niedziela, 6 stycznia 2013

Don Det

Podróż z Ban Lung do Don Det zajęła mi cały dzień. Mój błąd, bo wykupiłem bilet docelowy, co w Azji prawie nigdy nie popłaca. Najpierw busik odebrał mnie z hotelu i przez dwie godziny krążył po okolicy ładując ludzi i towary. Potem dwie godziny jazdy do Stung Treng, gdzie okazało się że muszę czekać. Byłem jedyny, który chciał jechać do Laosu, więc nie opłacało im się uruchamiać busa, musiałem czekać na autobus z Phonm Penh do Vientiane. Pięć godzin przesiedziałem w kawiarni, w sumie czas szybko zleciał.

W autobusie poznałem Tal, która też jechała na Don Det. Bardzo zabawna dziewczyna - bardzo drobna, blada, niebyt ładna, w okularach - wygląda całkiem jak te żydowskie intelektualistki z filmów. Mieszka w Tel Avivie, jest przedwodniczką po Izraelu a w Azji jest dopiero od tygodnia. Z tego powodu jest w ciągłym szoku i zachwycie jednocześnie, co chwila cmoka, mówiąc "Oy, yo yoy", ma za dużo bagażu, kłopoty z żołądkiem i zbyt ambitny program.

Jednocześnie Tal jest całkiem zabawna, ciekawie się słucha jej opowieści o Izraelu. Podróżuje bo zerwała z chłopakiem, chce być samodzielna i chce odnaleźć siebie. Zapisuje codziennie wiele stron w swoim notesie.

Autobus był spóźniony, już na granicy dopadł nas zmrok a na łódź, która miała nas zabrać na wyspę wsiedliśmy po dziewiątej wieczorem. Środek Mekongu, ciemność i miliony gwiazd.

Don Det - jedna z Czterech Tysięcy Wysp na Mekongu - jest mekką bakpakerów oficjalnie dlatego, że można tu mieć tani bungalow i widok z hamaka na leniwie płynącą rzekę - tajemnicą poliszynela jest powszechna dostępność trawy i innych narkotyków. Niektórzy zostają tu całymi tygodniami. Judith i Miriam spędziły tu prawie dwa tygodnie przed przekroczeniem granicy do Kambodży i opowiadały cuda, więc chciałem to zobaczyć na własne oczy. Poza tym hamak to zawsze dobry pomysł.

Znaleźliśmy sobie z Tal dwa malutkie bungalowy obok siebie po zachodniej stronie wyspy, z widokiem na zachody słońca, werandą i hamakiem.

Prawdę mówiąc rozczarowałem się. Opis z LP i opowieści dziewczyn opisywały idyliczną komunę, sielskość i oderwanie jakiś odleciany raj. Tak naprawdę jest to brudna laotańska wioska, wysokie ceny, takie sobie jedzenie i brak internetu oraz nigdzie nie ma dobrej kawy, dużo turystów. Ale faktycznie jest spokój, czas płynie powoli, hamaki i widok na rzekę są powszechnie dostępne.

Tal czuje potrzebę wykorzystania swoich czterech miesięcy w Azji, więc postanowiła wypożyczyć rower i zwiesić Don Det oraz sąsiednią wyspę. Było dla niej wyzwaniem bo mimo, że odsłużyła dwa lata w wojsku to nie umie jeździć na rowerze. A na kolejny dzień zaplanowała sobie wyprawę kajakową i szukała kogoś kto by do niej dołączył. Poszliśmy na kolację i Tal rozpytywała ludzi, czy chcą popływać kajakiem.

W ten sposób poznaliśmy Lilly - Kanadyjkę z Quebec. Lilly jest naprawdę urocza, krótkie ciemne włosy, proste plecy, urzekający uśmiech. Skończyła studia i po powrocie do domu będzie uczyć francuskiego a na razie podróżuje cztery miesiące po Azji. W przeciwieństwie do Tal ma doświadczenie w podróżowaniu, minimalistyczny bagaż, żadnego długoterminowego planu, zostaje długo w miejscach, które jej się podobają.

Zatem Tal zajmowała się aktywnym zwiedzaniem a ja i Lilly nie robieniem niczego. Spotykaliśmy się rano na kawę, jedliśmy śniadanie leżąc na materacach, bujaliśmy w hamaku. Potem nagle Lilly zrywała się na nogi oczuwając potrzebę aktywności, więc szliśmy kilometr albo dwa, znajdowaliśmy inną restaurację z hamakami i materacami, zamawialiśmy shake'a i znowu nic nie robiliśmy. Rozmawialiśmy, patrzyliśmy na rzekę, czytaliśmy. Czas mijał nie wiadomo kiedy, robiła się piąta i zaczynał półtoragodzinny spektakl zachodu słońca. A potem kolacja, hamak, skręt.

Tak więc choć Don Det nie spodobało mi się to jednak poddałem się jej urokowi. Czas płynął leniwie, jak wody Mekongu. I nie wiadomo jak minęły trzy dni. Odprowadziłem Lilly na poranny prom, wypiliśmy kawę a po chwili łodź z nią znikęła mi z oczu w kanałach rzeki. Ja i Tal ruszamy za godzinę - ja do Champasak a ona do Vientiane.