wtorek, 11 grudnia 2012

Warszawa - Sajgon

Ostatnią noc przed wyjazdem przespałem na kanapie zamiast w łóżku z salonu bowiem widać oświetlony kolorowo most i Stare Miasto za rzeką. Leżałem pod kocem, czytałem trochę, patrzyłem na ciche, pokryte świeżym śniegiem miasto za oknem a przede wszystkim słuchałem do późna muzyki, ciesząc się każdym czystym dźwiękiem i każdą chwilą.

Rano zadzwonił budzik i nagle podróż stała się faktem.

Mam mało rzeczy. Rok temu jeden mój plecak ważył 13 a drugi, podręczny 11 kg i to jeszcze zanim w Argentynie dokupiłem naprawdę ciepły śpiwór, polar, sweter itp. Tym razem wziąłem znacznie mniejszy plecak główny i waży on ze wszystkim zaledwie 6,5 kg a plecka podręczny tylko 6 kg. Żadnych niepotrzebnych przedmiotów, klawiatury do iPada, ciężkich obiektywów, ładowarek, sandałów, śpiwora (tylko pokrowiec jedwabny), moskitiery (której nigdy nie użyłem), maty, papierowych książek. Im lżejszy plecak tym więcej frajdy z podróżowania.

Usiadłem koło sympatycznej blondynki. Egzotyczny tatuaż na dłoni i przyczepiony do plecka śpiwór tak lekki, że nawet w lecie byłby nieprzydatny w naszym klimacie. - Z takim śpiworem na pewno nie leci do Moskwy, tylko dalej do Azji - pomyślałem.

Okazało się, że moja sąsiadka leci do Delhi (tym samym połączeniem, co ja rok temu), gdzie ma chłopaka, Hindusa, którego poznała na coachsurfingu podczas poprzedniej podróży po Indiach. Na razie ma wizę na pół roku i może ułoży sobie życie w Indiach a może nie. Ponieważ była w tym roku także w Argentynie mieliśmy sporo wspólnych tematów i kontynuowaliśmy rozmowę na Szeremietiewie, czekając na nasze samoloty.

Trochę mniej szczęścia do kompanii miałem w locie z Moskwy do Sajgonu. Przez długi czas miejsce koło mnie pozostawało wolne i miałem nadzieję, że będę mógł się porządnie wyspać. W ostatniej chwili wpadł, spóźniony mężczyzna, nieco tylko starszy ode mnie, z polskim paszportem w ręku i oddechem przesyconym sferementowanym alkoholem.

W Aeroflocie ciągle jeszcze stewardzi na długiej trasie dają tyle alkoholu ile się zażąda. Nie zauważyłem aby któryś z Rosjan nadmiernie korzystał z tego przywileju za to mój towarzysz podróży jak najbardziej. Pod drugim kubku wina zapytał mnie skąd jestem i pewnie powinienem skłamać bo ani po rosyjsku ani po angielsku nie mówił na tyle aby prowadzić ze mną konwersację. Ale jestem prawdomówny.

Na początku nawet nie było źle, bo Krzysztof podróżował tu i tam (trzy miesiące w Chinach, parę miesięcy w Stanach) ale im później się robiło, tym więcej wina wypijał i tym nudniejsze stawało się to jego gadanie. Ta pijacka mieszanina prób zaimponowania, podlizania się i kompleksu niższości. Im później się robiło tym bardziej zdawkowe były moje odpowiedzi, zresztą naprawdę spałem albo drzemałem.

W końcu nad ranem przyszło poczucie winy i wstydu i Krzysztof przestał się do mnie odzywać, nawet nie powiedział do widzenia. Trudno. Nie muszę się zaprzyjaźnić z każdym.

Wylądowaliśmy na lotnisku w Sajgonie, przez okno samolotu widać chaotyczną, azjatycką zabudowę oraz intensywną zieleń. Odprawa, ostęplowanie wizy, bagaże, wszystko poszło bardzo sprawnie. Wyszedłem z terminala.

Ciepło i wilgotno, prognoza mówi o 32 stopniach i odczuwalnych 41 stopniach ale jakoś nie przeżyłem szoku. Przeciwnie, bardzo normalna temperatura. Przez większość dnia niebo zasnuwały chmury a wieczorem pojawiła się ożywcza bryza. Nie ma porównania z wilgotnym upałem w Bangkoku albo bezlitosnym słońcem w Malezji.

Kłębiący się tłum przed terminalem, taksówki, miniavany, autokary, wiekszość nowoczesne toyoty lexusy, w drugiej kolejności hyundai. Rozejrzałem się za autobusem miejskim, stary gruchot ze żwawym staruszkiem za kierownicą stał niedaleko ale wsiadło do niego tylko kilku turystów, reszta wybrała taksówki. Za bilet kierowca zażądał 5 tys. dongów, wziął 10 tys. i nie wydał reszty a na bilecie, który mi dał było napisane cztery tysiące. Uwaga, jesteś w Azji - pomyślałem - ale postanowiłem, dochodzić swojego od następnego razu. Jeśli dobrze liczę wydałem na bilet mniej niż pół dolara, pietnaście razy mniej niż za taksówkę, poza tym autobus okazał się mieć starą ale sprawną klimatyzację a kierowca wysadził mnie dokładnie tam, gdzie trzeba - w dzielnicy pełnej hoteli.

Po chwili miałem pokój - trochę archaiczny ale czysty, świeżo odmalowany i wyłożony lśniącymi kafelkami, z oknem oraz klimatyzacją. A po kolejnym kwadrancje jadłem zupę Pho Bo patrząc obserwując tysiące skuterów przepływających ulicą. Znowu jestem w Azji.