wtorek, 8 stycznia 2013

Champasak

Cała ta moja podróż toczy się wokół osi, jaką stanowi Mekong - poczynając od delty w Wietnamie, poprzez Kambodżę i Laos. Nie zliczę ile razy przekraczałem go mostami albo łodzią. I choć zawędrowałem już daleko na północ rzeka dalej jest szeroka, choć płytka i leniwa. Przypomina trochę Wisłę z wielkimi piaszczystymi łachami i wyspami. Żadnej egzotyki, palm, dżungli - leniwa rzeka w płaskim krajobrazie.

Najfajniejsze jest to, że nie ma wcale komarów. Jest pora sucha, wyschły wszystkie rozlewiska a komary nie rodzą się w rzece tylko w stojącej wodzie.

Jestem w Champasak, które jeszcze w 1946 roku było siedzibą laotańsakich królów. Nikt by się nie domyślił, całe miasteczko to większa wioska z jedną ulicą. Dziurawy asfalt, kury, psy, kilka willi i parę świątyń.

Minęło mnie dwóch Niemców na rowerach:

- Daleko do centrum?

- Właśnie minęliście centrum miasta.

- Co?!?

Życie toczy się tu powoli, za to, jak to w Laosie ludzie są uśmiechnięci i zrelaksowami. Horyzont jest zawsze lekko zamglony, całkiem jak w Umbrii i przez to dziwne światło wszystko wydaje się lekko nierealne. Czas w Laosie płynie jakoś inaczej, dni mijają szybko i przyjemnie choć nic wielkiego się nie dzieje.

Miałem tu zostać tylko chwilę, dotrzeć po południu, szybko obejrzeć lokalną atrakcję - świątynię z czasów Angkor Wat i z rana ruszyć dalej. Znalazłem sobie guesthouse z marnymi ale tanimi pokojami, za to z ogromnym tarasem nad samym Mekongiem. Usiadłem na leżaku, popatrzyłem na leniwie płynącą rzekę, na odległe wzgórza pokryte tajemniczą mgiełka i doszedłem do wniosku, że nie chce mi się spieszyć.

Następnego dnia, gdy szedłem do jedynego bankomatu zaczepiła mnie Rafaella. - Nie masz ochoty wybrać się na wyspę, szukam kogoś aby podzielić koszta przeprawy.

Wzięliśmy więc rowery, wsiedliśmy do łodzi z wesołym Laotańczykiem i przeprawiliśmy na Dong Daeng, sporą wyspę na środku Mekongu. Nic tam nie ma szczególnego, kilka małych wiosek, piaszczyste plaże, uśmiechnięci ludzie. Za to można ją objechać dookoła na rowerze, posiedzieć w cieniu, poprzyglądać się rzece, pobrodzić w niej po kolana.

Jeździliśmy więc wokół wyspy rozmawiając. Rafaella pochodzi z Neapolu i mieszka od kilku miesięcy w Vientiane, gdzie pracuje dla jakiejś organizacji humanitarnej. To jej ostatni tydzień w Laosie bo przenosi się do Sierra Leone w Afryce. Wcześniej pracowała też w Kalkucie, Zambii i Beninie. Rozmawialiśmy więc o podróżach, sytuacji w Laosie, włoskiej kuchni powoli pedałując piaszczystą drogą pomiędzy polami ryżu i stadami bawołów.

A wieczorem poszliśmy na kolację do restauracji nad rzeką. Prawdziwą włoską kolację to znaczy trwającą kilka godzin, z celebrowanymi powoli daniami. Rafaella uczyła mnie jeść po laotańsku, czyli zwijając ręką ryż w małą kulkę i nagarnijąc nią jedzenie.

I tak minął kolejny, niespodziewanie miły dzień. Dziś rano szybko zwiedzam Wat Phu a po południu płynę łodzią do Pakse.