poniedziałek, 30 stycznia 2012

Pagan

Na początku podszedłem do Pagan nieufnie. Dużo turystów - francuskich emerytów, amerykańskiej młodzieży w podróży życia, grupki młodych Japonek - w jednej małej wiosce. W rezultacie ceny wysokie, kursy wymiany niskie, restauracje z pizzą rekomendowane przez LP, stragany, miejscowi oferujący swoje usługi. Za kolację dzień wcześniej na ulicy zapłaciłem 700 khyatów (mniej niż dolara) a tutaj 4300.

Rano zadzwonił budzik ale stwierdziłem, że nie mam ochoty zrywać się aby pobiegać i oglądać wschód słońca. Dopiero po godzinie zwlokłem się aby poczytać na tarasie i wziąć prysznic.

Pierwszym jasnym punktem było śniadanie. Wodnista kawa, sześć grzanek z powidłami, omlet z jednego jajka i dwa banany a na koniec ile chcesz herbaty. Prawdziwa uczta. W Birmie śniadania są wliczone w cenę ale przeważnie to formalność - jajko, tost, banan i coffemix - chemiczny proszek zawierający cukier, śmietankę do kawy i niby kawę - coś w rodzaju naszego mokate.

Poszedłem do recepcji i zamieniłem mój bungalow na pokój - równie duży a nawet jeszcze lepszy w środku ale bez własnej werandy. Trudno, na werandzie wieczorem i tak są głównie komary. 

Usiłowałem też wymienić pieniądze w recepcji i tutaj miłe zaskoczenie. Otóż Birmańczycy nie są zdolni do zrobienia czegoś nieetycznego, nawet jeżeli wymaga tego interes. Recepcjonistka powiedziała mi wprost, że kurs w hotelu jest niekorzystny i wytłumaczyła, gdzie mam pójść aby dostać więcej. Był to mały kantor za restauracją jakieś trzysta metrów od hotelu, którego nigdy bym sam nie szukał ale gdzie cała transakcja przebiegła bezpiecznie i sprawnie. 

Słyszałem podobne historie w Rangunie, od turytów którym pracownicy banku radzili aby nie wymieniali pieniędzy w banku ale na rynku. I jak można z takimi uczciwymi ludźmi budować kapitalizm i wolny rynek?

* * *

Mając w kieszeni gruby plik khyatów wypożyczyłem w hotelu rower za trzy dolary i pojechałem drogą w kierunku Baganu (mieszkam w wiosce Nyaung U, jak większość turystów). I coraz bardziej zaczęło mi się tu podobać.

Bagan powstał w XI wieku, jako stolica pierwszego birmańskiego imperium. Dziś nic tu już nie ma, żadnego miasta, pozostało za to około trzech tysięcy pagód rozrzuconych na sporym płaskowyżu o powierzchni czterdziestu dwóch kilometrów. Pomiędzy nimi rozciąga się sawanna, piaszczyste drogi, wyschnięte doliny strumyków. Jest to jedno z trzech takich takich miejsc w Azji, drugim jest Angkor Wat (które zobaczę za miesiąc) a trzecie jest gdzieś w Indonezji (następnym razem).

Kiedy już trochę przejechałem główną drogą i odbiłem na południe zacząłem powoli wchłaniać zen tego miejsca. Słońce świeci mocno ale upał nie obezwładnia, klimat jest suchy, jazda rowerem bardzo przyjemna, choć rower raczej prosty i czasami grzęźnie w piaszczystej drodze. W każdej chwili można usiąść w chłodnym cieniu pagody albo na małej platformie, które Birmańczycy budują w cieniu drzew, poleżeć, poczytać albo podrzemać.

Pagód - jednych wielkości sporej katedry, innych małych jak kapliczki - jest tyle, że starczy ich dla wszystkich, większość turystów przyjeżdża tu na dwa, trzy dni, bierze powóz konny lub busa i objeżdża najciekawsze miejsca z przewodnikiem. Wystarczy trochę odbić w bok aby mieć coś wyłącznie dla siebie.

Wygląda to nierzeczywiście. Wyobraźcie sobie, że pierwsi Piastowie zamiast wnijać słupy w Odrę i kombinować jak podzielić Polskę na dzielnice zabudował teren równy powierzchnią dzisiejszej Warszawie gotyckim katedrami i kaplicami w liczbie trzech tysięcy. No może nie gotyckimi - Birmańczycy nie potrafili budować tak strzeliście, ceglane mury są grubsze, wyższe budynki stoją na podwyższeniu, plan jest kwadratowy - przypomina to bardziej bizantyńskie bazyliki.

Pagody stoją teraz opuszczone, roztaczając ten dziwny klimat, który można poczuć w San Galgano w Toskanii - Bóg już tutaj nie mieszka. Jeżdżę z miejsca na miejsce rowerem, po łagodnych pagórkach mijając powozy zaprzeżone w bawoły i ludzi pracujących sierpem w polu, słuchając muzyki z iPhone.

Bardzo się cieszę, że mam tutaj aż sześć dni.