niedziela, 26 lutego 2012

Penang

Penang powitał nas deszczem, gdy prom z Langkawi zaczął zbliżać się do portu lunęło i padało, gdy schodziliśmy na ląd. Według Malajów są tu cztery pory roku - rain, fucking rain, hot i fucking hot. My trafiliśmy chyba na przełom fucking hot i rain. Ale już się pogubiłem z tymi porami deszczowymi.

Do deszczu już się w zasadzie przyzwyczaiłem, pada codziennie ale głównie wieczorem lub w nocy i niezbyt długo. Nie jest to dokuczliwe bo i tak jest ciepło. Po prostu jeśli pada to trzeba przeczekać a po godzinie już nawet kałuże wysychają.

Penang spełnił moje oczekiwania, ma faktycznie atmosferę sennego portu w tropikach. Ulice starego miasta z dzielnicą chińską i indyjską, pełnymi hoteli i guesthouse'ów, knajpek, ulicznych straganów, bakpakerow, chińskich turystów. Na rogach wieczorem wystają córy Koryntu, jak w porządnym mieście portowym należy (a to niby kraj muzłumański, który blokuje strony porno). Życie toczy się na ulicach do późna w nocy. Ludzie przyjeżdżają tutaj podobno aby ponapawać się klimatem miasta, spotykać innych ludzi, poza tym niewiele jest tu do zobaczenia.

W Penangu jest najlepsze jedzenie w Azji - tak piszą - ponieważ kuchnia malezyjska łączy się tutaj z kuchnią chińską i indyjską. I faktycznie ulice są pełne knajpek i straganów, zarowno w dzień jak i w nocy. Za dziesięć złotych zjadłem zupę z jagnięciny i chiapati z kurczakiem i sosem. Bardzo smaczne. A różnorodność oferty na straganach oszałamia.

Faktycznie jest tu niezwykła atmosfera. Różnorodność kultur, kolorowy tłum na ulicach, taka miniatura Azji w jednym mieście a tak naprawdę w jednej dzielnicy. Skutkiem ubocznym tej mieszanki jest niewykła uroda niektórych kobiet. W nocy siedziałem na ganku guesthouse z iPadem a pietnaście metrów dalej na ulicy stał rozstawiony namiot, była trumna i odbywało się chińskie nocne czuwanie przy zwłokach ochraniane przez dwóch policjantów.

Rano poszedłem na śniadanie do miejsca, położonego pięćdziesiąt metrów od naszego guesthouse o swojskiej nazwie Soul Kitchen. Dobra kawa (prawdziwy włoski ekspres, młynek żarnowy), jajecznica i ciastko czekoladowe. Właścicielka urodziła się tutaj ale kucharz jest Niemcem z Berlina i serwuje kuchnię włoską - lasagne, pizza z pieca, spaghetti. Ma fantastyczny motor, chyba samoróbkę - coś jak połączenie roweru górskiego z elastyczną ramą z silnikiem motocykla. Cudo.

Uciąłęm sobie pogawędkę pytając co warto zobaczyć w Penangu. Chyba nic. Plaża jest taka sobie, jest jakaś świątynia i jakieś wzgórze. Ale według właścicielki kawiarni ludzie przyjeżdżają tutaj, siedzą parę dni, parę tygodni a po paru miesiącach znowu wracają. Moim zdaniem albo są tu palarnie opium albo to córy Koryntu sprawiają. Jakoś dziwnie dużo jest tu starych europejskich turystów, takich co to dożywają swoich dni w tropikach, chyba więcej nawet niż młodych bakpakerów.

* * *

Przejażdżka wokół Langkawi była fajna, zrobiłem 120 kilometrów na skuterze. Stawaliśmy przy wodospadach, kąpaliśmy się na dzikich plażach, jedliśmy w przydrożnych knajpakach. Słońce paliło ale gdy skuter się rozpędził pęd orzeźwiał, człowiek dobrze się czuł owiewany wilgotnym, ciepłym powietrzem. Można było sobie wyobrażać, że jest się w jakimś przyjemnie chłodnym miejscu na przykład w Grecji w czerwcu albo w Toskanii w lipcu. Tylko jest luty a gdy skuter stanie słońce przypomina że jesteśmy blisko równika.