sobota, 3 marca 2012

Prawie w raju

- U nas na dzielnicy prędzej w mordę dostaniesz niż taki talerz krewetek za cztery złote - powiedziałem do Remka, który tylko skinął głową połykając kolejną krewetkę w tempurze. Siedzieliśmy w ulicznej restauracji w Kampung Baru, malajskiej dzielnicy Kuala Lumpur, która z grubsza przypomina klimatem Pragę - stare drewniane domki nie pasujące do miasta drapaczy chmur.

Była to bardzo dobra restauracja co łatwo poznać - choć cała ulica pełna była podobnych prostych knajpek i ulicznego jedzenia miejscowi stali po kilkanaście minut aby upolować stolik. Nie było tu turystów, zauważyłem tylko jedną starszą parę, nie szło też dogadać się z kelnerami po angielsku. Ale to jedzenie - tak dobre i dosłownie za grosze. Zjedliśmy więc po talerzu krewetek i po talerzu kalmarów w chilli, ja dodatkowo zjadłem sałatkę i wypiłem sok z ogórka (tak wybrałem sok z ogórka a nie z ananasa lub arbuza) . A wcześniej zaliczyliśmy już w innym miejscu zupę tam-yam z owocami morza, inny talerz krewetek oraz mleko sojowe z lodem.

Malezja jest rajem. Jest tu cała egzotyka, upał, tropikalne deszcze, dżungla, bazary i uliczne jedzenie a jednocześnie autostrady, szybki internet, centra handlowe pełne światowych marek, Starbucks co krok. Może plaż i wysp jest tu mniej niż w Tajlandii ale z drugiej strony kraj ten nie robi wrażenia gigantycznej pułapki na pieniądze turystów. Nikt tu nie żebrze o twoje pieniądze ani nie próbuje ci ich wyrwać z kieszeni - kupisz, nie kupisz po co się ekscytować. Zresztą turystów jest tu znacznie mniej niż w Tajlandii dzięki czemu Malezyjczycy nie mają mentalności górali z Zakopanego.

Jest to kraj znacznie bogatszy niż Polska - średnie zarobki wynoszą tu około czterech tysięcy złotych ale jednocześnie żywność jest tania a benzyna kosztuje dwa złote. To widać zwłaszcza w Kuala Lumpur po ilości centrów handlowych - na jednej ulicy jest ich tyle, że można by nimi obdzielić wszystkie większe polskie miasta. A nie jest to jedyna ulica handlowa w tym mieście.

Jest to kraj muzłumański ale chyba nie bardziej niż Turcja - mają meczety, niektóre kobiety noszą chusty - ale jedocześnie wielokulturowy. Alkohol jest tu drogi ale dostępny a prostytutki nie muszą się kryć - siedzę właśnie w lobby hotelu i cały czas przewijają się ładne dziewczyny w mini idące odwiedzić znajomych. Zapytany wprost nocny recepcjonista rozproszył moje obawy, że jestem tu jedynym cudzoziemcem pozbawionym znajomych. Z drugiej strony nie ma tu widocznych dyskotek i imprezowni dla turystów jak w Tajlandi. Jest spokój.

Malezja jest rajem i dobrze mi tutaj. Przywykłem już do Azji i egzotyki, do wad i zalet. Malezja ma jednak najwięcej zalet, ze wszystkich krajów, które widziałem.

Jedyny problem, jaki dziś odkryłem to że odkąd przyleciałem z Rangunu do Bangkoku przybyło mi kilka kilogramów. W Indiach nie było wielu pokus, za to dużo owoców na każdym rogu, w Birmie nie było prawie niczego poza herbatą i bananami. Gdy tylko wylądowałem w Bangkoku rzuciłem się na mleko i snickersy w Seven Eleven. W Malezji jest jeszcze więcej pokus bo Starbucks (i nie tylko on) jest tu dosłownie na każdym rogu a jedzenie o niebo lepsze niż gdzie indziej.

Z bieganiem jest krucho - gdy mam plażę lub jakieś zielone miejsce staram się biegać ale po miastach nie mam odwagi. Ulice są niebezpieczne a chodniki wąskie, wysokie (pod spodem biegną kanały ściekowe) i nierówne, poza tym powietrze nie jest zbyt zdrowe. Staram się trochę ćwiczyć ale z reguły pokój ledwo mieści łóżko i wolny kawałek podłogi jest luksusem. Ogólnodostępne tarasy są tu rzadkością. A nawet gdy są warunki to często źle śpię i rano nie mogę się zmobilizować.

