wtorek, 18 grudnia 2012

A jeśli będzie koniec świata...

Dopiero gdy wyciągnąłem się na leżaku pod palmą dotarło do mnie, jaki jestem zmęczony. Nie z powodu chodzenia przez trzy dni po Sajgonie ani podróży przez deltę Mekongu ciasnymi autobusikami i vanikami ale z powodu ciśnienia pod jakim żyłem przez ostatnie dwa miesiące.

Przez ostatnie tygodnie zaniedbałem jogę oraz bieganie i całe to napięcie nagromadziło się w moim ciele. Napięcie w mięśniach sprawiało, że nie mogłem wygodnie leżeć. Wszystko było, jak trzeba - ciepłe morze, szum fal, błękitne niebo, liście palm dające cień, chłopcy z obsługi beach baru reagujący na każde skinienie. Potrzebowałem czasu aby dotarły do mnie a potem opuściły mnie emocje, potrzebowałem dekompresji.

Spędzam więc całe dnie na leżaku patrząc leniwie na morze i uśmiechając się do siebie. Nie miałem siły i ochoty wyjść poza bramę mojego ośrodka, na dziurawą uliczkę z kilkoma straganami i barami. Po prostu leżę uczciwie cały dzień na leżaku. Chodzę wcześnie spać, budzę się o szóstej, trochę biegam, ćwiczę, piję kawę i zajmuję sobie leżak. Czekam do zachodu słońca, jem kolację i idę bungalowu.

Nie szukam towarzystwa, większość dnia spędzam w raybanach i ze słuchawkami w uszach, nie wdając się w pogawędki, unikam kontaktów z innymi. Nie potrzebuję ludzi, mam swoje myśli i 22 gigabajty nowej muzyki w iPhone.

Właściwie to mam towarzystwo - dwóch Francuzów, z którymi grywam w szachy. Jeden z nich ma osiemdziesiąt lat i zna Wietnam jeszcze z lat pięćdziesiątych. Drugi - Michel - mieszka tu jedenaście lat. Kupił ziemię na wyspie, gdy kosztowała trzy dolary za metr, teraz kosztuje trzysta. Ma wietnamską żonę z którą wspólnie prowadzą hotelik. Jak mi wyznał zarabia na tym 8 mln dongów (c.a. 400 dolarów) dziennie a płaci milion dongów (c.a. 50 dolarów) podatku miesięcznie więc ma tu raj także podatkowy. Wcześniej mieszkał w Australii, mówi nieźle po angielsku w przeciwieństwie do swojego kolegi.

Michel narzeka, że jest mało turystów bo ludzie przestraszyli się gadania o końcu świata i woleli zostać w domu z rodziną. Śmiejemy się wspólnie z ludzkiej głupoty.

- W przyszłym roku i tak umrę, mam 81 lat - mówi Michel. - To niezłe miejsce na koniec świata - mówię ja rozglądając dookoła po czym znowu pochylam nad szachownicą.

Dobrzy są w te szachy bo ani razu nie udaje mi się z nimi wygrać chociaż naprawdę się staram. - Mate, to uprzejmie, że dajesz starym ludziom wygrywać - śmieje się Michel. I tak sobie siedzimy w cieniu palm przestawiając pionki.

Planowałem ponurkować na Phu Quoc, wziąć skuter i objechać wyspę, która jest spora i słynie z plantacji pieprzu. Ale jakoś nie chce mi się ruszać z leżaka. Tłumaczę sobie, że ponurkuję za parę tygodni, gdy dotrę na wyspę Słoni. A jeśli jednak naprawdę pojutrze będzie koniec świata? Zapisałem się na nurkowanie jutro.

* * *

Sajgon bardzo mi się podobał. Podobało mi się, że znowu jestem w Azji, jest ciepło, tłumy ludzi dookoła, gwar, życie toczące się wprost na ulicy. Podobało mi się, że jest dużo parków, choć większość w ciągu dnia służy za parkingi dla skuterów. Podbał mi się szalony ruchy uliczny całkiem bez zasad, nieustająca fala skuterów ze wszystkich kierunków.

Podobały mi się kontrasty - nowoczesne wieżowce, niektóre jeszcze nie oddane do użytku i zaraz obok małe rudery zapchane sklepikami i restauracjami z jedzeniem gotowanym na chodniku. Sieciowe kawiarnie, galerie handlowe i handel wprost na chodniku. Podobała mi się czytelna struktura społeczna tego miasta - każdy ma skuter a niektórzy toyotę land cruiser - nic pośrodku.

Delta Mekongu za to okazała się rozczarowaniem. Nie znalazłem obrazów z Kochanka ani Czasu Apokalipsy - idylicznych krajobrazów, bezkresnych pól ryżowych poprzecinanych kanałami. Pola owszem są ale wszystko do granic możliwości wypełnione jest ludźmi. Każdy skrawek zajmują rudery w których kłębią się stada ludzi, małe miasta okazują się wielkimi skupiskami ludzi i typowo azjatyckiego brudu i chaosu.

Podróż uratowało towarzystwo, w autobusie z Sajgonu usiadł koło mnie Piotrek, Polak który podróżuje już miesiąc po Wietnamie. Znaleźliśmy wspólny język i dryfowaliśmy przez tę deltę rozmawiając. Potem z Can Tho na wyspę podróżowałem z Gregiem, Niemcem. W ramach cięć i oszczędności firma chciała wysłać go na roczny urlop bezpłatny. Wywalczył trzy lata, zaczął od Egiptu, Syrii, przejechał Bliski Wschód i teraz jest w Wietnamie. Zostało mu pięć miesięcy.