poniedziałek, 23 stycznia 2012

Wielka bitka guesthouseowa

 Jest nów, na niebie widać miliony gwiazd, morze szumi. Mieszkam w domku na plaży w miejscowości Setse, 70 kilometrów na południe od Moulmein. Jesteśmy jedynymi cudzoziemcami na plaży.

My nie oznacza jednak mnie i Remka ale mnie i Wojtka. Z Remkiem się rozstaliśmy. Po kolei.

Po wylądowaniu w Rangunie znaleźliśmy się w innym świecie. Finansowym. Nie ma tu komórek, nie działają karty, nie ma bankomatów. Jesteś zdany na siebie i na dolary, które masz w kieszeni. Z tym, że Birmańczycy nie przyjmują wszystkich dolarów ale tylko nowe, niezniszczone banknoty. Masz w kieszeni pięćset dolarów a nagle okazuje się, że jeden banknot nie jest dobry i zostaje ci czterysta.

Po drugie Birma nie jest krajem tanim. Ceny dolarowe dla cudzoziemców ustala rząd i w ostatnim czasie znacznie one wzrosły. Pierwszej nocy zapłaciliśmy po dziesięć dolarów za nocleg w sześcioosobowym pokoju. Warunki były surowe ale było czysto i była ciepła woda, poznaliśmy fajnych ludzi, więc przeżyć się da ale sześćdziesiąt dolarów w sumie za taki pokój to cena kosmiczna w porównaniu z Indiami - tam dało się nocować za pięć, trzy i pół dolara od osoby.

Okazało się, że cena wynosi dziesięść dolarów niezależnie od tego gdzie nocujesz - za pokój jednoosobowy płacisz dziesięć i za miejsce w zbiorówce też dziesięć. Można oczywiście znaleźć coś droższego ale tańszego nie. Również ceny wstępu do muzeów i przejazdów podskoczyły. Lonely Planet z grudnia 2011 okazało się nieaktualne.

Tak więc Birma nie jest już tanim krajem. Spodziewaliśmy się kraju biednego i przez to taniego oraz takiego w którym można negocjować ceny. Mamy kraj drogi, z małym wyborem tanich hoteli, horendalnie drogimi przejazdami i wstępami. W dodatku ceny ustala rząd, który potrzebuje naszych dolarów i nie jest skłonny do ustępstw. W Indiach można zawsze znaleźć tańszą opcję, może gorszą, mniej wygodną ale dostępną, tutaj nie. W Indiach są bankomaty, jesteś bakpakerem więc bawisz się w oszczędzanie ale zawsze możesz podejść do ściany i znów być bogaty.

 W dodatku mam za mało dolarów w gotówce, spodziewałem się, że wydam przez miesiąc tyle co w Indiach, czyli bez zaciskania pasa około sześciuset a tu na same noclegi trzeba mieć trzysta, do tego przejazdy i wstępy. Mogę maksymalnie zaoszczędzić na jedzeniu ale to niewiele da. Gdybym wiedział przywiózłbym dwa razy więcej dolarów, jeszcze w Tajlandii ich zdobycie było możliwe ale teraz już nie.

Podobna sytuacja zdarzyła mi się kiedyś na Kubie - systemu wyciągania dolarów z turystów nie dawało się obejść a bankomatów w Hawanie nie było, były w ośrodkach turystycznych. Ale wtedy to były dwa tygodnie, miałem gdzie jeść i spać. Teraz nie jest tak wesoło.

Wyruszyliśmy z Rangonu we czwórkę, ja, Remek, Wojtek i Gaj. Wojtek podróżuje już jedenaście miesięcy i właśnie kończy Birmę a Gaj (Rosjanin) jest w drodze już trzeci rok. Na początku poszło dobrze, wkręciliśmy się do drugiej klasy za dwa dolary zamiast trzy dolary w pierwszej. Potem wynegocjowaliśmy dobrą cenę z riksze, którymi zwiedziliśmy świątynie w Bago. A potem kupiliśmy bilet na autobus do Moulmain.

