środa, 26 grudnia 2012

Święta

Na Wigilię pojechaliśmy przez całe miasto na Victory Beach, gdzie mieszkali Kirsten i Sam.

Nasza plaża, Serendipity to typowe zagłębie turystyczne z tańszymi i droższymi hotelikami, restauracjami, kawiarniami i biurami podróży. Wzdłuż długiej, szerokiej plaży ciągną się beach bary, najpierw takie bardziej europejskie a potem khmerskie, lokalne. Dużo turystów i bakpakerów.

Victory wygląda inaczej, plaża jest mała i wąska, kilka rosyjskich hoteli, jedna dziurawa ulica pełna barów, w których nic nie można zjeść za to mnóstwo w nich mężczyzn otoczonych dziwkami. Wygląda to jak jakiś czyściec - ci wszyscy starzy, żałośni, samotni mężczyźni spędzający Świeta w ciepłym kraju daleko od domu, mieszkający w tanich hotelikach, sączący piwo za pół dolara. Siedzą tam z pustką w oczach.

Ciekawe miejsce ale na kolację wigilijną tam dostać prędzej lap dance i blowjob niż coś do jedzenia.

Wreszcie udało nam się znaleźć pustą restaurację nad morzem, gdzie zamówiliśmy mnóstwo khmerskich potraw. Było nas sześcioro - ja i Piotr, Kirsten, Australijczyk Sam oraz dwie Angielki. Siedzieliśmy długo rozmawiając, wyjaśniając sobie różne zwyczaje wigilijne i żartując. Kolędy leciały z konta Google Music na smartfonie Sama i wszystkim spodobał się polski zwyczaj dzielenia opłatkiem, którego rolę pełniła bagietka.

Było bardzo miło, siedziliśmy długo. Dla wszystkich, z wyjątkiem Sama była to pierwsza Wigilia spędzana na egzotycznej plaży, z szumem morza, w szortach i t-shircie.

Gdy wracaliśmy na główną ulicę trafiliśmy na grupkę Khmerów jedzących kolację na ulicy. Mieli karaoke, zaprosili nas do stołu i śpiewaliśmy kolędy.

Następnego dnia w południe, ja z Piotrem oraz Miriam z siostrą znowu wzieliśmy tuk-tuk i pojechaliśmy na Victory na świąteczny obiad - all you can eat bbq w barze na dachu guesthouse. Było nas piętnaście osób bo dołączył jeszcze jeden Kanadyjczyk, kilku Australijczyków i Brytyjczyków. Gigantyczne krewetki i fantastyczne żeberka oraz anglosaska tradycja świąteczna - pure ziemniaczane.

Było gorąco a z tarasu roztaczał się fanatstyczny widok na zatokę. Siedziliśmy i rozmawialiśmy ucztując przez kilka godzin.

A po południu przenieśliśmy się z powrotem na Serendipity aby kąpać przed zachodem słońca. Na naszej plaży, w każdy barze toczyła się impreza świąteczna o różnej skali, wszędzie były tłumy. Znaleźliśmy sobie khmerski bar, w którym obchodzili urodziny jednego z barmanów.

Nasza szóstka dosiadła się do stolika zajętego przez Szkota i Portugalczyka. Okazało się, że Portugalczyk miał przez dwa lata dziewczynę ze Śląska a Szkot pracuje w stoczni z Polakami i obaj mieli o naszym narodzie bardzo dobrą opinię - o kuchni, żubrówce i polskich dziewczynach.

Szkot, Michael miał ze sobą Birmańskie dni i nagle okazało się, że ja, Miram, Michael i Portugalczyk przeczytaliśmy prawie wszystkie książki Orwella, rozmawialiśmy więc o książkach. To bardzo przyjemne uczucie, gdy nagle okazuje się, że masz tyle wspólnych tematów z ludźmi, których dopiero poznałeś.

I tak sobie mijały nam Święta na leniwej konwersacji, dzieleniu się wrażeniami z podróży, zamawianiu kolejnych piw (wody w moim przypadku), skręcaniu i paleniu jointów.