Czyli ruchu mało (choć przecieź cały czas gdzieś chodzę, nie leżę na plaży ani w pokoju, nie tkwię przed telewizorem) a pokus dużo i widać to po moim brzuchu. Trudno utrzymać zdrowy tryb życia, gdy co chwila jest się w nowym miejscu a jedzenie dookoła stanowi jednocześnie zagadkę i wielką pokusę. Postanowiłem od dziś z tym walczyć.

* * *

Cały czas mam niewyleczoną infekcję w uchu. Czasami wydaje mi się, że mam lekką gorączkę, czasami czuję coś w uchu. Przy wszechobecnej klimatyzacji, upale i zimnej wodzie oraz dodawaniu lodu do wszystkiego nawet antybiotyki, które dostałem w Tajlandii nie pomogły.

Po trzech słabo przespanych nocach w Cameron Highlands w busiku do Kuala Lumpur czułem się fatalnie, ja który nigdy nie miałem choroby morskiej ani lokomocyjnej na krętej drodze czułem się nieswojo. Po przyjeździe znalazłem szybko hotel z w miarę przyzwoitym pokojem w dobrej cenie i poszedłem szukać lekarza.

Google Maps pokazało mi, gdzie jest zagęszczenie lekarzy w pobliżu Chinatown a tam w jednej z klinik wskazali mi drogę do prywatnego szpitala. W szpitalu szybko założyli mi kartę i zapytali, czy nie mam nic przeciwko temu aby przyjął mnie lekarz-kobieta. Nie miałem nic przeciwko bo po pierwsze tak jest taniej a po drugie mniejsza kolejka ale to jednak seksizm.

Pani doktór - około trzydziestki, sądząc po nazwisku i rysach o chińskich korzeniach - wypytała co mnie sprowadza. Powiedziałem jej o uchu i o tym, że przy okazji chciałbym zbadać poziom hormonów tarczycy (i tak musiałem to zrobić w marcu, planowałem w Singapurze ale skoro już jestem w szpitalu). Nie ma problemu, po chwili byłem ze skierowaniem w labolatorium na szóstym piętrze, gdzie pobrali mi krew. Poszedłem na lunch a po półtorej godzinie wróciłem do gabinetu z wynikami.

Wyniki TSH są dobre, to znaczy poniżej normy (0,13) - dokładnie tyle samo ile wprawiło w zadowolenie moją endokrynolog w Warszawie. Prawdę mówiąc zaskakująco regularnie udaje mi się brać euthyrox. Żadnej infekcji badania też nie wykazały, lekarka radziła mi brać paracetamol i porządnie odpocząć. I tyle - konsultacja 80 złotych, testy 120 złotych i trzy złote za rejestrację w szpitalu. Szybciej i taniej niż w Warszawie.

Wróciłem do hotelu ale zużyłem dwie tabletki stillnoxu i jedną tritico aby spokojnie zasnąć. Jakaś końska dawka - normalnie starcza mi pół stilnoxu lub jedna trzecia tritico - ale potrzebowałem wreszcie zasnąć. Spałem do rana ale zostało mi zero tritico i cztery pastelki stilnoxu. Doszukując się na siłę dobrych stron można zauważć, że cztery to o wiele za mało aby popełnić samobójstwo.

Pewne rzeczy dalej mnie niepokoją. Często coś mi drętwieje. Czasem myślę o tym, co mogą wykazać badania po powrocie, czy nie okaże się że dalej mam raka. Albo, że to jednak nie był rak tarczycy ale na przykład przytarczyc. Ale bez porządnych badań to tylko iracjonalne obawy a zatem trzeba je odpędzić i nie martwić się tym.

A zatem jestem w Malezji i jest mi tu dobrze. Jeśli jest jakiś "Like" na fejsie to chętnie będę go codziennie wciskał. Jest egzotycznie, tropikalnie, bezpiecznie, wygodnie. Ludzie są mili, pogodni i spokojni. Jednak fakt, że nie przechodzę gehenny przedwiośnia w kraju nad Wisłą nie oznacza, że w każdym momencie jestem cały czas jakoś nieprzytomnie i maniakalnie szczęśliwy. Mam czasem problemy ze spaniem, gorszy nastój, ponure myśli lub złe wspomnienia lub niepokój o przyszłość. Jestem w Azji a nie w raju. Jeszcze.