Autobus był klimatyzowany i nowoczesny bez porównania od gratów w Indiach, droga też znacznie lepsza. Jednak siedzenia były wąskie i tak dziwnie ukształtowane, że spanie w nich było torturą. Kolejna noc bez snu bo w Bangoku kładłem się późno, pierwszą noc po przylocie przegadaliśmy do rana z Rosjanami a potem zwiedzliśmy pagodę Shwegadon.

Do Moulmain dotarliśmy o czwartej nad ranem, przesiedzieliśmy trzy godziny przy herbatce i ruszyliśmy lokalnym gratem w kierunku plaży. Trzy godziny w podskakującym autobusie pełnym ludzi i towarów, słońce powoli nabierało siły i zaczynało palić. Dotarliśmy do Kyaikkami i zapytaliśmy, czy można zanocować w klasztorze nad morzem. Teoretycznie klasztory buddyjskie pozwalają nocować każdemu pielgrzymowi i mnisi, szczególnie jeden z nich byli dla nas bardzo mili. Ale po konsultacji się z lokalną policją i okazało się, że nie mogą przyjąć cudzoziemców, dla naszego bezpieczeństwa oczywiście.

Byliśmy już bardzo wyczerpani ale musieliśmy znów wsiąść do autobusu i pojechać kilkanaście kilometrów na inną plażę do Setse, gdzie według LP był tylko jeden guesthouse dla cudzoziemców i kilka dla Birmańczyków. Plaża była szeroka i pusta, wzieliśmy pokój w jedynym guesthouse znów za 10 dolarów od osoby, prysznic i poszliśmy do morza.

W tym momencie Gaj poszedł do sąsiedniego zapytać ile kosztuje pokój i dowiedział się, że pięć dolarów i że też przyjmują cudzoziemców. Krótka narada i ustaliliśmy, że rezygnujemy z dotychczasowego hotelu i idziemy do tańszego. Naszemu możemy dać jakieś odstępne.

Właścieciel pierwszego hotelu nie chciał się jednak zgodzić, sprawa nie była całkiem czysta. Co prawda nie zapłaciliśmy jeszcze ale miał nasze paszporty. W końcu zabraliśmy nasze plecaki a właściciel przywiózł nam paszporty z policji. Ale przy okazji powiedział coś naszej gospodyni.

Nie wiem, czy ją nastraszył czy co innego ale od teraz nasza gospodyni zaczęła od nas żądać dwadzieścia dolarów za pokój. Były to bardzo zabawne negocjacje bo gospodyni nic nie mówiła po angielsku a Gaj w końcu stracił pewność na ile się umówił. Trudno się było dogadać.

W każdym razie Remek i Gaj postanowili unieść się honorem i złapać autobus z powrotem do Moulmein a my z Wojtkiem postanowiliśmy zostać. Mieliśmy dość podróży, chcieliśmy pobyć nad morzem. Poza tym z całego popołudnia zamiast korzystać z wody i słońca pięć godzin straciliśmy na negocjowanie hotelu a i tak stanęło na dziesięciu dolarach od osoby i mieliśmy tego dość. 

Szczerze mówiąc to zmęczyły mnie ciągłe negocjowanie cen, ciągłe przemieszczanie się, ciągła niecierpliwość Remka. Birma i ludzie tu są na tyle fajni, że warto pobyć tu spokojnie, pozwalając czasowi płynąć powoli. Wojtek jest dosyć podobny do mnie, nie lubi pędzić z miejsca na miejsce, woli się zatrzymać, czasem coś ominąć. Szkoda, że musi za parę dni wracać.

Tak więc z chłopakami może się zobaczymy jutro w Moulmaine a może nie. A ja zastanawiam się co robić? Wracać wcześniej gdzieś, gdzie jest cywilizacja? Siedzieć w Birmie starając się wyrobić z minimalnym budżetem? A może wstąpić do klasztoru? Ten ostatni pomysł mi się podoba ale muszę go rozpoznać.