśmy jeszcze do wprawy w przeliczaniu rupii indyjskich.

- Dziesięć rupii - powtórzył przechodzień, który służył nam za tłumacza.

Trzy kilometry, po nocy, z cieżkimi plecakami, w obcym mieście i tylko rykszarz chce nam pomóc. Nawet taksówek nie ma.

- Nie zmieścimy się, weźmy dwie ryksze - ale nasz rykszarz upierał się, że zawiezie nas samodzielnie. Załadowaliśmy się do rykszy ze wszystkimi naszymi gratami. To była długa droga, częściowo pod górę, my ważymy razem prawie dwieście kilo, do tego dwa duże plecaki i dwa podręczne. Remka też musiało dręczyć poczucie winy bo zrezygnował ze swoich zasad.

- Dziesięć rupii to jest dwadzieścia centów, siedemdziesiąt groszy. Dajmy mu ze sto rupii - i tyle daliśmy.

Ale na miejscu nie było eleganckich, długodystansowych turystycznych busów, jakie sobie wymarzyliśmy tylko rozklekotany autobus, w którym szyby same się otwierały wpuszczając lodowatą mgłę. Czekała nas długa noc pełna łomotu blachy, twardego walenia zawieszenia o wyboje, nagłego hamowania i przenikliwego chłodu. Jedno co było dobre w tej podróży, to że trwała krócej niż zapowiadano, zamiast o szóstej rano dotarliśmy do Benaresz przed czwartą. Fatalna pora na szukanie hotelu.