środa, 14 grudnia 2011

Ostatnie przygotowania

Kilka dni spędziłem przygotowując się do wyjazdu tylko trochę inaczej wyobrażałem sobie te przygotowania. Bo pakowanie plecaka to banał – t-shirty, klapki, szorty, śpiwór, lekarstwa. Jakie to zresztą ma w ogóle znaczenie, które t-shirty będę nosił. 

Trzy dni zajęło mi za to porządkowanie mojej kolekcji mp3 i wrzucanie ich na iPhone. Czy 16GB muzyki to nie za mało na pół roku? Nie będę miał laptopa, więc nie będę mógł dorzucić sobie nowych płyt zatem powstaje wielkie pytanie – co mi się nie znudzi? Jakiej muzyki będę potrzebował? Wziąć coś co znam i lubię, czy raczej coś mniej znanego co będę mógł przesłuchać i odkryć?

Na Mikołajki sprawiłem sobie prezent, kupiłem douszne słuchawki RE0 – w klasie około 100 dolarów bezkonkurencyjne – świetna scena, jasność i separacja instrumentów a przy tym dobrze izolują od szumu zewnętrznego co jest ważne w samolocie lub autobusie. Tylko tyle luksusu mogę zabrać ze sobą.

Zaraz pojawiło się wielkie pytanie – które z płyt zostawić jako 320 kb mp3 a które przesamplować na c.a. 150 kb m4a – utrata jakości niewielka bo m4a jest lepszym formatem a zaoszczędzam niemal połowę miejsca. Niektóre decyzje są oczywiste – Miles Davis zostaje w oryginale choć nawet na tych słuchawkach nie słychać różnicy ale to przecież święta muzyka. Za to wszystkie chillouty, klubowe plumkania i wypełniacze powietrza uzyskały lżejsze kopie. Również wszystkie wokale jazzowe z kategorii “bułka z serem” – Aga Zaryan, Madelaine Peyroux, Tony Benett, Dean Martin poszły pod nóż. Niektóre decyzje były jednak niełatwe – Jill Scott z rzadszych płyt, Dee Dee Bridgewater. A może wziąć trochę rocka, jakąś gitarę? A co z Foggiem, Waitsem, Michnikowskim? Jakieś dynamiczne składanki do biegania?

Potem zająłem się iPhone Remka i to też była niezła zabawa bo jak wspomniałem Remek jest trochę upośledzony technicznie. Trochę? On żyje w epoce maszyny parowej. Ma iPhone ale wyłączoną transmisję danych, nie ma nawet konta w AppStore i ani jednej aplikacji. Mógłby sobie kupić Samsunga Galaxy i nie zauważyłby różnicy. W domu ma tylko internet mobilny, nie ma nawet Wi-Fi!

Więc założyłem mu konto w AppStore, zainstalowałem Skype i ściągnąłem trochę muzyki korzystając z mojego 60-megowego Internetu. I tu kolejna konstatacja – mam spędzić trzy miesiące w towarzystwie faceta, który zażyczył sobie aby pościągać mu płyty Marilion, Piaska, Budkę Suflera i o zgrozo Rubika. I w ogóle się nie czuł tym zażenowany.

Dziś z rana pojechaliśmy do ambasady Wietnamu wyrobić wizy i tu przydarzyły się nam dwie drobne przygody. Po pierwsze bardzo solidny pan urzędnik obejrzał moje podanie i stwierdził, że ani na zdjęciu w paszporcie circa z 2004 roku ani na zdjęciu przyklejonym na podaniu a zrobionym kilka miesięcy temu tuż przed operacją nie przypominam siebie, czyli osoby stojącej przy okienku. Uznałem to za dobry omen bo wcale nie chcę przypominać siebie z przeszłości.

Po drugie za taką samą jednorazową wizę na 14 dni Remek zapłacił 200 zł a ja moment później 180 zł. Co pokazuje, że ceny są zawsze umowne, urzędnicy omylni a mnie bawi, że te omyłki są na moją korzyść. Remek oczywiście był wściekły z tego powodu, miotał się, że nie ma nigdzie cennika i że nie dają żadnych pokwitowań.

- Daj spokój – mówię – ludzie zapraszają cię jako gościa do swojego kraju a ty się będziesz awanturował o dwadzieścia złotych?

Bo prawdę mówiąc jakaś dobra atmosfera powstała w tym konsulacie. Wyszło słońce, poczekalnia była wypełniona polskimi Wietnamczykami, którzy załatwiali swoje sprawy ale jednocześnie w miarę możliwości starali się nam pomóc i rozwiać nasze wątpliwości. My z kolei przepuściliśmy przed siebie w kolejce młodą Wietnamkę, której się spieszyło bo zostawiła dzieci same w domu.

Nam się nie śpieszyło bo staliśmy rozmawiając z trzema dziewczynami – jedna wybierała się na trzy miesiące, druga tylko na miesiąc a trzecia załatwiała cały plik wiz dla jakiejś grupy. Bardzo miło się nam rozmawiało, dziewczyny miały mnóstwo pytań a Remek raczył je opowieściami ze swoich poprzednich pobytów w Indochinach – o kilku dniach płynięcia Mekongiem, o plażach i o ulicznym jedzeniu, o autobusie, który się popsuł, o tym, jak jadł kobrę. Mówił to wszystko z takim zaraźliwym entuzjazmem, po prostu dzielił się z tymi dziewczętami prostą radością, wynikającą z faktu, że już za parę dni wszystko to znów stanie się naszym udziałem.

Remek opowiadał a ja obserwowałem nasze towarzyszki i z pewnym zdziwieniem przypomniałem sobie, że rzeczywiście istnieje taki gatunek kobiet – ładnych, sympatycznych i ciekawych świata, które nie przeinwestowują w makijaż za to nawet w mieście mają na nogach dobre turystyczne buty. I które wybierają się na kilka miesięcy w egzotyczną podróż. Jak to się stało, że ten gatunek dziewcząt zniknął z mojego życia a przeżyłem kilka lat z kobietą, która zamieniła dwie sypialnie w domu w garderoby bo nie mogła inaczej pomieścić stert ubrań i butów?